Po biednej stronie płotu

Misza Tomaszewski, redaktor naczelny magazynu „Kontakt”: Na cholerę wędka komuś, kto nigdy nie łowił albo kto nie ma dostępu do stawu? On musi nauczyć się współpracować, a nie konkurować.

14.09.2015

Czyta się kilka minut

 / Fot. Rafał Siderski dla „TP”
/ Fot. Rafał Siderski dla „TP”

BŁAŻEJ STRZELCZYK: Znasz swoich sąsiadów?

MISZA TOMASZEWSKI: Coraz mniej.

A gdzie mieszkasz?

W ścisłym centrum Warszawy. Wokół prawie same kamienice odbudowane z gruzów tuż po wojnie. Dom, w którym mieszkam, jest jedną z niewielu „plomb” w okolicy. Zbudowano go w latach 50., z myślą o pracownikach Instytutu Badań Jądrowych w Świerku. Jednym z nich był mój dziadek.

Kto dziś mieszka w tym budynku?

Pracowników Instytutujest już niewielu, kilka lat temu na drzwiach jedna po drugiej zaczęły pojawiać się klepsydry. Mieszkania przeszły na własność ich rodzin. Spora część jest wynajmowana, więc rotacja lokatorów jest duża. Sąsiedni budynek z częścią podwórka, na którym w dzieciństwie grywałem w piłkę, zreprywatyzowano. Nowy właściciel skokowo podniósł składkę na fundusz remontowy i większość lokatorów musiała się wyprowadzić. Na zebrania naszej wspólnoty mieszkaniowej mało kto przychodzi. Co to zresztą za wspólnota...

Wcześniej była?

Nie chcę romantyzować postpeerelowskiej przeszłości, ale jeszcze w latach 90. wielkim atutem Warszawy, i pewnie nie tylko Warszawy, było to, że na jednym piętrze budynku w centrum mieszkali profesor, hydraulik i emerytowany milicjant. Ich światy siłą rzeczy się przenikały, co w jakiejś mierze tępiło uprzedzenia i sprzyjało kształtowaniu lokalnych wspólnot. Był dozorca, który dbał o porządek. W naturalny sposób tworzyły się jakieś reguły kontroli społecznej, związane z użytkowaniem wspólnej przestrzeni. Ktoś powie, że dozorca mógł być pijany od świtu do nocy, a wspólne podwórko – zaśmiecone i zaszczane. Jasne, mogło być i tak. Ale nikt mi nie wmówi, że do rozwiązania tych problemów niezbędne było grodzenie przestrzeni i prywatyzacja usług publicznych.

W ostatniej edycjikonkursu Galeria Plakatu AMS wyróżniono – i w nagrodę wywieszono na warszawskich wiatach przystankowych – pracę składającą się w zasadzie z trzech słów: „urynek”, „pieskownica”, „potwórko”. Z dopiskiem: „wspólne = niczyje”. To mogłoby być logo przemian, które tu zaszły w ciągu ostatnich 25 lat: reprywatyzowane kamienice, zamykane podwórka, skwery zastawiane biurowcami. Prawda, że większość z nich była wcześniej zaniedbana, ale czy naprawdę nie było innej drogi?

W moich rodzinnych Kozienicach powstał właśnie ogrodzony blok. Absurd polega na tym, że stoi na osiedlu domków jednorodzinnych, będących własnością ludzi, którzy wyemigrowali zarobkowo do Norwegii. Trudno uwierzyć, że chodzi o bezpieczeństwo. 

W Szwajcarii obowiązuje zakaz stawiania apartamentowców przeznaczonych wyłącznie dla zamożnych. W każdym musi być pewna liczba lokali socjalnych o niższym standardzie. Tam zrozumieli, że w mieszaniu ludzi o różnym pochodzeniu społecznym jest wartość, a przyzwolenie na segregację wiąże się z kosztami, które kiedyś trzeba będzie ponieść. My tymczasem idziemy w odwrotnym kierunku: bogaci po tej stronie płotu, a biedni po tamtej.

Stoję w kolejce porower miejski w Krakowie. Przede mną garstka ludzi. Każdy podchodzi do urządzenia, wklepuje odpowiednie dane, po chwili odchodzi: bez słowa i bez roweru.

Niech zgadnę: automat był popsuty i żadna z osób nie powiedziała pozostałym, żeby nie stali na darmo?

Czwarta z kolei osoba powiedziała. Poza tym te rowery często są popsute. Rozmawiałem z operatorem. Promil zgłasza, że jest jakaś usterka.

Pewnie uważają, że to nie ich rowery, i w związku z tym nie czują się za nie odpowiedzialni. „Nasze” jest w przekonaniu większości Polaków to, co posiadamy na wyłączność, a nie to, co współużytkujemy.

Czy państwowe, czy wspólne, i tak o to nie dbamy.

Swego czasu modna była koncepcja „tragedii wspólnego pastwiska”. Garrett Hardin, amerykański biolog, doszedł do wniosku, że nie da się na dłuższą metę utrzymać dóbr wspólnych o ograniczonej zasobności, bo użytkownicy po prostu je zadepczą. Wyobraź sobie pastwisko współużytkowane przez dziesięciu rolników. Może ono wyżywić sto krów. Wynikałoby stąd, że każdy rolnik może trzymać na pastwisku 10 krów. Hardin twierdził, że prędzej czy później któryś z rolników wpuści na pastwisko jedenastą krowę z myślą o zwiększeniu swoich dochodów ze sprzedaży mleka. Inni pójdą za nim, wyżej ceniąc krótkoterminowy zysk niż długoterminową równowagę biologiczną pastwiska, które w efekcie wyjałowieje.

To może potrzebna jest zewnętrzna kontrola nad dobrem wspólnym?

Państwo może stanowić parasol chroniący takie dobra przed zakusami wielkiego kapitału. Neoliberałowie wyczytali jednak z Hardina raczej postulat grodzenia dóbr wspólnych. Ciekawsze w tym kontekście są odkrycia noblistki Elinor Ostrom, która wykazała, że w przypadku dóbr użytkowanych przez lokalne wspólnoty możliwa jest trzecia droga między centralnym zarządzaniem a prywatyzacją. Przebadane przez nią grupy wypracowywały protokoły społeczne, regulujące, kto, kiedy i na jakich zasadach może korzystać ze wspólnego zasobu. Myślę, że względnie łatwo w ten sposób zarządzać pastwiskiem albo podwórkiem, trudniej jednak opiekować się dobrem o większej skali, np. rowerami miejskimi. Ich użytkownicy nie znają się, nie tworzą reguł związanych ze współużytkowaniem i to, co miejskie, stosunkowo łatwo biorą za niczyje. Zwłaszcza w Polsce, która szoruje brzuchem po dnie rankingów zaufania społecznego.

Czyli jeśli budujemy małe wspólnoty, to wcale nie jest aż tak źle?

O ile to są wspólnoty, a nie luźne zbiory jednostek zamieszkujących apartamentowce lub zamknięte osiedla.

Nie uciekniemy jednak od dużych wspólnot, takich jak np. wspólnota mieszkańców miasta, która współużytkuje jego drogi i środki komunikacji. Burmistrz Bogoty powiedział kiedyś, że rozwinięte miasto to nie takie, w którym biedni jeżdżą samochodami, tylko takie, w którym bogaci jeżdżą komunikacją miejską. W Polsce ciągle mamy z tym problem. To spadek nie tylko po PRL-u, ale i po ostatnich 25 latach. Nadal wierzymy, że lepiej mieć własny samochód i tkwić w kilometrowych korkach – na warszawskich drogach „tragedia wspólnego pastwiska” rozgrywa się codziennie – niż przesiąść się w autobus lub nawet pozostać w samochodzie i zdecydować się na carpooling. Gdy sięgniemy po rachunek ekonomiczny, okaże się, że prywatne nie zawsze jest bardziej efektywne od wspólnego. Nie wspominając już, że na gruncie katolickiej nauki społecznej własność prywatna pozostaje podporządkowana zasadzie powszechnego przeznaczenia dóbr. Innymi słowy: nie ma czegoś takiego jak posiadanie dóbr dla ich posiadania – czy byłyby to prywatne źródła wody w okresie suszy, opatentowane leki w czasie epidemii czy grunty miejskie służące spekulacji w warunkach niedoboru mieszkań.

Od 25 lat powtarza się, że ważniejsza od współpracy jest konkurencyjność.

„Krytyka Polityczna” wydała książkę amerykańskiej antropolożki Elisabeth Dunn, która zatrudniła się na kilkanaście miesięcy w rzeszowskich zakładach Alima. W czasach PRL-u było to przedsiębiorstwo państwowe, a po 1989 r. sprzedano je amerykańskiemu koncernowi. Dunn opisała ewolucję stosunków pracy i zmianę relacji między nowym kierownictwem a starą załogą. Zachodni menedżerowie byli przekonani, że takie przymioty jak elastyczność, przedsiębiorczość i indywidualna zaradność są wrodzonymi cechami człowieka. Tymczasem pracownicy Alimy współpracowali i rozwiązywali problemy w warunkach gospodarki niedoboru. Nierzadko musieli rzeźbić z tego, co akurat było pod ręką, na zasadzie: „Przywieźli owoce, no to robimy przetwory”. Wymagało to różnych umiejętności, ale raczej nie takich, które cenili nowi szefowie. Stosunki pracy towarzyszące socjalistycznej „wymianie darów” nie kształtowały postawy self-made mana. Moment przestawienia się z jednego modelu na drugi był traumatyczny. Niektórzy nigdy nie odnaleźli się w nowej rzeczywistości.

Ks. Jacek Stryczek, twórca Szlachetnej Paczki, przekonuje, że każdy może być zaradny. Wystarczy chcieć. Wziąć sprawy w swoje ręce.

Z całym szacunkiemdla pracy wykonywanej przez ludzi Szlachetnej Paczki, wygłaszanie podobnych twierdzeń świadczy o tym, że ks. Stryczek słabo rozumie ludzi, którym pomaga. A może raczej tych, którym nie pomaga, bo przecież – jak deklaruje – wśród ubogich jest wielu takich, którzy nie mogą liczyć na wsparcie z jego strony.

Na jednym z filmów zamieszczonych w sieci ks. Stryczek mówi, że niektórym nie pomaga, bo jeśli ktoś nie miał pracy w 2010, 2011 i 2012 r., a ks. Stryczek zrobił w tym czasie tak wiele, to znaczy, że ten człowiek jest niezaradny.

Mówi coś gorszego: że człowiek, który jest biedny i przychodzi po pomoc w trzech kolejnych latach, nie chce pracować i tak sobie urządził życie, żeby inni go utrzymywali. Działam trochę wśród ludzi wykluczonych i zaręczam, że trudno o większe niezrozumienie ubóstwa i bezrobocia jako problemów psycho-społecznych.

Ks. Stryczek dzieli ludzi doświadczających tych problemów na dwie grupy. „Dobra bieda” jest cicha i pokorna, „zła bieda” jest leniwa i roszczeniowa. „Prawdziwa bieda” ukrywa się i wstydzi, „nieprawdziwa bieda” przychodzi i wyciąga ręce. Ta analiza – jeśli powielanie stereotypów można w ogóle nazwać „analizą” – jest bardzo płytka.

Ale bieda bywa też cwana. Zdarzają się przypadki wykorzystywania pomocy społecznej i przekręty na zasiłkach.

Jasne, że tak. Choć zarazem wątpię, żeby wielu ludzi marzyło o życiu na zasiłku. Nie skupiajmy się jednak na patologiach systemu bezpieczeństwa socjalnego. Mój problem z poglądami ks. Stryczka – jeden z wielu – polega na tym, że nie mówi on o ubóstwie i bezrobociu jako o problemach społecznych. Skupia się na indywidualnych dyspozycjach poszczególnych ludzi, zapominając, że są wielorako uwarunkowane. Istnieje coś takiego jak ubóstwo dziedziczone, istnieje strukturalne bezrobocie, istnieją wreszcie miejsca zapomniane przez Boga i ludzi – ich klasycznym przykładem są popegeerowskie wsie – w których nie funkcjonuje wzorzec brania swojego losu we własne ręce.

A niechby nawet istniał. Załóżmy, że mieszkający tam ludzie są całkiem „zaradni”. Cóż z tego, skoro w promieniu 50 kilometrów nie ma zakładu pracy, który mógłby ich zatrudnić? Bajka o wędce i rybie brzmi fajnie, dopóki nie zaczniemy wchodzić w szczegóły. Na cholerę wędka komuś, kto nigdy nie łowił albo kto nie ma dostępu do stawu? On musi nauczyć się współpracować, a nie konkurować. Jeżeli myślimy o zmianie społecznej, to punktem wyjścia jest dla mnie zmiana systemu edukacji.

Czego uczyć? Zaradności?

Zaradność niejedno ma imię. Pracownicy Alimy byli zaradni inaczej, niż oczekiwali tego amerykańscy menedżerowie. Prof. Tomasz Szkudlarek, pedagog z Uniwersytetu Gdańskiego, uważa, że alarmujące statystyki demografii i zatrudnienia powinny skłonić nas do przemyślenia celów, które stawiamy przed szkołami, zwłaszcza tymi z nizin rankingów. Być może wiele z nich nie powinno przygotowywać młodych ludzi do konkurowania o zatrudnienie, którego i tak prawdopodobnie nie znajdą, lecz do samoorganizacji pracy wspólnotowej w warunkach bezrobocia.

Na marginesie: czy wiesz, że woda, którą właśnie pijemy – ,,Muszynianka” – jest produktem spółdzielni pracy w Krynicy Zdroju? To przykład przedsiębiorstwa, które świetnie radzi sobie w wolnorynkowej rzeczywistości, a zarazem stanowi wzór etycznych standardów pracy. Jeśli dobrze pamiętam, prezes zarabia trzy, a nie np. 30 albo 300 razy więcej niż pracownik fizyczny. Nawet w najtrudniejszych latach transformacji żaden z pracowników nie został zwolniony z powodu problemów finansowych przedsiębiorstwa – w najgorszym przypadku posyłano ludzi na wcześniejsze emerytury.

Myślenie o działalności gospodarczej w kategoriach spółdzielczych jest w Polsce zaniedbane, a sama spółdzielczość – uważana za relikt PRL-u. Niesłusznie. Wielu ludzi, choćbyśmy nie wiem jak w nich inwestowali, nigdy nie spełni kapitalistycznego marzenia o self-made manie. Jak zaś napisał kiedyś kard. Reinhard Marx, dużo sensowniej subwencjonować pracę zamiast bezrobocia.

Słyszałeś kiedyś społeczny głos polskich biskupów? List o prekariacie? Zajęcie się sprawą wykorzystywanych pracowników?

Trzy lata temu Episkopat ogłosił list społeczny. Pierwszy od dziesięciu lat i raptem drugi po roku ’89. Był reklamowany przez naszych biskupów jako nowa jakość...

Wybór cytatów z papieża?

Coś w tym stylu. W kilkunastu punktach biskupi pisali o stosunkach pracy, modernizacji wsi i problemach migracji. Zabrakło jednak pogłębionej analizy socjologicznej, twórczej refleksji nad tekstami encyklik czy wyprowadzania z nich konkretnych postulatów metapolitycznych.

W kwestiach społecznych Episkopat mówi oczywiście innym głosem niż ks. Stryczek. Problem w tym, że jest to głos cichy i ogólnikowy. W tym sensie katolicka nauka społeczna jest w naszym kraju uprawiana jako dyscyplina teoretyczna. Zdarzają się oczywiście wyjątki, choćby listy społeczne nieżyjącego już bp. Jana Chrapka. Zwłaszcza jego list na temat biedy i ubóstwa z 2000 r. jest wart uwagi. Zachowując proporcje, to taka polska teologia wyzwolenia.

Biskupi potrzebowali kilkunastu lat, żeby powiedzieć słowo o bezrobociu. Przypominam, że od początku lat 90. mieliśmy falę zwolnień. Teraz mamy wielką liczbę osób zatrudnionych na umowach cywilno-prawnych, bez zabezpieczeń na przyszłość. Nie słyszałem księdza, który by o tym mówił. 

Ja słyszałem. Ale być może nie wszyscy biskupi wiedzą, czym jest prekariat.

Kilka miesięcy temu bp Zadarko powiedział na łamach „Tygodnika”, że zatrudnianie na czarno obywateli krajów zachodnich jest grzechem. 

To świetnie. Zgadzamy się jednak, że Kościół mógłby mówić o stosunkach pracy w sposób bardziej zdecydowany i mniej abstrakcyjny,a przy tym używając języka teologicznego i biblijnego. Dobry przykład daje papież. We wstępniaku do jednego z ostatnich numerów „TP” ks. Boniecki pisał, że jeśli w dobie wielkiego przemysłu pojawili się księża robotnicy, to może w dobie elastycznego kapitalizmu powinni pojawić się księża prekariusze. To był żart, ale w ramach eksperymentu chciałbym potraktować go poważnie. Grupa francuskich i belgijskich księży pod koniec lat 40. zrozumiała, że nie odzyska dla Kościoła sympatyzujących z komunizmem i coraz bardziej antychrześcijańskich robotników, jeśli nie zacznie dzielić z nimi warunków pracy i życia. Trudno rozumieć problemy, których się nie doświadcza i z którymi nie ma się styczności. Polskim księżom żyje się relatywnie dobrze. Mam tu na myśli poczucie ekonomicznego bezpieczeństwa, na które nie stać wielu świeckich.

Nie obwiniałbym wyłącznie Kościoła. Dlaczego w Polsce nie ma lewicy?

Nie powiem na tentemat nic oryginalnego. Chodzi o kiepski kontekst historyczny. Lewica społeczna pod szyldem „lewica” długo jeszcze nie będzie odgrywała kluczowej roli. Można zgłaszać postulaty z natury lewicowe, które zdobędą pewnie dość znaczące poparcie, ale jeśli nazwie się je „lewicowymi”, to będzie pozamiatane.

A może dlatego, że lewica bije się o partyjne stołki, a nie działa u podstaw?

Nie podzielam lękuprzed politycznością. Praca u podstaw jest ważna i lewica może się tu wiele nauczyć od organizacji kościelnych. Nie ma jednak co udawać, że nie chodzi o władzę, o stanowienie prawa, o kształtowanie instytucji państwowych. Możesz oczywiście otworzyć jedną, drugą, trzecią szkołę społeczną, która spełniałaby twoje marzenia o uczeniu i wychowywaniu. Nie zreformujesz jednak w ten sposób systemu edukacji, który jest ze swojej istoty segregacyjny. Najwyżej stworzysz egalitarną wyspę na morzu zekonomizowanego kształcenia.

„Kontakt” wejdziedo polityki?

W jakimś sensie już do niej wszedł. Wydawanie zaangażowanego społecznie magazynu jest polityczne. Nasza działalność w ruchach miejskich, w grupach inicjatywnych na komercjalizujących się uniwersytetach, w środowisku osób dotkniętych bezdomnością – też. Nie w sensie zaangażowania o charakterze partyjnym, ale w sensie troski o dobro wspólne: przestrzeń miejską, instytucje i usługi publiczne, inkluzywne społeczeństwo. Na razie jesteśmy redakcją magazynu, a nie partią. Jakie wybory życiowe podejmie w przyszłości każda i każdy z nas – czas pokaże. ©℗

Misza Tomaszewski (1986) – jest doktorantem w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego i nauczycielem filozofii w Zespole Szkół Społecznych STO im. Pawła Jasienicy w Warszawie. Redaktor naczelny magazynu lewicy katolickiej „Kontakt”.

 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, autor wywiadów. Dwukrotnie nominowany do nagrody Grand Press w kategorii wywiad (2015 r. i 2016 r.) oraz do Studenckiej Nagrody Dziennikarskiej Mediatory w kategorii "Prowokator" (2015 r.). 

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2015