Powiedzieć Zachodowi

Kiedy Jerzy Gliksman opuszczał łagier, jedna z nieobjętych „polską amnestią” więźniarek prosiła go, by powiedział światu prawdę o losie człowieka w komunizmie. „Powiedz Zachodowi” – mówiła.

23.04.2012

Czyta się kilka minut

Wśród komsomolskich dziewcząt, od lewej: Aleksander Kosariew, sekretarz generalny Komitetu Centralnego Wszechzwiązkowej Leninowskiej Ligii Młodych Komunistów, Maksym Gorki oraz francuski pisarz Romain Rolland, 1936 r. / fot. Ria Novosti / East News
Wśród komsomolskich dziewcząt, od lewej: Aleksander Kosariew, sekretarz generalny Komitetu Centralnego Wszechzwiązkowej Leninowskiej Ligii Młodych Komunistów, Maksym Gorki oraz francuski pisarz Romain Rolland, 1936 r. / fot. Ria Novosti / East News

Gliksman potraktował te słowa jako moralną powinność. Wychodząc za bramę, zdążył jeszcze szepnąć innemu pozostającemu za drutami przyjacielowi: „opowiem o was Zachodowi”. Lecz ten tylko pokręcił głową i odpowiedział: „i tak nie zechcą ci uwierzyć”.

„Powiedz Zachodowi” – tak Gliksman zatytułował swoje łagrowe wspomnienia. Kiedy po wojnie ukazały się – po angielsku – w Nowym Jorku, świat właśnie z niedowierzaniem słuchał opowieści ludzi ocalałych z Holokaustu i niemieckich obozów. O obozach sowieckich, w których Stalin – niedawny sojusznik Zachodu – nadal gnębił miliony ludzi, słuchano z jesz¬cze większym niedowierzaniem, a najczęściej po prostu nie chciano słuchać wcale. Gliksmana taki stan rzeczy nie mógł dziwić. Przecież on sam był kiedyś jednym z tych, którzy odmawiali wiary opowieściom świadków Gułagu.

Agenci wpływu

W roku 1935 Jerzy Gliksman – warszawski adwokat i działacz socjalistyczny – wybrał się w bardzo wówczas modną wśród postępowej inteligencji zachodniej podróż do ZSRR. To, co do tej pory słyszał i czytał o Kraju Rad, układało się w obraz pełen sprzeczności. Z jednej strony, od czasów rewolucji, co chwila jakiś uciekinier ogłaszał straszliwe wieści o krwawym terrorze, prześladowaniach, torturach, niewolniczej pracy i głodzie zabijającym miliony ludzi. Z drugiej strony luminarze zachodniej myśli i kultury – ludzie powszechnie cenieni, jak George Bernard Shaw, Romain Rolland, André Malraux, Theodore Dreiser, John Dos Passos, Henri Barbusse, Harold Laski, Bertolt Brecht, Sidney i Beatrice Webb, Irena i Fryderyk Joliot-Curie oraz wielu innych – gorliwie zaprzeczali tym doniesieniom. Powołując się często na własne podróże do Związku Radzieckiego, zachwycali się poziomem życia jego mieszkańców, ich twórczą energią, wolnością i wspaniałymi perspektywami na przyszłość. Gliksman postanowił obejrzeć Rosję sowiecką z bliska i wyrobić sobie na jej temat własne zdanie.

Warszawski socjalista nie wiedział oczywiście, że, podobnie jak bardzo wielu zachodnich gości, stał się przedmiotem indywidualnej obróbki socjotechnicznej ze strony WOKS. Wsiesojuznoje Obszczestwo Kulturnoj Swiazi s Zagranicej była sowiecką instytucją, wyspecjalizowaną w propagandowym oddziaływaniu na Zachód, zwłaszcza poprzez indywidualne kontakty z ludźmi wywierającymi wpływ na zachodnią opinię publiczną. Do zadań WOKS należało m.in. zbieranie informacji na temat wybranych zachodnich pisarzy, intelektualistów, artystów, uczonych i celebrytów. Jeśli rokowali oni dobrze jako potencjalni agenci wpływu, byli zapraszani do ZSRR, gdzie WOKS reżyserował przebieg wizyt tak, by wywołać u gości pożądane wrażenia. Zestaw metod manipulacji był zróżnicowany i – zwłaszcza w przypadku ludzi o głośnych nazwiskach – indywidualnie dostosowany do ich upodobań, zainteresowań, pasji i słabości. Goście znajdowali się pod czujnym nadzorem przewodników-tłumaczy, którzy szczegółowo donosili na nich swoim przełożonym i w oparciu o bieżące instrukcje dozowali bodźce tak, by skłonić swoich podopiecznych do publicznego chwalenia sowieckiej rzeczywistości oraz do zaprzeczania wszelkim niekorzystnym dla Sowietów doniesieniom.

Obozowa „przemiana człowieka”

Jednym ze stałych punktów takich wizyt w roku 1935 było obejrzenie w teatrze komedii Nikołaja Pogodina „Arystokraci”. Sztuka pokazywała – w dowcipnej manierze, rzecz jasna – więźniów gułagu budujących Kanał Białomorski im. Stalina. Budowa, zakończona latem 1933 roku, pochłonęła, według szacunków Anne ¬Applebaum, przynajmniej 25 tysięcy śmiertelnych ofiar. O tym Pogodin naturalnie nie wspominał. Zachwycał się natomiast reedukacją więźniów poprzez pracę połączoną z uświadamianiem klasowym. Chodziło o słynną w tych czasach pierekowkę, czyli przekuwanie w Gułagu nieuświadomionych przestępców w pełnowartościowych obywateli ojczyzny proletariatu. Wraz z Pogodinem, chwaliła pierekowkę cała sowiecka propaganda oraz jej liczni zachodni konsumenci. Właśnie w roku 1935 ukazał się w USA angielski przekład ksiażki „Biełomorkanał” – zbiorowego dzieła pisarzy sowieckich, wychwalających przemianę człowieka w obozie. Redaktorami tego śmiałego eksperymentu z pogranicza literatury i niewolnictwa byli: pisarz Maksym Gorki, krytyk Leopold Awerbach i komendant łagru Siemion Firin. Recenzent „New York Timesa” John Chamberlaine uznał książkę za bardzo przekonywającą.

Po obejrzeniu „Arystokratów” w moskiewskim teatrze Gliksman nie miał jednak całkowitej pewności, czy aby wesoła komedia Pogodina o Gułagu nie była mimo wszystko nieco przesłodzona. Podzielił się tymi wątpliwościami ze swoją przewodniczką z WOKS, ponoć bardzo atrakcyjną kobietą. Przewodniczka natychmiast zaprosiła go na grupową wycieczkę zachodnich twórców kultury do obozu pracy poprawczej dla młodocianych przestępców w Bolszewie – wygodnie, bo tuż pod Moskwą. Bolszewo nie tylko nie zawiodło oczekiwań wycieczkowiczów, lecz wręcz je przerosło. Nikt z nich nie widział przedtem ani tak luksusowych warunków – bądź co bądź, w zakładzie karnym – ani tak głęboko humanistycznego podejścia państwa do młodocianych przestępców. Wieczorem pełen wrażeń Gliksman ostatecznie stwierdził, że znane mu dotychczas doniesienia o sowieckim ucisku i terrorze musiały być co najmniej przesadzone. Przecież nie sposób było uwierzyć, że to wszystko urządzono po to, żeby go oszukać.

Pielgrzymi idei

Czyli Jerzy Gliksman dał się nabrać sowieckiej maszynie propagandowej, podobnie jak legion innych zachodnich gości, zwłaszcza luminarzy myśli i kultury. Świadczy to oczywiście o prawdziwym mistrzostwie sowieckiej propagandy i socjotechniki. Ale nie tylko. Trzeba pamiętać, że wielu ludzi Zachodu, poddawanych takiej obróbce, było w istocie pielgrzymami. Udawali się do ZSRR, bo albo wierzyli a priori w sowiecki model, albo przynajmniej bardzo chcieli weń uwierzyć. Większość nigdy nie wyleczyła się z tych złudzeń, choć bywali i tacy, którzy dostrzegali – czasem po latach – własne błędy, przyznawali się do nich i opowiadali o tym.

Im więcej czytamy wspomnień takich osób – a zwłaszcza im bardziej poznajemy od pewnego czasu zawartość tajnych sowieckich archiwów – tym bardziej zmienia się nasza wiedza na temat tego szczególnego fenomenu XX wieku, jakim była trudno wytłumaczalna ślepota zachodnich elit opiniotwórczych wobec sowieckich zbrodni. Okazuje się, że naiwność nie była wcale aż tak powszechna wśród apologetów Stalina na Zachodzie, jak by się mogło wydawać po lekturze ich publicznych wypowiedzi. Zaskakująco wielu z nich zdawało sobie sprawę, że są manipulowani. Byli oni nierzadko świadomi tego, co się dzieje w ZSRR, albo przynajmniej żywili nieźle uzasadnione podejrzenia. Potwierdzali to nieraz w prywatnych rozmowach. Publicznie jednak zachowywali się tak, jakby wierzyli w sowiecką wersję rzeczywistości. Czyli kłamali świadomie. Dlaczego?

Historycy i biografowie, którzy zastanawiali się nad tym pytaniem, skupiali się zwykle na motywach ideologicznych. Wiadomo, rewolucja, by przynieść szczęście ludzkości, nie mogła uniknąć ofiar. Wraz z upływem czasu jednak coraz bardziej niewygodne stawało się pytanie: gdzie leży granica, poza którą szczytne hasła przestają usprawiedliwiać zbrodnie? Jeśli ta granica została przekroczona, to czy sowiecki eksperyment nie dowiódł fałszywości własnych założeń? Oczywistym sposobem uniknięcia takich pytań było zaprzeczanie samym zbrodniom. Nie przedstawiało to wielkiej trudności, gdyż informacje o rzeczywistości sowieckiej zawsze były fragmentaryczne i niepewne. Łatwo było widzieć w ZSRR to, co się chciało zobaczyć, i nie zauważać tego, co chciało się przeoczyć.

Kłamstwo w służbie ekonomii

Ale zbrodni sowieckich nie negowano tylko w imię ratowania ideologicznej wiary. Zawsze istniały również co najmniej dwa inne ważne motywy: ekonomiczny interes i polityczne rachuby. Po przegranej wojnie z Polską w roku 1920 bolszewicy musieli pogodzić się z faktem, że ich marzenia o rewolucji światowej trzeba będzie odłożyć na nieokreśloną przyszłość. Żeby przetrwać i utrzymać władzę, musieli powstrzymać cywilizacyjną katastrofę sowieckiej Rosji i zbudować dwudziestowieczną gospodarkę. A to było możliwe tylko w warunkach pokoju, w oparciu o dwudziestowieczną technikę, której jedynym źródłem był kapitalistyczny Zachód. Zanim więc miał nadejść czas ostatecznej rozprawy ze światową burżuazją, trzeba było skłonić ją do współpracy. Na Zachodzie chętnych do robienia interesów z bolszewikami nigdy nie brakowało. Z oczywistych przyczyn nie chcieli oni być publicznie kojarzeni z krwawym i barbarzyńskim reżimem, a więc chętnie zaprzeczali doniesieniom o sowieckich okrucieństwach i wspierali działania propagandowe, przedstawiające władzę sowiecką jako normalny, racjonalny rząd, pragnący jedynie pokoju i szczęścia własnych obywateli. Byli więc często idealnymi konsumentami i sojusznikami sowieckiej propagandy.

Podobnie zachowywali się liczni politycy. Już w roku 1919, po nieudanej interwencji w Rosji, brytyjski premier David Lloyd George stwierdził, że najlepszą metodą na ucywilizowanie bolszewików będzie zaangażowanie ich we współ¬pracę handlową i stosunki polityczne. Od tej pory różni przywódcy zachodni odwoływali się chętnie do tej filozofii, kiedykolwiek można było wyciągnąć jakieś korzyści polityczne lub ekonomiczne ze współpracy z jakimkolwiek zbrodniczym reżimem. Pierwszym strategicznym partnerem politycznym i gospodarczym Sowietów stały się weimarskie Niemcy (drugi, obok Rosji, wielki przegrany I wojny światowej). W 1933 roku, po dojściu do władzy Hitlera w Niemczech i Roosevelta w USA, pozycję tę przejęły Stany Zjednoczone. Roosevelt szybko nawiązał stosunki dyplomatyczne i rozszerzył współpracę gospodarczą ze Stalinem, upatrując w otwarciu rynku sowieckiego szans na przyspieszenie wyjścia gospodarki amerykańskiej z depresji. Oparcie dolara na złocie podniosło popyt na sowiecki kruszec i uczyniło z USA jego stałego odbiorcę. To właśnie wtedy ruszyły pełną parą kopalnie złota na Kołymie. Amerykańscy inżynierowie, pracujący przy ich uruchamianiu widzieli nieraz na własne oczy prawdę o Gułagu. Ich szokujące raporty wędrowały jednak do archiwum Departamentu Stanu z pieczęcią „poufne”. Jednocześnie sekretarz skarbu USA Henry Morgenthau zapewniał na wszelki wypadek dyplomatów Stalina, że rząd amerykański nie interesuje się metodami pozyskiwania złota przez Sowietów.

Tymczasem zachodnie gazety, traktujące informacje jak towar, konkurowały o akredytacje w Moskwie, oczywiście na sowieckich warunkach. Zagraniczni korespondenci w ZSRR instruowani byli najczęściej przez własne redakcje, by unikać tematów niewygodnych i dobrowolnie przedstawiać swoje teksty Sowietom do ocenzurowania. Klasykiem tego rodzaju dziennikarstwa stał się moskiewski korespondent „New York Timesa” Walter Duranty – laureat nagrody Pulitzera w roku 1932. Wytrwale dementował on niepokojące rewelacje o Gułagu i masowym głodzie na Ukrainie, chociaż w prywatnych rozmowach stwierdzał, że kolektywizacja pochłonęła być może nawet 10 milionów ofiar. Kłamstwa Duranty’ego przyniosły mu sławę wybitnego autorytetu w sprawach rosyjskich i wpłynęły na politykę otwarcia wobec ZSRR, forsowaną przez Roosevelta. W trosce o nadzieję maluczkich

Nierzadko „ekspertami” od spraw sowieckich stawali się po prostu sympatycy ZSRR. W roku 1935 amerykański dziennikarz Eugene Lyons powrócił do USA po sześciu latach pracy jako korespondent w Moskwie i opublikował esej pod tytułem „To Tell or Not to Tell” („Powiedzieć albo nie powiedzieć”). Opisał w nim własne ideologiczne uprzedzenia, które kazały mu zamykać oczy na sowiecką rzeczywistość. W drodze do Rosji, sześć lat wcześniej, obiecywał sobie: „Cokolwiek się stanie (...) nigdy nie zaatakuję władzy sowieckiej. Bez względu na to, jak bardzo będę może rozczarowany, zachowam moje rozczarowanie dla siebie”. Nie dotrzymał jednak obietnicy. W odróżnieniu od wielu innych zachodnich korespondentów i dyplomatów w ZSRR, nie był w stanie zachować obojętności w obliczu niesłychanych cierpień zwykłych ludzi w komunistycznym państwie. Poczucie winy wobec nich stało się dla niego bardziej dojmujące niż poczucie lojalności wobec rewolucyjnej ideologii, nakazujące mu milczenie. Nie był w stanie dłużej widzieć w żywych ludziach jedynie materiału doświadczalnego rewolucyjnych eksperymentatorów.

Nie od razu jednak przełamał barierę milczenia. Powstrzymywała go od tego swoiście pojęta troska o stan ducha zwykłych ludzi na Zachodzie. Nawet jeśli ZSRR jest tylko zbrodniczą tyranią, a sowiecka propaganda kłamie – Lyons odtwarzał swoje rozumowanie z tego okresu – to przecież bezrobotni amerykańscy biedacy, znękani kryzysem ekonomicznym kapitalizmu, gotowi są wierzyć w sowiecką wizję lepszego świata i czerpać z niej nadzieję. Lyons wiedział już wówczas, że to wiara fałszywa, ale nawet taka wydawała mu się lepsza niż żadna. Powiedzenie prawdy o ZSRR byłoby przecież równoznaczne z odebraniem zachodnim masom wszelkiej nadziei. Bardzo podobnie zachowywał się ¬Jean Paul Sartre już w czasach powojennych. Pomińmy oczywiste pytanie, czy opiniotwórcy tacy jak Lyons i Sartre mieli na uwadze rzeczywistych ludzi pracy na Zachodzie, czy tylko własne o nich wyobrażenia. Jak w „Legendzie o Wielkim Inkwizytorze” Dostojewskiego, wiara i nadzieja maluczkich miała być ocalona dzięki kłamstwom ich samozwańczych duchowych przewodników.

Instynkt samozachowawczy i miłość własna

Ale nawet tak dramatyczne argumenty moralne zwykle nie pojawiały się w umysłach opiniotwórców w oderwaniu od innych, czasami znacznie bardziej przyziemnych pragnień, obaw i emocji. Lyons nie taił, że przed mówieniem prawdy powstrzymywała go nie tylko troska o stan dusz proletariatu amerykańskiego, lecz także niepokój o własną pozycję zawodową i towarzyską. „Było dla mnie całkiem jasne, jakiego rodzaju doniesienia o Rosji chciała słyszeć intelektualna elita” – pisał. „Pytali o Rosję i wydawali się niemile zbulwersowani, gdy nie udzielałem pożądanych odpowiedzi. (...) Pragnienie »przynależności« i obawa przed ostracyzmem stanowiły potężną motywację, żeby milczeć albo przynajmniej posługiwać się ostrożnymi niedomówieniami”.

Sowieccy manipulatorzy znakomicie poruszali się w świecie osobistych motywów, kierujących nieraz umysłami zachodnich opiniotwórców bardziej, niż oni sami gotowi byli przyznać. Metody korumpowania i uwodzenia tych ludzi były zwykle na tyle wyrafinowane, że rzadko mieli oni jasną świadomość, iż są zwyczajnie mamieni i przekupywani. Profity z reguły szły w parze z dowartościowywaniem ich miłości własnej. Traktowano ich w ZSRR często po królewsku, obsypywano luksusami i pochlebstwami. Liczni zachodni pisarze i artyści, także ci klepiący biedę i całkiem nierozpoznawalni we własnych krajach, dowiadywali się o swojej rzekomej popularności w ZSRR. Goszczeni i fetowani w Kraju Rad, spotykali „przypadkowo” sowieckich „robotników” oraz wysokich dygnitarzy państwowych, zaskakująco dobrze zorientowanych w ich twórczości. Jednocześnie odbierali pokaźne honoraria za wielkonakładowe sowieckie wydania swoich utworów czy wystawy własnych dzieł. Zdarzało się, że niektórzy – na przykład André Gide czy John Dewey – potrafili odrzucić te pochlebstwa i zyski, ogromna większość jednak chętnie je przyjmowała, nie będąc jednocześnie w stanie oprzeć się szczeremu poczuciu wdzięczności. Proszeni potem o małą przysługę w postaci zdementowania jakichś pogłosek o głodzie lub obozach niewolniczej pracy w ZSRR, czy też o napisanie „jak tam jest naprawdę”, chętnie się odwdzięczali.

Nikt nie wierzy propagandzie

Paradoksalnie, nic chyba nie podważało wiarygodności świadectw sowieckich zbrodni bardziej niż propaganda nazistowska, która starała się je potwierdzać. Po dojściu do władzy w Niemczech, naziści zaczęli publikować dziesiątki relacji z Gułagu czy wspomnień świadków głodu i terroru. Zwykle, choć nie zawsze, były to jednak rzeczy pisane na ideologiczne zamówienie. Często opatrywano je nachalnym komentarzem, propagującym nazistowską wizję świata. Hipokryzja, z jaką kryminalny reżim w Niemczech krytykował Stalina za stosowanie bandyckich metod rządzenia w Rosji, była zbyt widoczna nawet gołym okiem, by nie wywoływać reakcji odwrotnych niż zamierzone.

Wkrótce wszelkie świadectwa sowieckich zbrodni zaczęły kojarzyć się z antykomunistycznymi kampaniami Goebbelsa. W takiej sytuacji dawanie wiary świadkom zbrodni Stalina stawało się coraz trudniej odróżnialne od dawania wiary nazistom. Jednocześnie świat współczesny jawił się coraz bardziej jako rzeczywistość zdominowana przez walkę dwóch sił, mającą zadecydować o obliczu ludzkości: faszyzmu i komunizmu. Wszelka krytyka Stalina była coraz powszechniej przyjmowana jako akt poparcia (choćby nawet niezamierzony, to tym niemniej rzeczywisty) dla Hitlera. Propaganda sowiecka skutecznie umacniała taki obraz świata.

Po krótkim okresie pewnego chaosu ideowego, między podpisaniem paktu Ribbentrop–Mołotow a inwazją Niemiec na ZSRR, ten czarno-biały dualizm lat trzydziestych pogłębił się wraz z zawarciem koalicji antyhitlerowskiej w roku 1941. Zwalczanie prawdy o zbrodniach sowieckiego komunizmu stało się ważnym elementem polityki zachodnich mocarstw podczas II wojny światowej. Ostentacyjne dawanie wiary Stalinowi i zamykanie ust Polakom przez władze USA i Wielkiej Brytanii po odkryciu zbrodni katyńskiej ilustruje tę politykę lepiej niż jakikolwiek inny przykład.

Co dzień nowa prawda

Nagła powojenna wolta zachodnich mocarstw – odłożenie heroiczno-dobrotliwego portretu „wujaszka Joe” do lamusa i zastąpienie go zimnowojennym wizerunkiem totalitarnego tyrana – miała konsekwencje dwojakiego rodzaju. Z jednej strony stworzyła klimat, w którym liczne nowe świadectwa ciemnej strony sowieckiego komunizmu mogły ukazywać się w świecie zachodnim już bez niedawnych ograniczeń. Z drugiej strony, paradoksalnie, wytworzyła wokół tych świadectw atmosferę nieufności i podkopała ich wiarygodność, zwłaszcza w oczach wielu lewicowych intelektualistów i ludzi kultury. Skoro z dnia na dzień z bohatera można zrobić zbrodniarza, to która prawda jest prawdziwa – pytali – ta wczorajsza czy ta dzisiejsza? Czyż taka nagła zmiana stanowiska nie stawia zachodnich rządów na równi z oskarżycielami pokazowych procesów moskiewskich, którzy czynili dokładnie to samo – zmieniali prawdę z dnia na dzień? Dlaczego zatem wierzyć, że ogłaszane po wojnie tuziny świadectw byłych polskich łagierników z armii Andersa i innych uchodźców z sowieckiego raju nie są pisane na polityczny obstalunek, podobnie jak świadectwa Gułagu wydawane przed wojną i podczas wojny przez antykomunistów nazistowskich? Z takim mniej więcej przyjęciem spotykali się Gustaw Herling-Grudziński, Aleksander Weissberg-Cybulski, Józef Czapski, Anatol Krakowiecki i wielu innych świadków. Nie inaczej traktowano Jerzego Gliksmana, usiłującego „powiedzieć Zachodowi” prawdę.

Wiele można dowiedzieć się o XX wieku studiując reakcje zachodnich elit opiniotwórczych na sowieckie zbrodnie. Jednym z tematów pojawiających się nieodparcie przy tej okazji jest stosunek nowoczesnej kultury do prawdy. W moralnej i intelektualnej tradycji Zachodu zawsze mocne było pojęcie prawdy jako wartości samej w sobie. Jej poznanie i zrozumienie stanowiło cel autonomiczny. Oczywiście wiadomo było, że w różnych dziedzinach życia, szczególnie w polityce i handlu, często traktuje się prawdę nie jako cel, lecz narzędzie w walce o władzę i zysk. Taka jest ludzka natura. Ale właśnie dlatego tak ważne było nieprzerwane istnienie dziedzin myśli i kultury, w ramach których kultywowano tradycję poszukiwania prawdy dla niej samej. Patrząc na zachodnie reakcje wobec sowieckich zbrodni, nie sposób nie zauważyć radykalnego porzucenia tej tradycji, i to właśnie często przez ludzi, zdawałoby się, zobowiązanych do jej podtrzymywania i rozwijania: przez pisarzy, artystów, uczonych, filozofów, dziennikarzy – albo, mówiąc mało precyzyjnie, za to w duchu epoki: przez intelektualistów. Można powiedzieć, że pojęcie prawdy jako wartości samej w sobie zostało przez niespodziewanie wielu z nich zastąpione pragmatycznym rozumieniem prawdy, bardziej charakterystycznym dla polityki i handlu niż dla nauki, literatury, sztuki czy wreszcie uczciwego dziennikarstwa.

Prawda na usługach polityki

Korzeni takiej postawy można oczywiście poszukiwać w różnych czasach i miejscach. Jest ona między innymi konsekwencją wprowadzenia w życie przesłanki sformułowanej przez Mar¬ksa, chociaż nie tylko przez niego, że celem refleksji intelektualnej nie jest poznanie i zrozumienie świata, lecz jego zmienianie. Żeby świat zmieniać, trzeba mieć nad nim władzę. Intelektualista, który chce zmieniać świat, musi zatem sprzymierzyć się z politykiem lub rewolucjonistą, wstąpić do niego na służbę, albo wręcz sam nim się stać. W takiej perspektywie prawda, zgodność faktów ze słowami przestaje być dla intelektualisty wartością autonomiczną i zostaje zredukowana do roli instrumentu w walce o władzę. Jeśli jest w niej przydatna, to stanowi wartość pozytywną. Jeśli ją utrudnia, zastępuje się ją kłamstwem.

W przyjęciu takiej postawy bardzo pomaga pogląd, że bezinteresowne dążenie do poznania prawdy jest tylko naiwnym złudzeniem, bo – czy jesteśmy tego świadomi, czy nie – naszymi poszukiwaniami prawdy tak czy owak kieruje dążenie do odniesienia jakiejś korzyści. Spadkobiercy Marksa używali przy tej okazji pojęcia interesu klasowego. Skoro zatem i tak każdy siłą rzeczy jakoś nadużywa prawdy – zdawali (i zdają) się myśleć niektórzy – to czemu nie skorzystać z tej możliwości świadomie, zwłaszcza jeśli cel jest słuszny? A jaki cel nie jest słuszny, jeśli nam na nim bardzo zależy?

Prawda o komunizmie traktowana była na Zachodzie zadziwiająco często jako przeszkoda utrudniająca realizację jakichś nadrzędnych celów. Cele te przedstawiano rozmaicie, ale z reguły uznawano je za wystarczająco ważne, by poświęcić dla nich prawdę, nie wspominając już nawet o poczuciu sprawiedliwości wobec ofiar. Jeden z dwudziestowiecznych klasyków upolityczniania prawdy, Eric Hobsbawm, tak tłumaczy tę postawę: „Nowoczesny wybór polityczny (...) jest (...) wyborem między różnymi gotowymi pakietami, w których kupujemy między innymi rzeczy niechciane, ponieważ nie ma innego sposobu, żeby dostać również resztę zawartości pakietu, o którą nam właśnie chodzi. Nie ma innego sposobu na polityczną efektywność. (...) Intelektualiści (...), którzy przyjmowali prosowieckie stanowisko, czynili tak, gdyż w ostatecznym rachunku dobro tego kraju przewyższało jego zło”.

Jeśli zgodzić się z Hobsbawmem, to chyba rzeczywiście nie ma i nigdy nie było sensu przejmować się losem ofiar komunizmu. Pozostaje tylko życzyć udanych zakupów.


Śródtytuły pochodzą od redakcji.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 18-19/2012