Igrzyska na koksie

Historia dopingu to zabawa w policjantów i złodziei: chodzi o to, by nie dać się złapać. Wspomagania nie zatrzymuje nawet świadomość straszliwych konsekwencji zdrowotnych.

15.08.2016

Czyta się kilka minut

Dłonie polskiego sztangisty Tomasza Zielińskiego. Igrzyska olimpijskie w Londynie, sierpień 2012 r. / Fot. Patrick Semansky / AP / EAST NEWS
Dłonie polskiego sztangisty Tomasza Zielińskiego. Igrzyska olimpijskie w Londynie, sierpień 2012 r. / Fot. Patrick Semansky / AP / EAST NEWS

W anonimowym badaniu w 1992 r. Robert Goldman z uniwersytetu w Chicago zadał 198 amerykańskim sportowcom dwa pytania. Pierwsze: czy gdyby mieli gwarancję, że nie zostaną złapani, sięgnęliby po doping. Tylko trzy osoby powiedziały „nie”. Drugie: czy wzięlibyście doping, wiedząc, że nie zostaniecie złapani, przez pięć lat będziecie niepokonani, a następnie z powodu skutków ubocznych umrzecie? Ponad połowa (103 osoby) odpowiedziała, że sięgnęłaby po doping.

Polskie ciężary

W pierwszym tygodniu igrzysk w Rio de Janeiro czterech sportowców usunięto z wioski olimpijskiej po tym, jak wyniki ich testów dały wynik pozytywny. Był wśród nich polski sztangista Tomasz Zieliński. Jak wykazało badanie, stosował steryd o nazwie nandrolon, podobnie jak rezerwowy w kadrze, Krzysztof Szramiak. Podejrzany o doping jest także drugi z braci Zielińskich – Adrian. Wyników jego próbki B, ostatecznie potwierdzającej stosowanie środków zabronionych, do chwili zamknięcia tego numeru „TP” nie opublikowano.

Bracia Zielińscy do Rio mieli w ogóle nie jechać: prezes Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów Szymon Kołecki (medalista olimpijski z Sydney i z Pekinu) skreślił ich z listy. Oficjalnym powodem była „niesubordynacja”, czyli fakt, że nie przyjeżdżali na zgrupowania i trenowali poza kontrolą Związku. W gruncie rzeczy jednak było to przyznanie, że nikt nie wie, jakie medykamenty stosują sztangiści, i że ryzyko wpadki dopingowej jest zbyt duże. Intuicja prezesa była słuszna, Kołecki został jednak zmuszony przez zarząd do cofnięcia decyzji i dopuszczenia Zielińskich do startu – wszak Tomasz to tegoroczny (z kwietnia) mistrz Europy, a Adrian jest złotym medalistą z Londynu. Dzień po skandalu Kołecki podał się do dymisji.

Podnoszenie ciężarów choroba toczy od lat. Światowa federacja już dwukrotnie – w 1993 i 1998 r. – zmieniała kategorie wagowe, tym samym wymazując stare rekordy. To, iż niemal wszystkie ustanowione były dzięki lekom poprawiającym osiągi, było tajemnicą poliszynela, i działacze woleli zdecydować się na ruch uprzedzający.

Na przełomie lat 50. i 60. zimna wojna trwała także na pomoście. Radzieccy ciężarowcy hurtowo przyjmowali testosteron, dźwigając coraz więcej. Amerykanie nie mogli być gorsi, więc John Ziegler, lekarz opiekujący się sztangistami, w 1958 r. opracował dianabol. Kulminacją wojen sterydowych były igrzyska w Seulu w 1988 r. i rekord świata w biegu na 100 metrów, pobity przez Bena Johnsona. Trzy dni później Kanadyjczyk musiał oddać złoty medal, a jego kolega z reprezentacji, pływak Mark Tewksbury, wywiesił w oknie pokoju prześcieradło z napisem: „od bohatera do zera w 9.79 s”.

Niemiecka Republika Dopingowa

W ostatnich latach walka z dopingiem przybrała na sile, a jej efektem była m.in. konkluzja, że w Rosji system dopingowy sponsorowało państwo. Sportowcy brali niedozwolone środki nie tylko za wiedzą i zgodą funkcjonariuszy, którzy mają z oszustwem walczyć, ale wręcz przy ich pomocy. Pracownicy rosyjskiej agencji antydopingowej, za przyzwoleniem Ministerstwa Sportu, podmieniali testy z pozytywnym wynikiem na wcześniej dostarczone przez oszustów czyste próbki. Światowa Agencja Antydopingowa (WADA) wydała więc rekomendację, by Rosjan wykluczyć z igrzysk w Rio. Ostatecznie MKOl się na to nie zdecydował, ale aż 111 sportowców, którzy wcześniej wywalczyli kwalifikacje, do Brazylii nie pojechało. Dla większości zorganizowano zawody w Moskwie – pod patronatem Władimira Putina.

Rosja nie jest jedynym państwem, które tworzyło system dopingowy. W latach 70. we wschodnich Niemczech sport stał się jednym z narzędzi walki z Zachodem. Skrót DDR wkrótce rozszyfrowywano jako Deutsche Doping Republik. Jedna z agend Stasi zajmowała się w konspiracji produkowaniem dopingu niemożliwego do wykrycia przez testy. Kilka lat temu skończyły się procesy, w których 167 byłym reprezentantom NRD przyznano odszkodowania: byli albo przymuszani, albo nieświadomi tego, że podawano im środki dopingujące.

Dr Giselher Spitzer z berlińskiego Uniwersytetu Humboldta przebadał 57 byłych sportowców, którzy w trakcie kariery regularnie przyjmowali sterydy. Aż u jednej czwartej badanych stwierdzono raka. Ponad 90 proc. jest dotkniętych problemami z kośćcem. 26 nie jest w stanie podnieść żadnego przedmiotu, a 25 ma trudności z chodzeniem. W 15 przypadkach stwierdzono poronienia, trzy razy na świat przyszły martwe dzieci. Spitzer twierdzi, że wśród badanej grupy ryzyko poronienia albo urodzenia martwego dziecka jest 32-krotnie wyższe niż w reszcie populacji. Jedna dziesiąta dzieci, które zostały urodzone przez sportowców zażywających środki wspomagające, ma niedorozwinięte kończyny.

To m.in. doświadczenia NRD-owskich sportowców spowodowały niemal całkowite odejście od sterydów. Ryzyko okazało się zbyt duże, więc świat przerzucił się na inne specyfiki.

Amerykański przekręt 

Historia dopingu bowiem to tak naprawdę historia zabawy w policjantów i złodziei: chodzi o to, by nie dać się złapać. A wspomaganie jest równie stare jak sport zawodowy. Podczas igrzysk w St. Louis w 1904 r. maraton wygrał Amerykanin Thomas Hicks. Po latach jego trener przyznał, że podczas wyścigu dwukrotnie przychodził złotemu medaliście z pomocą. Bardzo konkretną zresztą – zastrzykowi z miligrama siarczanu strychniny towarzyszyło pięć surowych jajek i szklanka brandy. Hicks przybiegł na metę drugi – za Fredem Lorzem, ten jednak został zdyskwalifikowany, gdy okazało się, że jego taktyka rozegrania biegu polegała na przejechaniu części trasy samochodem.

Większość afer dopingowych wybuchała po czasie. Siedmiokrotny zwycięzca Tour de France Lance Armstrong nigdy nie wpadł na kontroli antydopingowej: tytuły zostały mu odebrane w 2012 r., siedem lat po ostatnim triumfie, w wielkiej mierze dzięki dziennikarskiemu śledztwu Davida Walsha i Pierre’a Ballestera, autorów książki „L.A. Confidentiel”. O upadku legendy przesądzili byli koledzy z drużyny, którzy z detalami zeznawali przed funkcjonariuszami Amerykańskiej Agencji Antydopingowej (USADA) o transfuzjach krwi, a także o EPO, przyjmowanym przez człowieka, który zbrukał kolarstwo. Po tym jak Armstrong w końcu przyznał się do przyjmowania EPO – jak na bohatera nowych czasów przystało, uczynił to w najpopularniejszym talk show USA, u Oprah Winfrey, kontrakty reklamowe zerwali z nim niemal wszyscy sponsorzy. Szacuje się, że jednego wieczora Armstrong stracił nie tylko dobre imię, ale też 75 mln dolarów.

Krok przed ścigającymi byli amerykańscy lekkoatleci. Marion Jones podczas igrzysk w Sydney zdobyła złote medale w sprintach na 100 i 200 m, a także w sztafecie 4x400 m. Jej mąż, kulomiot C.J. Hunter, który sam był dyskwalifikowany za nandrolon, zeznał jednak, że robił jej zastrzyki z tetrahydrogestrinonu (THG) w wiosce olimpijskiej.

THG nazywany był „The Clear” – czysty. W czasach, gdy robił zawrotną karierę, czy też raczej gdy pozwalał robić zawrotne kariery wielu sportowcom, był niewykrywalny dla testów dopingowych. Steryd opracowała prywatna firma farmaceutyczna BALCO. Sprawa ujrzała światło dzienne, gdy w 2003 r. ktoś anonimowo zadzwonił do USADA, twierdząc, iż firma produkuje niewykrywalny w testach steryd. Do siedziby agencji wkrótce dotarła paczka ze strzykawką napełnioną THG. Informatorem okazał się nawrócony grzesznik Trevor Graham, trener Jones i Tima Montgomery’ego. Wkrótce USADA opracowała nowe testy.

Coraz głośniej mówi się o dopingu genetycznym – ingerowaniu w ludzkie DNA, polegającym na dodaniu genów odpowiedzialnych za syntezę erytropoetyny, czyli właśnie EPO, lub wyłączeniu genu produkującego miostatynę – białko odpowiedzialne za ograniczenie rozrostu mięśni. Anna Bautina z Australijskiego Instytutu Miar od 2005 r. pracowała nad odpowiednim testem. Jeśli WADA go zaakceptuje, przebada próbki pobrane od sportowców przez ostatnie 10 lat (tyle według przepisów muszą być przechowywane) także te z igrzysk w Rio.

Grecki mit

Walka z oszustami wydaje się być jednak skazana na porażkę. Weryfikacja wyników i tabel medalowych po latach od zakończenia zmagań sportowych stała się niestety codziennością. Większość chce tę beznadziejną walkę kontynuować, nie bacząc, że przypomina rywalizację sprintera na dopingu z niedzielnym amatorem biegów. Głosy o rozwiązaniu sprawy poprzez legalizację dopingu są ledwie słyszalne.

Najczęstszym argumentem „przeciw” jest szkodliwość. Spuszczeni ze smyczy sportowcy dla pięciu minut chwały ryzykowaliby zdrowie i życie. Choć przecież sport swe pochodzenie wywodzi ze starożytnej Grecji: gdy Persowie zaatakowali Ateny, władze wysłały Filippidesa, by pobiegł do Sparty prosić o pomoc. Dystans nieco ponad 240 km pokonał w dwa dni, co jest wyczynem nadludzkim. Spartanie jednak nie zdążyli przyjść z odsieczą i na wyżynie Maratonu wywiązała się walka. Ateńczycy bitwę wygrali, Filippides został więc wysłany z kolejną misją – tym razem miał pobiec nieco ponad 42 km do Aten, by zawiadomić miasto o zwycięstwie. Skrajnie zmęczony poprzednią wyprawą zdołał wbiec do miasta, zakomunikować radosną nowinę, po czym z wyczerpania umarł.

To „mit założycielski” sportu: Filippides dokonał czegoś nadludzkiego, ale rezultatem była śmierć. Pokonywać bariery, nie patrząc na konsekwencje – tak też możemy interpretować olimpijskie zmagania. Byle obywały się bez oszustw. ©

PIOTR ŻELAZNY jest dziennikarzem działu sportowego „Rzeczpospolitej”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2016