Pożegnanie „żywej mowy"

Śmierć żywej mowy jako tworzywa literatury będzie śmiercią honorową, nie wykończą nas hurtownicy, księgarze i ich ponure Grochole, jednak będzie to literatura wysoka, wybitna, interesująca, choć całkiem inne z językiem urządzająca harce.

Jest to do ustalenia i niech ktoś to ustali, albo niech nie ustala, bo i po co, niechaj nas zadowala i cieszy sama potrzeba, sama możliwość ustalenia, kto pierwszy, kiedy i przy jakiej okazji użył sformułowania „żywa mowa”. Dla mnie sformułowanie to wiąże się nierozerwalnie z tekstem Henryka Be-rezy o drugiej książce prozatorskiej Mirona Białoszewskiego, która „powstała pod dyktatem rzeczywistości, czyli życia, czyli żywej mowy, której Białoszewski wysłuchiwał i którą posługiwał się sam”.

Białoszewski miał słuch językowy co się zowie, ten słuch podprowadził jego poezję z lat 60. do granicy niezrozumialstwa, krytycy zaczęli marudzić, poeta zaczął pisać prozę. Tak to mniej więcej wygląda, w wielkim skrócie, proza Białoszewskiego wzbudziła od razu zainteresowanie i aplauz (a także protest Wojciecha Żukrowskiego, brzmiący dziś przekozacko śmiesznie) - bo znów zbliżenie do „rupieciarni rzeczywistości”, do materii „zwykłego życia”, które w przypadku Białoszewskiego nie było zresztą wcale aż takie zwykłe: poeta nie chodził do pracy, prowadził nocny tryb życia i pozostawał w nieślubnym związku z facetem, w dodatku był lekomanem i co tam jeszcze.

A jednak potrafił uczynić ze swojego życia rzecz „zwykłą”, która dopiero jako „zwykła” nabiera tej znanej nam wszystkim niezwykłości. Polegającej na czym? Kasacja codzienności, tak by to należało określić, dla Białoszewskiego nie było zdarzeń powtarzalnych i trawestując Heraklita można by rzec, iż nie da się przeżyć drugi raz tego samego dnia, co nie dla wszystkich jest takie oczywiste, większość odnosi wrażenie, że co dzień dzieje się to samo, tak więc dopiero Białoszewski dowiódł, że nie, gdzież tam, bynajmniej, a za nim poszli inni.

Ale miało być tutaj o żywej mowie, to całkiem inna historia, poezję Białoszewskiego ochrzczono mianem „lingwistycznej”, podobnie jak twórczość Tymoteusza Karpowicza, a potem Ryszarda Krynickiego i Stanisława Barańczaka. W każdym przypadku „lingwizm” oznacza tu co innego, Karpowicz zajmował się tworzeniem maksymalnie wieloznacznych struktur i jako źródło wystarczał mu słownik poprawnej polszczyzny, nowofalowców interesował język władzy, oficjalny i zdegradowany - Białoszewski zaś skupił się na języku po prostu nieliterackim, tym zatem, który nie zwracając najmniejszej uwagi na samego siebie, służyć ma wyłącznie sprawnej komunikacji i w trakcie tej służby nabiera cech zaskakujących, niebywałych, które żadnemu pisarzowi z wyobraźnią nie przyszłyby do głowy. Do prozy język ten dostał się w postaci czystszej, nieprzetworzonej, bliższy samego siebie, swoich pierwotnych zatrudnień.

Za Białoszewskim poszli inni, zresztą nie „za”, bo przecież szli z nim łeb w łeb, robiąc rzeczy pokrewne, chociaż nie tożsame. Leopold Buczkowski wydał „Urodę na czasie”, zrobioną z XIX-wiecznych rozmówek polsko-francuskich, z kolei Ryszard Schubert spisywał detalicznie rozmówki robotników Cegielskiego, a Edward Redliński sięgnął po źródła pisane, które ogłosił w kontrowersyjnych (wtedy) „Nikiformach”. Można więc rzec, iż mowa żywa zagnieździła się w prozie lat 70. na dobre, i również w następnej dekadzie miała się całkiem krzepko, choć tu już z wyraźnym nowofalowym nalotem, jak o tym świadczą powieści Stanisława Czycza („Nie wierz nikomu”), Tadeusza Siejaka („Próba”), Krystyny Sakowicz („Po bólu”) i nawet Janusza Głowackiego („Moc truchleje”), który zgodnie ze swym temperamentem wykorzystał ją dość niecnie, w sposób daleki od świątobliwej czołobitności poprzedników. Pamiętajmy, że artystyczna bezinteresowność była wtedy czymś źle widzianym, wręcz zdrożnym.

Białoszewski tymczasem umarł, Schubert zerwał z pisaniem na amen, poeci Nowej Fali albo poszli na emigrację, gdzie urwał im się kontakt z językiem, albo też - jak Krynicki - przeciwstawili „grzesznemu językowi” ideał „świętej mowy” (świętej, a zatem nie-żywej, świętymi bowiem będziemy dopiero po śmierci), co szybko doprowadziło ich do zamilknięcia, z którego teraz z trudem się wydostają. Rok 1989 upłynął pod znakiem ukazywania się dzieł dotychczas zakazanych, podziemny Konwicki, paryski Brandys, neapolitański Grudziński, dla których „rzeczywistość” nie była tożsama z „życiem” lecz z „sytuacją społeczno-polityczną”; oni to - jak się, zwłaszcza w Krakowie, wydawało - mieli przyj ść, zacząć rządzić, wprowadzać do języka swój dotychczas tłumiony kagańcem cenzury odważny tradycjonalizm.

Tak się jednak nie stało, Świetlicki napisał „ząb mnie boli”, Ekier naprzeciw „świętej mowy” ustawił „prosty język”, i już wiedzieliśmy, że do Trzeciej Rzeczypospolitej wkroczymy pod sztandarem Białoszewskiego, który dał nam najlepsze narzędzia dla okazania pełnej wolności, którego wolność nie była zewnętrznie uwarunkowana, nieoznaczała też „emigracji wewnętrznej” -była wolnością zwyczajnie i po prostu, nie-romantyczną, jakkolwiek ekscentryczną, wolnością własnego wyrobu, której nie było trzeba obsługiwać i zawdzięczać, a można było za to nieskrępowanie jej zaznawać.

Nie znaczy to rzecz jasna, że wszyscy zaczęliśmy pisać jak Białoszewski (czy jego nowojorski kuzyn, Frank O'Hara), każdy wchodził z językiem w swoje własne układy, inne Natasza Goerke, a inne Janusz Rudnicki, inne ja, a inne Marek Gajdziński, Wojciech Kuczok, Darek Foks; tak czy inaczej jednak były to układy ścisłe i Henryk Bereza mógł odetchnąć z ulgą - nie jest źle, więź z żywą mową została zachowana.

Byliśmy - trzeba przyznać - dosyć zadufani, zapatrzeni w siebie nawzajem, dziwiły nas takie zjawiska jak przywracanie przez Olgę Tokarczuk pozytywistycznej potoczy-stości, niezgrabne ekspresjonizmy Izabeli Filipiak czy klasyczne okresy Magdaleny Tulli. Zjawiska typu Piotr Siemion i jego niskie doprawdy „Łąki” nawet nam w głowie nie postały, tymczasem one właśnie stały się chlebem powszednim przełomu tysiącle-” ci, literatura zmieniła się niezauważenie w „rynek książki”, a książka w przedmiot spożycia, nie o tym wszakże chcę tu opowiadać, o tym wie nawet dziecko małe, nie wie natomiast, co w trawie piszczy i o czym szumią wierzby czy też kasztany, i czym to wszystko pachnie.

Zanosi się mianowicie na to, że śmierć żywej mowy jako tworzywa literatury, przynajmniej tymczasowa, niemniej niechybna, że śmierć ta będzie śmiercią honorową, że nie wykończą nas hurtownicy, księgarze i ich ponure Grochole, że jednak będzie to literatura wysoka, wybitna, interesująca, choć na język patrząca z całkiem innych stanowisk, całkiem inne z językiem urządzająca harce. (Ponadto warto zastanowić się, czy żywa mowa nie jest w literaturze taką samą fikcją jak „zwykłe życie” lub czy się taką fikcją ostatnio nie stała. Ale to już osobny temat.)

Mówi się, że Dorota Masłowska użyła „języka dresiarzy”, tak brzmiało hasło reklamowe towarzyszące jej powieści, hasłu reklamowemu oczywiście wolno wprowadzać klienta w błąd, ale że nabrali się na to krytycy, to już po prostu wstyd i katastrofa. Jeśli ktoś tutaj słyszy „język dresiarzy” to znak, że nigdy nie słyszał dresiarzy, nie mijał ich na ulicy, nie zdarzyło mu się wejść do dresiarskiej knajpy. Równie dobrze można by stwierdzić, że Masłowska napisała swoją powieść językiem biblijnym, właściwie dlaczego nie - starotestamentowych konstrukcji z Biblii Tysiąclecia znajdujemy tam mnóstwo („Przychodzi i mnie wkurwia. I ja ją zabijam. A ona odrasta z psiego nasienia i już następnego wieczora siedzi zwarta i gotowa” - niech nam wystarczy ten skromny cytacik). Masłowska oczywiście słyszała dresiarzy, jednak bohater jej książki chodzi w dżinsach, a jego język jest tworem doskonale sztucznym, w którym co prawda może odnaleźć się i uczeń technikum, i jego pani profesor, niemniej nie jest to nigdy odnalezienie się w pełni, zawsze pozostaje ów hipotetyczny, wirtualny „dresiarz”, któremu chętnie przypisujemy wszystko to, co akurat „nie nasze”.

Podanie wyrafinowanego literackiego konstruktu jako bluzgu prymitywa spod budki z piwem jest tajemnicą sukcesu wydawcy Masłowskiej i jednocześnie jednym ze śmieszniejszych dowcipów ostatniej dekady, i jeszcze dowodem na to, że jednak zapotrzebowanie na autentyk („żywą mowę” - tu rozumianą jako „mowa Obcego”) w narodzie istnieje, lecz nie jest realizowane. Ostatnio (artystycznie) zwyciężają języki konwencjonalne, czego dowodem cztery inne wybitne powieści młodych autorów, którzy na sukces literacki będą musieli poczekać, aż gwiazda Masłowskiej nieco zblednie i przestanie robić za młodą literaturę w ogólności.

Na okładce powieści Pawła Soszyńskiego „Tajemnice Szumina” również pojawia się słowo „dresiarz”, tu jednak sąsiaduje ze sformułowaniem „kryzys języka”, co jednak działa dość odstraszająco. Jest to powieść o takich „dresiarzach”, co to poszli na studia polonistyczne, gdzie zapoznali się z twórczością prozatorską Tadeusza Micińskiego i postanowili z tego wyciągnąć wielorakie wnioski. Soszyński używa gęsto zmetaforyzowanego języka Młodej Polski, nasyca go jednak współczesnym słownictwem, czego efekt jest zaskakująco piękny, pozbawiony jakichkolwiek znamion parodii. Język służy tu opisowi popołudnia i wieczoru na działce u koleżanki, bohaterowie wszakże spędzają ów czas na arcymodernistycznym poszukiwaniu intensywności istnienia, którą w ich niejako imieniu odnajduje czytelnik, zdolny się rozsmakować w bujnym nadmiarze, który tę prozę po prostu rozsadza.

Z kolei „Pies” Błażeja Dzikowskiego brzmi jak baśń Andersena przetłumaczona przez Jarosława Iwaszkiewicza, „Pasztet z duszami” Macieja Fortuny jak metafizyczny kryminał Michała Choromańskiego, a „Kraina pozytywek” Tomasza Małyszka to „przedfreudowska” powieść psychologiczna z elementami fantastyki Julesa Verne'a - wszystko porządnie i bardzo poważnie zrobione. Żywej mowy tu ani na lekarstwo, cały język jest rezultatem działań pastiszowych, zbyt konsekwentnych, aby upatrywać w nich efekt postmodernistycznej gry z literaturą. Jest to raczej (na pewno) rezultat dobrze, po naukowemu przeprowadzonej galwanizacji „trupów”, które po tym zabiegu okazują się żywsze, zdatniejsze do roboty niż...

Niż żywa mowa? No choćby, czemu nie. W 20 lat po śmierci Białoszewskiego nurt „językowy” w prozie polskiej przeżywa wyraźny kryzys.

Foks pisze powieść - w gruncie rzeczy - satyryczną, a Kuczok nawet przemoc w rodzinie ubiera w zgrabne kalambury. Rudnicki - jak wyznaje - znudził się samemu sobie. Jedynym znakiem ewentualnej żywości „białoszewskiej linii” jest późny debiutant Maciej Malicki, którego małe prozy wykazują sporo cech „donosów rzeczywistości”. Z jedną różnicą. Bohaterowie Malickiego są - niczym molierowski „mieszczanin” - świadomi, że posługują się językiem mówionym, że ten ich język jest czymś ciekawym i cennym. Gdy uda się im powiedzieć coś w sposób językowo atrakcyjny - zauważają to.

Co dla Białoszewskiego było materią twórczości, tutaj jest jej atrakcją, perłą w koronie. I może w tej postaci przetrwa, tymczasem zaś nadchodzi czas języków w przyjemny sposób sztucznych oraz martwych.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2003