Śmierć w czasach medycyny

Jakość śmierci to odzwierciedlenie czasów, w których żyjemy. Jak więc umiera Polak i Europejczyk w XXI wieku?

28.10.2008

Czyta się kilka minut

Przed pogrzebem /fot. Grażyna Makara /
Przed pogrzebem /fot. Grażyna Makara /

Umieranie zwykle wygląda podobnie. Ma wytrzeszczone oczy, bladą twarz, pot na czole i wyostrzone rysy. Ola, trzydziestoletnia pielęgniarka z dużego krakowskiego szpitala, widziała twarze umierających wiele razy: na oddziale, w snach, w minibusie, gdy wracała do domu po pracy...

Umieranie, mówi, bywa lepsze i gorsze. To lepsze widzi często u siebie, w podkrakowskiej wsi, w której mieszka od urodzenia. Jej babcia odchodziła w domu, z rodziną. Przyjechało pogotowie, a choć lekarz obiecał, że w szpitalu przedłużą życie o kilka dni, rodzina zdecydowała: babcia umrze w domu. Bliscy byli przy niej, po śmierci razem odmówili różaniec.

- Tu jest zupełnie inaczej. Czasami, mimo młodego wieku, myślę sobie, jak bardzo nie chciałabym umierać w takim miejscu - mówi. W szpitalnej sali, tak jak umiera ponad połowa Polaków.

Szpital polski

Szpital to miejsce, w którym nigdy nie ma czasu. - Pamiętam, jak byłem kapelanem szpitalnym - wspomina ks. Piotr Krakowiak, krajowy duszpasterz hospicjów. - Miałem pod opieką ponad tysiąc pacjentów.

- Dla chorych nie mają czasu nawet pielęgniarki z oddziałów paliatywnych - mówi Ola. - Jest nas dwie na dwadzieścia pięć osób. Jestem w pracy dwanaście godzin. Godzina to dokumentacja, kilka kolejnych to praca poza salami: przygotowywanie leków, zastrzyki. No i praca z pacjentem: mierzenie temperatury, karmienie, higiena. Na rozmowę nie ma czasu. Tymczasem ci ludzie potrzebują kontaktu praktycznie nieustannie.

W dodatku bywa, że na oddział nie wpuszcza się rodzin terminalnie chorych. - Nie wyobrażam sobie, żebym nie mogła odwiedzić członka rodziny, który umiera - mówi Iwona Repka, pielęgniarka pracująca na oddziale paliatywnym Szpitala Klinicznego w Krakowie. - U nas, jeśli ktoś nie może przyjść w dzień, a stan chorego się pogarsza, dzwonimy i prosimy o przyjazd w nocy.

W innych miastach nie dzwonią: bez trudu dotarliśmy do szpitali powiatowych, których oddziały paliatywne są zamykane na noc. Jest tak choćby w Białej Podlaskiej, gdzie po 22.00 zamyka się szpitalną bramę. Powód: na oddziale w nocy zostają tylko trzy pielęgniarki i, jak tłumaczy jedna z nich, pod opieką są nie tylko pacjenci, ale też leki. Podobnie jest w Mielcu. Nieco lepiej mają pacjenci oraz rodziny w Inowrocławiu i Krośnie, gdzie - choć bramy szpitalne są na noc zamykane - lekarz może udzielić specjalnej przepustki.

- To wcale nie takie proste - broni szpitali dr Elwira Góraj, specjalistka od medycyny paliatywnej z warszawskiego Centrum Onkologii. - Pacjenci, z powodu braku przestrzeni, leżą w salach wieloosobowych. Na wizytę rodziny muszą się więc zgodzić inni leżący. Poza tym, pielęgniarki muszą pilnować lekarstw, choćby morfiny - mówi.

Jednak ks. Krakowiak nie ma wątpliwości. - To ewidentny przykład łamania praw człowieka. Prawo do widzenia z rodziną to podstawowe prawo pacjenta!

Odpowiedzią na szpitalne problemy mogliby być wolontariusze. Tyle że dla szpitali oznaczają oni same kłopoty: kosztowne szkolenia i dodatkową odpowiedzialność. W niektórych miejscach brak wolontariuszy wynika z przyczyn jeszcze bardziej prozaicznych. - To kuriozum, ale u nas po prostu nie ma gdzie ich posadzić, bo miejsca wystarczy tylko dla pielęgniarek - przyznaje dr Góraj.

Efektem szpitalnych problemów jest śmierć samotna, a dodatkowo pozbawiona intymności. Ola z krakowskiego szpitala: - Bywa, że gdy to się zaczyna, nie możemy nawet zapewnić osobnego pokoju. Jedyne, na co może liczyć pacjent w tych chwilach, to parawan.

Odczarować śmierć

Szpital - nie tylko ten polski - to też dobra ilustracja zjawiska, które ks. Krakowiak nazywa medykalizacją śmierci: - Współczesna kultura sprzyja leczeniu do końca. Gdy coś złego się dzieje, biegniemy do szpitala. Nawet wtedy, gdy już wiadomo, że to koniec, dzwonimy na pogotowie.

- Leczenia za wszelką cenę domagają się często członkowie rodzin pacjentów - dodaje ks. Krakowiak. - Lekarzowi jest wtedy trudniej. Bywa też, że niepotrzebne leczenie jest hojnie finansowane przez krewnych.

Pacjenci przychodzą na oddział paliatywny Szpitala Klinicznego w Krakowie z nastawieniem, że tam im ktoś pomoże. - Bo gdzieś powiedziano, że u nas jest oddział uzdrawiający - mówi Repka. - A to nieprawda. My pomagamy w odejściu.

Lucyna Kazior, szefowa tamtejszego zespołu pielęgniarskiego, dodaje: - Często inne oddziały zrzucają odpowiedzialność na oddziały paliatywne. Czasem nawet rodziny proszą, żeby nie informować chorych, że to jest ostatnie stadium. Gdy ci dowiadują się o tym tutaj, zaczyna się dramat.

Jak mówi ks. Krakowiak, w szpitalach umierający pacjent to porażka: nie etap leczenia, lecz jego koniec. - Bywa, że wraz z wiadomością o nieodwracalności choroby zaczyna się inne traktowanie pacjenta. Jest za parawanem, towarzyszą mu komentarze: daj spokój, to przypadek beznadziejny, to kwestia godzin.

- Lekarzy przez sześć lat uczy się, że trzeba walczyć ze śmiercią - dodaje

dr Małgorzata Zawiła, tanatolog i specjalistka od socjologii śmierci z Instytutu Religioznawstwa Uniwersytetu Jagiellońskiego. - Walczą więc do końca. Pielęgniarki z hospicjum mówiły mi, że nie raz i nie dwa dostawały pacjenta, który umierał na schodach. Nie wiedziały nawet, jak zakwalifikować miejsce zgonu.

Jak umieramy

Według GUS w 2006 r. zmarło w naszym kraju 369 686 osób. Nieznacznie ponad połowa z nich w szpitalu, a 5,4 proc. w "innym zakładzie opieki zdrowotnej" (hospicja oraz tzw. domy opieki). 38 proc. umarło w domu. Od 1970 r. odsetek zgonów w szpitalach wzrósł o 15 proc.

- To skutek z jednej strony procesów industrializacji i związanej z nimi zmiany standardów życia, z drugiej mniejszego przywiązania do tradycji i religii - mówi dr Zawiła.

Odsetek umierających w domu systematycznie spadał do 2005 r. Natomiast wciąż wzrasta liczba ludzi, którzy umierają w "innych zakładach opieki zdrowotnej". O ile w 1990 r. liczba ta wynosiła nieco ponad 5 tys., o tyle obecnie waha się już w granicach 20 tys.

Ten skok związany jest z rozwojem ruchu hospicyjnego, który zaczął się w Polsce w latach 80.

Choć hospicjum to lepsze miejsce do umierania niż szpital, w opinii społecznej budzi nadal złe skojarzenia. Być może dlatego, że pobyt w szpitalu kojarzy się z cierpieniem i bólem, ale też z leczeniem i nadzieją. Słowo hospicjum znaczy: wyrok.

Małgorzata Zawiła pracowała jako wolontariusz w jednym z hospicjów. Wspomina, jak do placówki przywieziono pacjentkę z bardzo zaawansowanym rakiem wątroby. - Przywitałam się, przedstawiłam, zaczęłam tłumaczyć zasady. I w pewnym momencie użyłam słowa "hospicjum" - wspomina. - W życiu nie widziałam na niczyjej twarzy takiego przerażenia. Okazało się, że chora nie wiedziała, gdzie trafiła: rodzina powiedziała jej, że jedzie do sanatorium.

W opinii społecznej pokutuje stereotyp: oddać kogoś do hospicjum oznacza brak troski, miłości.

Nie bez winy są lekarze, którzy przetrzymują chorych na oddziale, bo wysłanie do hospicjum to dla nich porażka. - Boimy się odsyłać pacjentów - przyznaje chcący zachować anonimowość młody onkolog z Lublina. - To rodzaj gry: pacjenci nie chcą słyszeć o śmierci, my nie chcemy o niej mówić.

Hospicjum - tak jak i oddział paliatywny - nie jest traktowane jako etap leczenia, lecz jego przerwanie.

- A tak nie jest! - oponuje ks. Krakowiak i wymienia zalety tego typu instytucji: - Tu nie ma tak dużo lęku i cierpienia. Na sto osób umierających mamy jednego kapelana i dwóch psychologów. Dochodzą do tego wolontariusze.

Jednak hospicjum stacjonarne również nie jest idealnym miejscem na spędzanie ostatnich dni życia. W dodatku bywa, że na miejsce w nim trzeba czekać. Trudno też oczekiwać całkowitej intymności w ostatnich chwilach: osoby leżące obok cierpią, płaczą. To wszystko sprawia, że trudno odpędzić myśli o śmierci.

- Byłam świadkiem, jak w sali umierała pacjentka. Leżąca w tym samym pokoju kobieta prosiła mnie, żebym przeniosła ją na noc gdzie indziej. Błagała, tłumacząc, że nie zaśnie - opowiada dr Zawiła.

Mimo mankamentów, powstałe w ostatnich dziesięcioleciach hospicja to milowy krok naprzód w opiece paliatywnej w Polsce. - Nasze hospicja to europejska czołówka - mówi

ks. Krakowiak. - Jeśli chodzi o liczbę łóżek, wyszkolenie pielęgniarek i wolontariuszy, jesteśmy na drugim miejscu, za Wielką Brytanią.

Polska na tle Europy

Wciąż jednak daleko nam pod tym względem do Stanów Zjednoczonych, gdzie opieka hospicyjna jest tańsza niż szpitalna, a liczba łóżek i wykwalifikowanych wolontariuszy znacznie większa. - Uderzyła mnie tam sieć małych domowych hospicjów, która opiera się na współpracy z wolontariuszami i lokalną społecznością - opowiada ks. Krakowiak.

Jednak jakość umierania to nie tylko warunki bytowe. Przed niebezpieczeństwem przejęcia złych wzorców - również tych zachodnich - ostrzega Hubert Klimko-Dobrzaniecki, pisarz, który mieszkał w Islandii, pracując w tamtejszym domu starców. Obraz podobnej umieralni stworzył w powieści "Dom Róży".

- Są sprzęty, windy, podnośniki służące do przebierania pacjentów - wspomina - ale dekoracje dobrobytu nie zastąpią rodziny przy łóżku.

Ta, decydując się na oddanie swojego bliskiego do podobnej instytucji, przeważnie zostawia go już w jej rękach. - W dziesięcioletniej historii pracy w takiej umieralni zarejestrowałem niewiele przypadków, gdy przy łożu śmierci była rodzina. Nie przychodzą, bo to wzbudza niepotrzebne emocje i stratę energii - mówi.

O tym, kiedy terminalnie chory pacjent umrze, często decyduje rodzina. - Komputery w islandzkich domach starców mieszczą specjalne listy, tzw. líkname?fer? - opowiada Dobrzaniecki. - Kiedy chory dostaje zawału serca, sprawdza się, czy na liście jest adnotacja, by go ratować.

Dobrzaniecki wspomina opiekę nad staruszkiem, którego córka chciała, by już umarł. Od wielu tygodni nie robił już nic samodzielnie. - Kiedyś przyszła i zdziwiła się, że jeszcze żyje. Chciała, żebym przestał podawać mu wodę.

Podobne obrazy przywołuje z pobytu w Holandii, gdzie odwiedzając starą katedrę w Utrechcie wszedł przypadkiem do domu starców: - Przypominał jakąś kruchtę katedralną. Ci ludzie na wózkach wyglądali jak dzieci czekające na rodzica, który nigdy nie przychodzi.

Podobnie przedstawieni są pensjonariusze austriackiego szpitala geriatrycznego w filmie "Import/Export" Ulricha Seidla. W ostatniej scenie filmu ciemną salę szpitalną wypełnia swoista symfonia samotności: szmery modlitw, jęki bólu, majaczenia. Wśród nich głos staruszki powtarzającej jedno niemieckie słowo: Tod (śmierć). Jedyną osobą, która stara się traktować umierających z uczuciem, jest młoda Ukrainka, pracująca jako sprzątaczka. Sztywne szpitalne procedury zabraniają jej pomagać zniedołężniałym starcom.

Gdy umiera podopieczny, z którym nawiązała nić kontaktu, tylko ona żegna go w pustej separatce z krzyżem na ścianie.

Według danych przytaczanych przez niemiecki dziennik "Die Welt", w krajach zachodniej Europy większość ludzi umiera w instytucjach. W Austrii w szpitalach kończy życie 55 proc. umierających, a w Anglii i Walii aż 67 proc. Tymczasem na Ukrainie aż 80 proc. zgonów ma miejsce w domach.

Dane z Polski osłabiają jednak prosty podział na odhumanizowany Zachód i przywiązany do tradycji Wschód. - Linia podziału przebiega gdzie indziej - mówi ks. Krakowiak. - Pomiędzy małymi, wiejskimi społecznościami a tymi z wielkich miast.

Rytuał, który chroni

Dziś duże miasto to nie tylko niezauważalna śmierć. To też szybki i dobrze zorganizowany pogrzeb. - Spotkałem rodzinę, która powiedziała: żadnej klepsydry, proszę księdza, zwłoki wyprowadzamy przed czwartą nad ranem, żeby cyrku na klatce nie robić - wspomina ks. Krakowiak. - Nieraz słyszałem, że wartość jakiegoś mieszkania spadła, bo niedawno ktoś w nim umarł - dodaje. - A skoro umarł, to wiadomo: będzie straszyć.

Ale tak widzimy tylko śmierć cudzą, obcą. Własną chcemy przeżywać w swoich czterech ścianach. W 2005 r. prawie 70 proc. Polaków zapytanych przez CBOS, gdzie chcieliby umierać, wskazało na dom (co ciekawe, respondenci najmłodsi, do 34. roku życia, opowiadali się za domem nawet częściej niż starsi).

Dom to nie tylko bliscy, znajome ściany i własne łóżko. To też, w dzisiejszych czasach kultywowane już raczej tylko na wsi, przed- i pośmiertne rytuały. - W małych społecznościach nadal do umarłego sąsiada zabiera się na modlitwę dzieci - mówi ks. Krakowiak.

Rytuał to tradycja, ale też ochrona, uodpornienie. Pierwiastek przewidywalności w czymś, co z natury nieprzewidywalne. - Rytuały zaczynają się już przed śmiercią. Jest pożegnanie, spisanie spadku, przekazanie informacji, co zrobić po śmierci - mówi dr Zawiła. - W sytuacji granicznej to właśnie rytuały pozwalają ująć coś, co jest poza naszą kontrolą, w dające się jakoś skontrolować ramy.

Taką zrytualizowaną śmierć pokazała w filmie dokumentalnym "A czego tu się bać?" Małgorzata Szumowska. Mazurska wieś, wielodniowe pożegnanie zmarłego. Leży wśród kwiatów, słychać pieśni i lamenty specjalnie wynajętych "płaczek". Siedzący u wezgłowia goście umierać będą za kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt lat...

Współpraca Wojciech Pięciak

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz od 2002 r. współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”, autor reportaży, wywiadów, tekstów specjalistycznych o tematyce kulturalnej, społecznej, międzynarodowej, pisze zarówno o Krakowie, Podhalu, jak i Tybecie; szczególne miejsce w jego… więcej
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 44/2008