Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Od jakiegoś czasu z jednym jeszcze wrogiem zaczynamy mieć kłopot. To antyklerykalizm. Z tym wrogiem śmiertelnym problem polega na tym, że słówko przeciwne antyklerykalizmowi jawi się jako, najdelikatniej mówiąc, mało sympatyczne. Chodzi o klerykalizm, czyli wchodzenie nas - księży i biskupów - tam, gdzie dla nas miejsca nie ma i być nie powinno.
Przypomnijmy sobie rodziców. Znakomita większość pokolenia naszych matek, ojców i dziadków to absolwenci czterech klas szkoły podstawowej. Być może mieli w ręku Biblię, ale na pewno nie oddawali się jej całym sercem i całą duszą. Nie medytowali też godzinami nad odpustowymi kazaniami. Owszem, chodzili do kościoła i odmawiali pacierze, ale po swojemu, gdyż Msze odprawiał proboszcz i tylko on, w dodatku w najdalszym końcu kościoła, a oni mieli Mszy "wysłuchać". Tyle tylko że nie było czego słuchać, jako że proboszcz odprawiał obrzędy twarzą do ściany, na dodatek szeptem i po łacinie. Nasi rodzice odprawiali więc Msze po swojemu i wyśpiewywali Bogu w rzewnych pieśniach swoją dolę i niedolę wierząc, że już tam On wie, o co człowiekowi w życiu chodzi. Całkowicie sklerykalizowana Msza miała więc tę zaletę, że nie przeszkadzała zanadto w dogadywaniu się z Bogiem. Marna to jednak pociecha.
Ale - jest jedno mocne "ale" - ci nasi dziadowie i rodzice, ze swoją taką, a nie inną wiarą przeszli zwycięsko przez niejedno piekielne czerwone i brunatne morze, i nie z jednej zatrutej studni pili wodę. I być może najmocniej podtrzymywał ich Bóg nie tyle kościelny, co ten, którego spotykali w polu, na łące, w lesie i zagrodzie, w komorze, kuchni i łóżku - o sypialni nie było co marzyć. Owszem, proboszczowska łacina, wielki obraz w głównym ołtarzu, pozłociste ornaty i kapy, czasami gazety i jeszcze rzadziej książki niepokoiły, podsuwały myśl o szerokim świecie, nęciły daleką podróżą, ale tę pokusę trzeba było zdusić już w zarodku. To tu są ci, bez których nie ma sensu żyć.
Owszem, to współżycie przysparzało kłopotów i zadawało ból, ale trzeba było żyć tu, i tu wyłuskiwać odrobiny szczęścia z nieszczęścia. Prawo, którym się kierowali i które przekraczali, było więc zapisane w nich, w ciałach i duszach, w tym, że się było żoną, mężem, dzieckiem, matką i ojcem, że się zarabiało pieniądze, że szło się do wojska czy do partyzantki, jednym słowem, że się robiło, co należało w danym czasie zrobić. Raz się było obrabowanym i pobitym, drugi raz, nawet o tym nie wiedząc, dobrym Samarytaninem, więcej bywało się samą Matką Boską i Świętym Józefem, a nawet, choć strach o tym pomyśleć, samym Panem Jezusem. Świętość przecież to nic innego jak ludzkość, czyli zwyczajność, skoro przyzwoite zachowanie jednego człowieka względem drugiego, Samarytanina względem Żyda, jest więcej niż obrazem troski Boga o człowieka.