Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Polsko-unijne negocjacje w sprawie dopłat dla rolników przypominają walizkę, której nie sposób domknąć, chociaż na wieku usiedli już wszyscy obecni. Trzeba jasno powiedzieć, że przyczyny problemów leżą po stronie polskiej. Większość rządów, polityków i partii III RP nigdy nie zdecydowała, czy państwo w pierwszej kolejności ma stwarzać warunki do wzrostu gospodarczego, czy też gwarantować pomoc socjalną. Nie inaczej jest tym razem. Unia dotując produkcję określonych upraw i hodowli prowadzi krytykowaną, ale jednak politykę rolną. Natomiast polski pomysł dopłacania do posiadania ziemi to jedynie polityka socjalna w sektorze rolniczym. Jedno jest zaprzeczeniem drugiego.
Premier Leszek Miller usiłuje nas przekonać, że mieszany system dopłat (w części za posiadanie ziemi, w części za produkcję) jest korzystniejszy. Oczywiście ma rację. Dopłaty w systemie uproszczonym są w dłuższej perspektywie mordercze i dla rolnictwa w całości, i dla chwilowych beneficjentów takiej regulacji. Szkoda tylko, że premier odkrył to sześć tygodni po powrocie z Kopenhagi - wtedy dopłaty od hektara odtrąbił jako niebywały sukces.
Szef rządu sam zapędził się do narożnika i wystawił na zarzut, że nie wie, co wynegocjował i co dla Polski jest korzystne. Nie wiadomo, jak z tej sytuacji wybrnie - prócz własnej partii wspiera go jedynie Platforma Obywatelska i grupka partii bez reprezentacji w parlamencie. Naprzeciwko zaś ma koalicjanta, który straszy wyjściem z rządu. Jedyna korzyść, jaka płynie z tej sytuacji, jest taka, że być może właściciele gospodarstw towarowych (czyli 1/3 polskich rolników, produkujących na rynek, a nie tylko na własne potrzeby) odkryją, iż PSL broniący socjału jak niepodległości, nie tylko nie reprezentuje ich interesów, ale wręcz jest zagrożeniem dla rentowności ich wysiłków.