Pożyczam, więc jestem

Polak z klasy średniej ma nowy wymiar tożsamości: wyliczoną przez algorytm zdolność kredytową.

10.07.2017

Czyta się kilka minut

 / Il. Joanna Rusinek
/ Il. Joanna Rusinek

Czym jest mieszkanie na kredyt (lub, jak mówi wielu moich rozmówców podczas badań etnograficznych, „mieszkanie w kredycie”, językowo analogiczne do „samochodu w gazie”)? Jak się żyje w przestrzeni domowej napędzanej spekulatywnym pieniądzem, konsumowanym teraz i odpłacanym przyszłą pracą? Na czym polega kultura czegoś, co od dawna już nie jest tylko instrumentem finansowym?

Mieszczanin na swoim

Spójrzmy, jak szybko kredyt stał się figurą nowej mieszczańskiej codzienności. Ileż można o tym Smoleńsku, mówiła w 2011 r. Piotrowi Najsztubowi Agnieszka Graff: „Dla iluś tysięcy Polaków dużo bardziej interesujące są skoki wartości franka szwajcarskiego”. W kulturze popularnej wielkich miast kredyt stał się też figurą konformizmu i pogodzenia ze światem. Nie można podskoczyć szefowi, bo kredyt. Chciałoby się inaczej, ale kredyt. Joanna Kos-Krauze: „Żeby człowiek się buntował, życie musi go uwierać. Dzisiaj twórcy są cwani. Mają kredyty we frankach, piją wodę niegazowaną, są na dietach odtruwających”.

Kredyt obrósł więc niezwykle mocnymi kulturowymi znaczeniami. Jest figurą używaną, by mówić zarówno o rozkoszach, jak i cierpieniach życia w klasie średniej. Przez kilka lat rozmawiałem o tym z młodymi kredytobiorcami w ramach badań, prowadzonych częściowo z Martą Olcoń-Kubicką. Niektórym rozmówcom towarzyszyliśmy przez kilka lat.

W grudniu 2014 r. odwiedziliśmy parę 26-latków w wynajmowanym mieszkaniu na warszawskiej Pradze. Na początku trochę przepraszali, że wnętrze zaniedbane i nie tak ładne, ale to jeszcze nie ich – tłumaczyli z zakłopotaniem. Owszem, tak się złożyło, że tu mieszkają, ale nie wkładając w to żadnych pieniędzy, bo po co czyjąś własność doinwestowywać. Faktycznie mieszkanie leżało odłogiem, to przyszłe było wymyślone w najdrobniejszych szczegółach: kolory, meble, ramki ze zdjęciami. Problem w tym, że emocjonalne wizje dobrej przyszłości były poddane kredytowi.

Wizja godnego szacunku innych, aspiracyjnego i gospodarczo sensownego życia splotła się w Polsce tak mocno z dążeniem do prywatnej własności, że dla wielu naszych rozmówców egzystowanie w wynajmowanym mieszkaniu (kobiety dodawały jeszcze: zajście w ciążę na wynajmowanym) było praktycznie nie do pomyślenia.

Nie tylko dla nich zresztą. Ich rodzice, przy wigiliach i niedzielnych obiadach, dopytywali: kiedy wreszcie przestaniecie marnować pieniądze, płacąc tej babie za wynajem? Kredyt urastał w takich rozmowach prawie do miana instrumentu oszczędzania i ochrony rodzinnego majątku (niekoniecznie „inwestowania”, jak chcieliby piszący dla klasy średniej spece od finansów). Nasi badani często nie zdawali sobie sprawy, że rata dzieli się na kapitałową i odsetkową, a więc tylko w części buduje ów majątek, a poza tym po prostu zapewnia zysk bankowi.

Życie to projekt

Nowa kultura kredytu hipotecznego bierze się z przekształconej relacji z czasem. Brać kredyt to mierzyć się z niepewną przyszłością; mieć kredyt to żyć z konsekwencjami decyzji, która sformatowała życie na kilka dekad.

Wystarczy zestawić nieodległe w czasie i przestrzeni warszawskie budowy Ursynowa w latach 70. i Miasteczka Wilanów z poprzedniej dekady. Zobaczymy wtedy, że w nie tak odmiennym kontekście uporczywego braku mieszkań życie w PRL było naznaczone „czekaniem”, a życie w III RP jest naznaczone spłacaniem. Mieszkanie „w kredycie” jest wychylone w odległą i nieznaną przyszłość. Notariusze opowiadają, że ludzie wybuchają nerwowym śmiechem przy czytaniu umowy: „spłata rok 2046”.

Mówi się, że kredyt stwarza klasę średnią. Jeśli tak, to coraz bardziej wyróżniają ją nie rekwizyty, świadczące o statusie i aspiracjach, lecz właśnie specyficzny reżim czasowy nowych, kredytowych biografii; zamiana życia w projekt z kosztorysem i ryzykiem operacyjnym.

To, co dla banku stanowi problem techniczny, księgowy, dla młodych kredytobiorców łączy się z serią etycznych niepokojów. Pieniądze w związkach wywołują napięcia między miłością a kalkulacją. Ludzie wiedzą, że kasa może dużo napsuć w relacji, więc wkładają dużo pracy w przekształcenie rynkowego bezosobowego pieniądza w moralnie dobre, domowe waluty.

Badana przez nas para rozmawiała o tym, jak być wobec siebie w związku fair w kontekście kredytu. On zarabia więcej niż ona i ma oszczędności, które mogłyby posłużyć za część wkładu własnego. Ona nie ma oszczędności, ale jej rodzice są skłonni podarować im swoje, i to znacznie więcej, niż on zdołał odłożyć. Dla niego ważne jest jednak, żeby wkład własny był „po równo”.

Gdy pokazali nam arkusz Excela, w którym planowali swój kredyt, jasno było widać niepokój o to, że każda nierówność, konflikt czy niedogadanie w tym kluczowym dla przyszłego życia momencie będzie się odnawiać co miesiąc przez 30 lat. Więc liczyli, ustalali, a ich domowa księgowość była w istocie praktykowaniem miłosnej etyki w dobie kapitalizmu. Skoro miał wiązać ich również kredyt, ważne, żeby wiązał ich dobrze.

Tożsamość w tabelkach

Jeżeliby pisać realistyczną powieść o życiu młodych ludzi w dużym polskim mieście, musiałaby się w niej znaleźć scena, w której przychodzą do doradcy finansowego, by zbadać swoją zdolność kredytową. Moi rozmówcy z pokolenia dwudziestokilkulatków oswoili już ten swoisty rytuał przejścia, często niezrozumiały dla rodziców.

Wiedzą, że warto być czytelnym dla systemu – zatem lepiej jest mieć i regularnie spłacać długi, niż nie mieć ich wcale. Zawczasu biorą żelazko na raty, żeby pojawić się w rejestrze jako dobrzy dłużnicy. Nazywa się to „robieniem historii”. Zakładają sobie profil w systemie Biura Informacji Kredytowej i sprawdzają, ile mają gwiazdek, a samo biuro zachęca: „buduj dobrą historię” i „obraz rzetelnego kredytobiorcy”. Do tej pory samozatrudnieni lub na śmieciówce, teraz zaczynają poszukiwać etatu: Świętego Graala „w tym pokoleniu na umowie-zleceniu” (to raper Taco Hemingway). Idą do szefa i proszą, żeby drugą połowę pensji, dotychczas braną w gotówce, pod stołem, jednak ujawnić w umowie. Wtedy zdolność będzie większa. Jeśli wciąż jest za mała, być może trzeba będzie dopisać do umowy mamę, mimo że sama umowa ma być po to, żeby zyskać wobec mamy jakąś autonomię.

Każda organizacja społeczeństwa wytwarza reżimy, które sortują i hierarchizują ludzi, odmiennie wartościując ich dotychczasowe życie, aktualną sytuację i rokowania na przyszłość. Można by opowiadać najnowszą historię społeczną wedle tego, co się w danej epoce liczyło: od wojennych zasług przez przodownictwo pracy i punkty za pochodzenie po wzrastającą rolę wykształcenia, zawodu i konsumpcyjnego standardu życia albo polityczne wojny o to, gdzie kto stał w relacji do ZOMO.

Ostatnie dekady dodają do tego zupełnie nowy, pozornie technokratyczny, ale w gruncie rzeczy moralizujący mechanizm oddzielania tych bardziej i mniej obiecujących.

Badanie zdolności kredytowej dokonuje audytu życia i zachęca do właściwego postępowania w przyszłości. Unikatową ludzką tożsamość i aspiracje przekodowuje w wymierne i porównywalne z resztą populacji ryzyko, a co za tym idzie: w kwotę, którą bank w aktualnej sytuacji rynkowej jest skłonny człowiekowi zaproponować. Tak kredyt staje się mechanizmem klasyfikowania ludzi, a zdolność kredytowa – nowym wymiarem podmiotowości w urynkowionej Polsce.

Credere, czyli wierzyć, ufać. Opowiadając o badaniu zdolności, zarówno przyszli kredytobiorcy, jak i bankowcy sięgają po mocno nacechowane wartościami kategorie, takie jak „dojrzałość”, „odpowiedzialność”, „zaufanie” czy „przewidywalność”. Cyfry wyplute przez algorytm układają się w moralny sąd, jeśli nie nad duszą, to – w przypadku tzw. scoringu behawioralnego – nad uczynkami.

Ciekawe, że osądowi poddana jest nie tylko przeszłość i teraźniejszość (tu kredytobiorca władny jest jeszcze coś zachachmęcić): sądzi się również nieznaną kredytobiorcy i bankowcom przyszłość.

Marzenia w języku ryzyka

W powieści o życiu młodych ludzi w polskim mieście mogłaby też wystąpić postać samego doradcy kredytowego, którego Monika Strzępka i Paweł Demirski w spektaklu „W imię Jakuba S.” przedstawiają jako nowe wcielenie feudalnego pana.

To ciekawa rola: człowiek, który bierze do ręki przyszłość innych ludzi i kieruje ją na nowe tory. Mógłby to być były doradca lub ktoś właśnie uczący się na doradcę; tysiące straciło pracę, gdy wyhamowała akcja kredytowa, tysiące ją znajdzie, gdy zacznie się nowy boom.

Wstrząsająca reporterska „Chciwość” Pawła Reszki daje wgląd w tę nową profesję, zrodzoną z umasowienia kredytu w ostatnich dekadach. Doradcy „przerabiają” ludzi taśmowo w systemie prowizyjnym („najważniejsza jest produkcja”, „target”, „ubojnia”). Mają zakorzenić abstrakcyjną inżynierię finansową w etycznym świecie życia klientów. Chodzi o przekładanie bezosobowych ryzyk, prowizji i oprocentowań na „spełnione marzenia”, „przyszłość pani dzieci” i „wolność finansową pana rodziny”. I w drugą stronę: konkretnych aspiracji do dobrego życia oraz specyfiki rodzinnych związków na produkty finansowe.

Tu: nieruchomość, zabezpieczenie kredytu, towar wymienny na rynku, inwestycja – tam: dom, miejsce, w którym śpi twoje dziecko, dach nad głową (z reklamy kredytu: „Trzeba stworzyć dom / Żeby mieć do czego wracać. / Upchać miłość tam w każdy kąt”).

I w „Chciwości”, i w antropologicznych badaniach powraca ta sama scena. Doradca kładzie przed klientem pustą kartkę i rysuje „linię życia”: pierwsze dziecko, drugie dziecko, awans, większe mieszkanie, nowy samochód, wakacje i to, co wcześniejsze pokolenia znały jako „emeryturę” („ZUS-u nie będzie”, powtarzają moi rozmówcy). Rozmowa toczy się w moralnym języku bezpieczeństwa, godnego życia i wartości rodzinnych, ale o odcieniu wyraźnie średnioklasowym, a więc nastawionym na samorealizację, społeczny awans i spełnianie marzeń.

Tym samym długopisem, równolegle z linią życia doradca rysuje potem oczekiwany przebieg różnych parametrów ekonomicznych: spodziewanych zysków z funduszy inwestycyjnych, relacji raty kredytu do zarobków i jego oprocentowania do inflacji, wzrastających cen nieruchomości, stóp procentowych. W badaniu zdolności i przy wyborze produktu ujawnia się fakt, że kredyt jest instrumentem z gruntu optymistycznym, zasilanym nadzieją kredytobiorców (bankowcy mówią „optymizm konsumencki”), iż rynki są przewidywalne.

Codzienność z kredytem będzie odtąd polegała na synchronizacji rytmu życia z rytmem rynków. Zadowolenie w kulturze kredytu jest wtedy, gdy rynek popycha biografię i aspiracje do przodu, w spekulatywną dobrą przyszłość. Rozczarowanie – gdy kredyt stanie się kulą u nogi, jak w przypadku tzw. frankowiczów, z których wielu wątpi już w nadejście lepszej przyszłości i którzy widzą, jak jedna decyzja z przeszłości ustawiła ich sytuację.

Sposób na spokój

Badacze kredytu i długu wiedzą, że kredyt jest urządzeniem społecznym, które prywatyzuje problemy wcześniej publiczne, np. głód mieszkaniowy. Dlatego jest także osią debat o umowie społecznej.

Nie przypadkiem wzrost zadłużenia gospodarstw domowych jest w wielu krajach skorelowany z ograniczaniem opiekuńczej roli państwa. Amerykańskie wysiłki stworzenia społeczeństwa właścicieli przez umasowienie kredytu na domki na przedmieściu były również formą inżynierii społecznej. Chodziło o to, by zindywidualizować życie: umieścić każdą rodzinę w osobnym bąbelku i zapobiec powstaniu trudnych do opanowania ruchów społecznych.

Popularność kredytów w Polsce w dekadzie względnej, choć nierówno rozłożonej prosperity (w czasach, kiedy władza twierdziła, że „nie robi polityki”, tylko zapewnia ciepłą wodę w kranie) zdradza ich rolę jako technologii społecznego spokoju. W poprzedniej kampanii wyborczej Ewa Kopacz sławiła tę odpolitycznioną „normalność” na kredyt: „Widzę młodych ludzi, których stać na to, żeby wziąć kredyt, odpępnić się od swoich rodziców, zamieszkać we własnym mieszkaniu, pójść do pracy i zarabiać tyle, żeby ich było stać na spłacenie tego kredytu”.

Moi rozmówcy w gospodarstwach domowych zbudowanych na kredyt w razie kłopotów sięgali przede wszystkim do własnych zasobów, takich jak pomoc rodziców, dodatkowe fuchy czy dyscyplina budżetowa. Od państwa niczego nie chcieli i państwo ich za to chwaliło, promując wzór obywatela, który bierze życie we własne ręce i nie obarcza państwa swoim problemem. Kredyt i prywatne ryzyko były cnotami.

Zresztą z okien kupionych na kredyt domów na nowych osiedlach niewiele było widać państwa czy samorządu: ani porządnej drogi, ani tramwaju, ani przedszkola. Wszystko prywatne i osiągnięte własnym wysiłkiem, umożliwione nie przez bank i koniunkturę, lecz przez jednostkową i rodzinną zdolność kredytową. Prywatna utopia dobrego życia, naszego, niepodobnego do życia sąsiadów.

Umowa społeczna

Dlatego ciekawe w kulturze kredytu hipotecznego są momenty, kiedy ludzie rozpoznają podobieństwo swojej sytuacji. Z serii oddzielnych monad stają się ruchem kredytobiorców. Zaczynają abstrahować od tożsamościowych różnic, a skupiać się na ekonomicznych i prawnych podobieństwach. Prywatne staje się polityczne.

W Polsce rozpoczęła ten proces grupa szybko rozpoznana przez innych i samą siebie jako odrębna kategoria społeczna frankowiczów. Mniejszość aktywistów co prawda działa w cieniu wciąż milczącej większości, ale to na demonstracjach pod Komisją Nadzoru Finansowego, w debatach z bankowcami czy na salach sądowych i w gabinetach prawników wyłania się dziś zupełnie nowy, polityczny wymiar kultury kredytu.

Kredytobiorcy wygrzebują swoje umowy i – czasami pierwszy raz – zaczynają je uważnie czytać. Sprawdzają, czy po dekadzie od boomu wypełniają swoją obietnicę przybliżenia własności, tej kluczowej dla klasy średniej normy i obywatelskiej cnoty. Zaczynają tworzyć publiczne ruchy, w których stawia się polityczne pytania: kto i na jakich warunkach jest zobligowany do spłaty? Które ludzkie koszty długu są akceptowalne, a które nie, i czy warunki umowy powinny być wrażliwe na jej społeczny kontekst?

Politycy już dawno rozpoznali w kredytobiorcach elektorat, ale obecna władza po wyborczych obietnicach zmiany pozycji frankowiczów stała się ostrożna. Ci korzystają więc z instytucji pozwów zbiorowych, pomocy rzecznika konsumentów i rzecznika finansowego. Tak kultura kredytu nabiera cech moralnej ekonomii, w której ludzie powołują się na pozagospodarcze racje „uczciwości” i „sprawiedliwości” oraz umowy społecznej w zetknięciu z nieprzewidzianymi efektami działania rynku. ©

Autor pracuje jako asystent w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN oraz jako kierownik zespołu nauk humanistycznych i społecznych School of Form.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 29/2017