Poszerzmy pole widzenia

Z prof. Klausem-Dieterem Lehmannem, prezydentem Fundacji Pruskiego Dziedzictwa Kulturalnego, rozmawia Nawojka Cieślińska.

NAWOJKA CIEŚLIŃSKA: - Kieruje Pan jednym z największych na świecie kompleksów muzealnych, Fundacją Pruskiego Dziedzictwa Kulturalnego w Berlinie (Stiftung Preussischer Kulturbesitz). Założono ją w 1957 roku, w dziesięć lat po rozwiązaniu przez zwycięskie mocarstwa państwa pruskiego.

KLAUS-DIETER LEHMANN: - Rozwiązanie państwa pruskiego wymagało powołania instytucji, która przejęłaby jego zachowane wielkie muzea, bibliotekę i archiwum. Zbiory o ogólnopaństwowym charakterze musiały w systemie politycznym RFN trafić pod wspólny zarząd rządu federalnego i krajów związkowych. To one aż do zjednoczenia Niemiec odpowiadały za Fundację. Potem poszerzono tę konstrukcję o landy wschodnie. Jesteśmy dziś narodową fundacją kultury i sztuki RFN oraz wszystkich 16 krajów związkowych. Składa się na nią 17 muzeów, wielka Biblioteka Państwowa, Pruskie Archiwum Państwowe i kilka instytutów badawczych. Fundacja znajduje się w Berlinie i do niego się ogranicza. Wszystkie inwestycje finansowane są z budżetu federalnego, koszta bieżące zaś opłaca rząd federalny i wszystkie landy w stosunku 75:25.

- Jest Pan także jednym z głównych negocjatorów rządu RFN z innymi krajami w sprawie przemieszczonych po wojnie dóbr kultury. Dla Fundacji Pruskiej to rzecz szczególnie ważna, bo Berlin w porównaniu z innymi niemieckimi miastami stracił najwięcej.

- Istnieją dwa, zasadniczo odmienne postępowania. Jedno dotyczy obiektów, które zostały bezpośrednio po wojnie wywiezione przez Armię Czerwoną do ZSRR. Zdaniem Rosjan, była to rekompensata za straty poniesione przez nich podczas wojny, oficjalnie określana jako “ratowanie" dzieł. W latach 1956 i 1958 miały miejsce zwroty z ZSRR do Berlina Wschodniego oraz Drezna, które odzyskało wtedy większość swoich skarbów.

W tej kwestii mój pogląd jest jasny. Dóbr kultury nie wolno traktować jako reparacji wojennych, ponieważ współkształtują one tożsamość danego narodu, państwa, regionu. Tak zresztą stanowi prawo międzynarodowe. W czasie pierestrojki zawarto układ między RFN a ZSRR (1990), w którym zapisano, że przemieszczone i zaginione dobra kultury oraz dzieła sztuki winny zostać zwrócone. Układ ten nie został do dziś przez Rosję wprowadzony w życie. Powodem jest Ustawa Dumy z 1998 r., sankcjonująca coś wręcz odwrotnego: na jej mocy wszystkie wywiezione z Niemiec do Rosji dobra pochodzące ze zbiorów publicznych stają się jej własnością. Nieliczne wyjątki stworzono dla własności kościelnej i prywatnej.

Prowadziliśmy też rozmowy z byłymi sowieckimi republikami: Armenią, Gruzją i Ukrainą, po części uwieńczone sukcesem. Ostatnio np. wróciły z Kijowa zbiory muzyczne berlińskiej Sing-Akademie i jako depozyt przechowywane są teraz w naszej Staatsbibliothek.

- A druga kategoria?

- To dzieła sztuki i dobra kultury, które my, Niemcy, przemieściliśmy sami w trosce o ich bezpieczeństwo. W 1943 r. Śląsk był najbardziej oddalony od terenów zagrożonych bombardowaniami i dlatego przywieziono tu wiele zbiorów, w szczególności berlińskich, w tym dużą cześć kolekcji Biblioteki Pruskiej. Inne zbiory zabezpieczono na Pomorzu. W efekcie ustaleń zwycięskich mocarstw doszło do wytyczenia nowej granicy między Polską a Niemcami, później zagwarantowanej też traktatowo. Polacy nie wywieźli tych dóbr z Niemiec, tylko przypadkowo znalazły się one na terytorium przyłączonym później do Polski. Zbiory te nie mają jednak związku z tym terytorium. Nigdy nie znajdowały się w Legnicy, Wrocławiu czy w Krzeszowie.

Jest więc znacząca różnica między obu kategoriami przemieszczeń dóbr kultury. Jedne to wywózka przeprowadzona siłą przez Armię Czerwoną, druga to przewiezienie przez Niemców obiektów zabytkowych w miejsca, które stały się później polskim terytorium. O tyle kwestia restytucji w obu przypadkach wygląda inaczej.

- A co z dobrami pochodzącymi ze Śląska i Pomorza, przemieszczonymi do Rosji lub na Ukrainę?

- Pyta Pani, czy prowadząc negocjacje na temat sztuki zdobycznej z Rosją, Niemcy inaczej traktują np. biblioteki uniwersyteckie Wrocławia i Hamburga; czy w obu przypadkach mówią, że wywiezione zbiory winny zostać zwrócone na miejsce, z którego pochodzą. Osobiście jestem zdania, że tak. Kontekst historyczny, okoliczności rozwoju terytorium i ludności, stanowią dla mnie wartość szczególnie ważną. Uniwersytet wrocławski i jego biblioteka stanowią w moim przekonaniu jedność. A ponieważ Wrocław należy dziś do Polski, to wraz z dziedzictwem, które złożyło się na jego historię. Śląsk był polski, czeski, austriacki, niemiecki. Teraz znów jest polski. Trzeba to postrzegać konsekwentnie.

- A dobra kultury z Wrocławia, które znajdują się dziś w zbiorach Fundacji Pruskiej jako depozyt Oberfinanzdirektion Berlin lub tzw. Depositum Breslau? Albo wielka kolekcja sztuki ze Szczecina, która po wojnie wylądowała w Niemczech? Nie powinny wrócić na swoje miejsca?

- Dzieła z Wrocławia trafiły do nas przez przypadek. Rekomendowałbym rządowi RFN, by włączono je do pakietu negocjacyjnego z Polską jako przeznaczone do zwrotu. Ze Szczecinem rzecz jest bardziej skomplikowana, bo kolekcja szczecińska powstała z inicjatywy społecznej, potem przekształcono ją w instytucję samorządową, a dziś w oparciu o odpowiednie regulacje prawne znajduje się pod kuratelą Fundacji. Po wojnie trafiła najpierw do Coburga, potem pod opiekę Stiftung Pommern w Kilonii, a teraz znajduje się w Pommersches Landesmuseum w Greifswaldzie. Zawsze staram się starannie zbadać przebieg historii. Dlatego nie sprowadzałbym wszystkiego do jednej kategorii. Ale bez wątpienia dopuszczałbym w tej i podobnych sprawach rozmowę, nie chowając się bynajmniej za nienaruszalnym zdaniem: “To jest teraz na naszym terenie i na naszym terenie zostanie".

- Przejdźmy do “Berlinki". W Komunikacie niemieckich i rosyjskich bibliotekarzy w 1992 r. pisał Pan: “Obydwie strony uważają, że przyszedł czas, by znaleźć takie rozwiązanie problemu zwrotów przemieszczonych zbiorów, które będzie do przyjęcia dla obydwu stron". Co dziś - po rozpoczętych wówczas i do dziś prowadzonych bez efektu polsko-niemieckich negocjacjach - uważa Pan za rozwiązanie do przyjęcia dla naszych obydwu stron?

- Bez wątpienia Polska w największym stopniu ucierpiała w wyniku niemieckiej napaści. Polacy nie mogli, jak Rosjanie, przenieść swych ruchomych zabytków na wschód. Polska była jak “na tacy" i zniszczenia były tu ogromne. Tłumaczą one w pełni, dlaczego stanowisko Polski jest tak emocjonalne i dramatyczne. Można - abstrahując od wykładni prawa międzynarodowego i pozostając na gruncie emocji - zrozumieć opinię Polaków, że skoro Niemcy tyle zniszczyli, powinni odpowiadać za to własnymi skarbami kultury. Tyle że idąc dalej za tą myślą, nie można nie zauważyć, że taka sytuacja rodzi nowe rany. Kultura zawsze musi być czymś własnym. Musi wyrastać z własnych intelektualnych, duchowych, artystycznych aspiracji i tradycji, a nie z czegoś obcego. W przeciwnym wypadku pozostaje łupem. A to nie jest dobry punkt wyjścia dla dobrego sąsiedztwa.

Zawsze byłem zdania, że powinniśmy wspólnie ustalić konkretny katalog spraw i środków, pozwalający kształtować nasze stosunki kulturalne w sposób dający realne szanse rozwijania wspólnych projektów. Z naszej strony powinniśmy podjąć działania wspomagające kształcenie fachowców oraz stan i zasoby bibliotek i muzeów drugiej strony. To mogą być np. długoterminowe depozyty dla polskich muzeów, które (z drobnymi wyjątkami) nie są najlepiej uposażone. Niektóre ich ekspozycje własne można by dopełnić. A Fundacja Pruska, choć niezbyt zasobna budżetowo, jeśli chodzi o zbiory, jest bogata. Mogę sobie wyobrazić taką kooperację. Z powodzeniem robiliśmy już podobne eksperymenty np. z poznańskim Muzeum Archeologicznym.

Zawsze opowiadałem się też za powołaniem niemiecko-polskiej fundacji, dającej szansę współpracy skierowanej ku przyszłości i jej wyzwaniom, a nie koncentracji na rozpamiętywaniu spraw minionych. Zamiast ciągłych rozliczań (co zniszczyliśmy i jak to pokryć?), trzeba szukać sposobów przełożenia tych kwestii na działania służące dobrej przyszłości i stwarzać w dzisiejszej Polsce nowe perspektywy, w szczególności młodym ludziom. Chodzi o to, jak my, Niemcy, moglibyśmy np. pomóc młodym Polakom w zdobywaniu kwalifikacji, tak, aby wyposażyć ich w nowoczesne narzędzia dla wyrażania ich własnej tożsamości. Słowem: trzeba poszerzać pole widzenia, a nie ograniczać się ciągle do niszczących aspektów przeszłości.

- To brzmi pięknie. Jednak od 1992 r. upłynęło wystarczająco dużo czasu, by współpracę w tym duchu rozwinąć. Tymczasem porównując, ile RFN inwestuje w stosunki kulturalne z Rosją (mimo stałego kryzysu finansów publicznych), narzuca się wniosek, że w odniesieniu do Polski rzecz sprowadza się do ogólnikowych deklaracji. Poprzedni minister kultury Nida-Rümelin mówił, że rząd federalny chce“drażliwy problem sztuki zdobycznej włączyć w szeroki kontekst współpracy kulturalnej Niemiec i Rosji". Wobec Polski podobnych działań się nie podejmuje, mimo że nie zajmowaliśmy się zaplanowaną grabieżą cudzych dóbr kultury.

- To prawda, jeśli chodzi o stosunki kulturalne, wiele się między Rosją a Niemcami dzieje i wiele się w nie inwestuje. Im więcej kontaktów między instytucjami kultury, im więcej wiedzy o postawach i możliwościach obu stron, tym większe wzajemne zrozumienie. Polityka nie jest płaszczyzną, która to rozumienie, szacunek, a także przyjaźnie może stymulować. Kontakty fachowe, z ich wartością merytoryczną, projektami, zaangażowaniem, to decydująca płaszczyzna porozumienia. Polityka może jedynie tworzyć warunki sprzyjające działaniu.

A teraz przechodzę do rokowań z Polską. Strona polska obrała technikę negocjacji, którą w tym kontekście postrzegam jako kontraproduktywną. Wszystko, co jest przedmiotem rokowań między nami, zostało pocięte na małe kawałki. Oddzielnie dywaguje się o książkach. Jeśli nie znajduje się satysfakcjonującego stanowiska w sprawie książek, nie można rozmawiać o archiwach. Jeśli nie ma zgody w sprawie archiwów, nie da się mówić o wykopaliskach, itd. Zamiast zebrać wielki pakiet spraw, a tylko taki pakiet stwarza szanse na pertraktacje, drobi się wszystko na cząstki. I gdy na jednym poletku następuje zastój, to koniec. Ten rodzaj negocjacji uważam za pozbawiony perspektyw, ponieważ przy takich zalożeniach nigdy nie znajdzie się stosownego odpowiednika. Tylko przy łącznym pakiecie można dostrzec, co mogłoby mi się przydać, a co zainteresowałoby partnera. Powstałaby jakaś szansa, aby tak sprząc krzyżujące się argumenty, że niespodziewanie udałoby się otworzyć te zaryglowane wrota. A tak nie mamy do nich żadnego klucza.

- Nie chciałam mówić o rokowaniach polsko-niemieckich. Ale skoro o tym mówimy, pozwolę sobie zauważyć, że Niemcy także z Rosjanami negocjują strasznie opornie. Przypominam sobie wzajemne, niemal ośmieszające zwroty drobiazgów między kanclerzem Schröderem a prezydentem Putinem. A kiedy myśli się o perypetiach, które poprzedziły odzyskanie z Ermitażu gotyckich witraży kościoła we Frankfurcie nad Odrą, albo o ciągłych kłopotach ze zwrotem tzw. kolekcji Bałdina do Bremy, to jedno wydaje się pewne: Rosjanie bynajmniej nie zaproponowali jednego wspólnego pakietu.

- To prawda.

- Układ polsko-niemiecki z 1991r. brzmi także inaczej niż między Rosją a Niemcami, gdzie wprost mówi się o wzajemnym zwrocie dóbr kultury. U nas słowo “zwrot" w ogóle się nie pojawia, za to jest wskazówka, by problemy rozwiązywać “poczynając od pojedynczych przypadków".

- Tak, to prawda. Ale także sytuacja między Niemcami a Polską jest inna. Dlatego powinny być możliwe inne sąsiedzkie rozwiązania.

- I jeszcze jedno. Dlaczego Fundacja, która z postępu naszych bilateralnych rozmów mogłaby czerpać największe pożytki, nie występuje z propozycjami szerokiej współpracy ze stroną polską?

- Mówi Pani o dwóch sprawach, które niekoniecznie się ze sobą łączą. Fundacja nie uważa, że jeśli nie możemy jakichś problemów rozwiązać, to nie będziemy utrzymywać fachowych kontaktów. Mamy dobre stosunki z muzeami, np. z poznańskim Muzeum Archeologicznym. W muzeum miejskim Wrocławia odbędzie się w przyszłym roku wystawa Menzla z naszym udziałem. Staatsbibliothek prowadzi wiele wspólnych przedsięwzięć z Biblioteką Jagiellońską. Współpracuje także z Biblioteką Narodową w Warszawie. Nie ma żadnej obawy przed fachowymi kontaktami. Przeciwnie, bylibyśmy skłonni te stosunki rozwijać, gdybyśmy dostrzegli szanse zbudowania sensownego programu. I taki program będę kształtował bez mówienia o restytucjach. Naturalnie kwestia zwrotów obciąża nasze stosunki. Gdy spotykam się z polskimi kolegami, nie zdąży upłynąć pół godziny i jesteśmy przy “Berlince". W sposób oczywisty stanowi ona problem dla Polaków, i to dla tych zorientowanych w materii całej sprawy. Jestem przekonany, że musimy ją rozwiązać. Wystarczy uprzytomnić sobie nienaturalne rozdarcie zabytkowych zespołów. U nas w Berlinie jest spuścizna Goethego, Lutra, Leibniza, Mozarta, Beethovena i wielu innych; w każdym przypadku część tej spuścizny znajduje się w Krakowie.

Tak więc trzeba robić jedno, nie rezygnując z drugiego. Urodziłem się we Wrocławiu, mam wielu polskich przyjaciół i jestem naprawdę zainteresowany rozwojem stosunków polsko-niemieckich. Powitam każdą inicjatywę, która skłoni nasze instytucje kulturalne do bliższej współpracy. I już je popieram. Teraz np. Muzeum Kultur Europejskich otwiera wystawę o polskich i niemieckich ruchach wolnościowych w XIX w., rozważaliśmy przygotowanie wielkiej wystawy o Jagiellonach. Jestem rzecznikiem stosunków kulturalnych, szukania dróg i środków służących ich wzmacnianiu. Nie można wszystkiego sprowadzać do ekonomii.

- No tak, ale nawet ci, którzy w Polsce publicznie (choć to nie zdarza się prawie nigdy), bądź gdzieś za kulisami nie wykluczają restytucji “Berlinki", oczekują najpierw gestu ze strony Niemiec, nie mówiąc o oczywistym zwrocie wszystkich zlokalizowanych w niemieckich zbiorach publicznych ponad 100 zabytków pochodzących ze zbiorów polskich.

- Nie jestem zwolennikiem tego, by nasze stosunki określać poprzez gesty. Wiadomo przecież, że nie ma możliwości dokonania wymiany, której wartość odpowiadałaby “Berlince". Nie mamy w Niemczech żadnych tak cennych obiektów z Polski. Mam wrażenie, że przekazywanie pojedynczych obiektów było typowe dla czasów komunistycznych, kiedy to przy okazji wizyt państwowych wyjmowano niekiedy coś z magazynów. Zgodnie z tym obyczajem Gierek przekazał Honeckerowi kilka manuskryptów Beethovena z Krakowa. To nie powinien być nasz styl. Jak długo klimat wyznacza polityka, a nie meritum sprawy, tak długo pozostaniemy przy wymianie gestów i państwowej symbolice. No i przy wystawianiu rachunków. Skądinąd strona niemiecka uczyniła taki gest po 1990 r., zwracając tzw. złoty skarb poznański, co bynajmniej nie doprowadziło do postępu w rozmowach.

- Podobnie jak wręczony przed kilku laty kanclerzowi Schröderowi przez premiera Buzka egzemplarz Biblii ze zbiorów krakowskiej “Berlinki". Tak czy owak symbolika, o której Pan mówi, to coś dla polityków, a nie dla ludzi.

- Ważna i wskazana jest nasza obecność w polskiej opinii publicznej. Musimy spróbować zdobyć jej sympatię. Nie możemy ciągnąć tak dalej.

- Wybitny polski kolekcjoner, który od dziesięcioleci mieszka w Niemczech, Tomasz Niewodniczański, jest rzecznikiem zwrotu “Berliniki". Uważa, że Niemcy powinni natomiast założyć fundację, której celem byłoby poszukiwanie dóbr utraconych z polskich zbiorów i ich odzyskiwanie, tudzież finansowanie uzupełniających zakupów do polskich muzeów i bibliotek. Co Pan o tym sądzi?

- To, co proponuje Niewodniczański, jest z punktu widzenia kolekcjonera i polskiego patrioty zrozumiałe. Każdy naród czy społeczeństwo określa się poprzez swoje źródła. Więc jako idea rzecz jest jasna, ale obawiam się, że takie przedsięwzięcie stanęłoby przed wielkimi przeszkodami. Nawet gdyby rzeczywiście w skali międzynarodwej pojawiały się często polskie dobra kultury, które można by odzyskać, musiałby to być wieloletni projekt, wymagający nieskończenie dużo czasu i wysokich nakładów. Koszta administracyjne byłyby większe niż efekty. Osobiście niechętnie widziałbym fundację ograniczoną do tak wąsko zdefiniowanego celu. Powinna ona, gdy już się ją finansowo wyposaży, mieć tak zdefiniowane pola działania, by ponoszący za nią odpowiedzialność mogli stosunkowo elastycznie stanowić o zakresie i charakterze jej działalności. Powinno znaleźć się w niej miejsce i na projekty, i na obiekty ważne z punktu widzenia tradycji kulturalnej.

- A gdyby chodziło o poszukiwania “Portretu młodzieńca" Rafaela ze zbiorów Czartoryskich albo Cranacha “Madonny pod jodłami" z katedry wrocławskiej?

- Jeśli mieć na uwadze takie obiekty, mogę sobie wyobrazić, że warto podjąć próby ich odnalezienia i odzyskania. Pamięć ludzka potrzebuje symboli. Symbol jest zawsze pojedynczy, może nim być miejsce albo dzieło sztuki. Jeśli da się pamięć zbiorową przy pomocy symbolicznie nośnej rzeczy na nowo “naładować", warto pójść tą drogą.

- Ostatnio z wielkim sukcesem zmienił Pan system finansowania Fundacji Pruskiej i zabezpieczył środki na zakończenie budowy imponującej wyspy muzeów w Berlinie. Mówi Pan chętnie o depozytach i wystawach gościnnych. Nowojorska fundacja Guggenheima jest w Bilbabo, Wenecji, Las Vegas i w Berlinie. Petersburski Ermitaż podejmuje podobne próby. Nowojorska MOMA wkrótce pokaże w Berlinie swoje arcydzieła, paryskie Centre Pompidou myśli o stworzeniu filii nad Szprewą. Czy mógłby Pan wyobrazić sobie założenie muzealnej filii Fundacji Pruskiej w Krakowie?

- Z pewnością nie w stylu Guggenheima, bo komercyjne mechanizmy tego przedsięwzięcia wydają mi się podejrzane. Istnieje natomiast w Niemczech program federalny, który dałby się zastosować także w Polsce. Można sobie wyobrazić, że przygotowane przez naszych wystawienników ekspozycje przekażemy do Polski i tamtejsze muzea (to decydujący element) nie tylko je zaprezentują, ale w oparciu o własne zbiory i pracę własnych kustoszy twórczo zmodyfikują. To byłaby rzeczywista współpraca. Nie chcę prostego eksportu wystaw, który tylko wzmacniałby sposób myślenia naszych kuratorów. Druga rzecz to galerie-"przedstawicielstwa". Fundacja Pruska udostępnia swoje zbiory, a miasto lub land starają się o odpowiednie budowle i pokrywają koszta utrzymania instytucji. Takie galerie powstały już w Hesji i Brandenburgii. Jeśli w Polsce pojawi się gotowość do współpracy na podobnych zasadach, chętnie będę ją popierał.

- Rozumiem Pańską niechęć do eksportu gotowych wystaw. Rozumiem także, że w długiej perspektywie modele aktywnego partnerstwa są rozwiązaniem optymalnym. Niemniej sądzę, że przydałoby się, by Niemcy zrobiły w Polsce coś prawdziwie spektakularnego w sferze kultury. Czy wyobraża Pan sobie np. zorganizowanie w naszym kraju wielkiej wystawy sztuki niemieckiej XX w. ze zbiorów berlińskich, ale z dziełami najwyższej rangi, a nie magazynowymi? Ta sztuka jest w naszym kraju niemal nieznana. Wystawa ze zbiorów Reinholda Würtha, którą przed kilkoma laty pokazałam w krakowskim Muzeum Narodowym, była pierwszą i do tej pory najobszerniejszą prezentacją nowoczesnej sztuki niemieckiej w Polsce.

- Chętnie dam się do podobnych projektów przekonać, jeśli istnieją takie potrzeby. Wprowadzę to jako temat na najbliższą konferencję dyrektorium Fundacji. Bo to jest właśnie “poszerzanie pola widzenia". Należy odpowiadać na dzisiejsze potrzeby, zaspokajać rozbudzone zainteresowania i podejmować działania ze współczesnej perspektywy. Sądzę, że zadaniem Prezydenta Fundacji Pruskiego Dziedzictwa jest także aktywność na polu polityki kulturalnej, tak, by tworzoną przez Polskę i Niemcy przestrzeń kultury twórczo wypełniać i pobudzać wzajemne oddziaływanie. Kształtując w takim przekonaniu naszą przyszłość jako sąsiedzi, musimy między sobą rozwiązać problemy przeszłości. Nie potrzebujemy nikogo trzeciego. Myślę, że rzeczywiście możemy w Polsce zrobić wiele rzeczy, stworzyć sieć, w której udałoby się zatrzymać to, co dotychczas rozumiano zbyt abstrakcyjnie. Ale nie sądzę, by rozwiązanie restytucji dóbr kultury powinno być windowane na jakiś indyferentny metapoziom, angażując ludzi, którzy wcale nie są zaangażowani. Musimy dopracować się rozwiązania tego problemu, bo inaczej nie zapracujemy na nasze sąsiedztwo.

- A więc proszę to robić.

- Przecież to robię. Niedawno byłem w Warszawie, w najbliższym czasie będę w Poznaniu i Krakowie. Wierzę w siłę argumentów i we wspólną wolę kulturalnej koegzystencji. Cenię dialog polsko-niemiecki.

Prof. Klaus-Dieter Lehmann, od 1999 r. prezes Fundacji Pruskiego Dziedzictwa Kulturalnego, urodził się w 1940 r. w niemieckim wówczas Wrocławiu. Był m.in. dyrektorem Deutsche Bibliothek we Frankfurcie nad Menem oraz po zjednoczeniu Niemiec również Deutsche Bücherei w Lipsku. Autor licznych publikacji na temat muzealnictwa dzisiaj, m.in. “Schätze der Weltkulturen" (“Skarby światowej kultury"; wyd. 2000) i “Kulturmanagement heute" (“Management w kulturze dzisiaj"; wyd. 2001).

Fundacja w internecie:

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2003