Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Amerykanin był bowiem nie tylko jedną z największych ikon sportu przełomu XX i XXI wieku, ale też symbolem walki z rakiem, na którego zachorował w 1996 r. Jak we współczesnym micie o Feniksie, odrodził się z choroby silniejszy, w żółtych barwach lidera. Ten kolor miały też opaski jego fundacji Livestrong, w swoim czasie szczyt dobroczynnego lansu. Sami tworzyliśmy ten mit, był nam potrzebny, dawał nadzieję wielu chorym. Kto wie, ilu z nich Armstrong wsparł swoją postawą? Dał się jednak uwikłać w rolę herosa, za wszelką cenę próbował podtrzymać status legendy, naciskany presją sponsorów, mediów, całego świata.
Mimo ciężaru padających na niego oskarżeń, nie można się zgodzić na ten spektakl, publiczną egzekucję po latach. Jak uwierzyć w antydopingową nieuchwytność Amerykanina, w EPO niewykrywalne akurat tylko w jego organizmie? W czasach sukcesów musiał być najdokładniej kontrolowanym kolarzem świata. Ale równocześnie generował gigantyczne zyski. Z jego pucharów pili wszyscy: koledzy z zespołu i rywale, trenerzy, sponsorzy, działacze. Kto z nich jest bez winy?
To Międzynarodowa Unia Kolarska (UCI), która została zobligowana do odebrania Armstrongowi zdobytych tytułów, stała na czele najmocniej dotkniętej w tamtych latach dopingową patologią dyscypliny. Zanim więc wymaże Amerykanina ze swych statystyk, powinna dokonać samorozwiązania, anulować wyniki z kilku lat zawodów, zrzec się wielkich pieniędzy stojących za kolarstwem i przekazać je na lepszy cel, chociażby na walkę z rakiem. A w końcu pozwolić, aby na morderczy podjazd pod Mont Ventoux powrócił czysty sport. Jakkolwiek naiwnie brzmi to dzisiaj.