Ostry dyżur

Jest publicystą rzadkiej klasy, podejmującym się jednak obowiązków doraźnych. Komentuje bieżące wydarzenia, stawiając niezwłocznie diagnozy, zreguły celne. Kieruje uwagę na sedno sprawy, pomijając zwodnicze szczegóły, choć nie stroni od anegdoty, zwłaszcza gdy chce wskazać historyczne precedensy problemu.

24.12.2007

Czyta się kilka minut

fot. GRZEGORZ KOZAKIEWIESZ/ VISAVIS.PL /
fot. GRZEGORZ KOZAKIEWIESZ/ VISAVIS.PL /

Zachowuje się, słowem, jak wytrawny chirurg na ostrym dyżurze w pogotowiu ratunkowym, gdzie zwykle dulczą młodzi praktykanci.

Zawód reporter

Z łaski historyków piśmiennictwa tylko dwa działy dziennikarstwa dostąpiły przywileju zaliczania ich do literatury pięknej. Chodzi o reportaż i publicystykę, ale nawet one wpuszczane są na salony z ociąganiem i warunkowo.

Jest spora gromada znakomitości, które terminowały jako reporterzy. Za ich protoplastę uchodzi Pliniusz młodszy, który w prywatnym liście do historyka Tacyta, opisał zwięźle i barwnie wypadek, jaki zdarzyło mu się 24 sierpnia 79 r. po Chrystusie zobaczyć w Zatoce Neapolitańskiej. Mowa o zagładzie Pompei. Pliniusz miał wśród następców rój mężów stanu, pisarzy, historyków i tzw. celebrytów, którym traf zapewnił rozgłos albo pomógł w karierze dzięki temu, że potrafili zrelacjonować niezwykłe wydarzenie, jakiego byli świadkami. Desmoulins opisał szturm na Bastylię (który nasamprzód sprowokował swoimi artykułami). Henry Morton Stanley stał się najsławniejszym dziennikarzem epoki, gdy udało mu się odnaleźć w dżunglach Afryki Davida Livingstone’a, poszukiwacza źródeł Nilu; to wtedy wygłosił słynne zdanko: "Doctor Livingstone, I suppose?". Niejaki Winston Churchill swoją karierę literacką, uwieńczoną nagrodą Nobla, zaczął od krótkiej relacji o udanej ucieczce z obozu jeńców, w którym trzymali go Burowie. John Reed znalazł się o właściwej porze we właściwym miejscu - 7 listopada 1917 r. był w Piotrogrodzie i mógł opisać pierwszy z "Dziesięciu dni, które wstrząsnęły światem"; książka dała mu sławę. Curzio Malaparte tkwił w Warszawie w sierpniu 1920 r., aby opisać wtargnięcie Czerwonej Armii - a zobaczył jej klęskę. Ksawery Pruszyński miał słać korespondencje z m.p. generała Franco, ale zatrzymał się w Madrycie - i w ten sposób powstał świetny tom "W czerwonej Hiszpanii".

Nie przypadek, lecz szczególny talent uczynił klejnoty literatury z reportaży Ru­dyarda Kiplinga, Egona Erwina Kischa, Melchiora Wańkowicza, Ryszarda Kapuścińskiego. Sekretem tego talentu jest umiejętność widzenia wypadków dnia jako molekuł dziejącej się historii. Ta zdolność czyni z relacji Hanny Krall o spotkaniach z ludzką drobnicą tak przejmujące opowieści. Wielki reportaż nie jest kroniką wydarzeń, ale świadectwem powagi ludzkich losów.

Publicysta serio

Publicysta zdaje się nie mieć tej wygody. Wtrąca się do życia publicznego, recenzuje polityczne utarczki, komeraże i wybryki władzy, do której zwykle należy ostatnie słowo. Zabiera więc głos w sprawach nie tylko cudzych, ale ulotnych, skazanych na zapomnienie, jak wczorajszy dziennik. Mimo to artykuł niejednego publicysty został na zawsze w pamięci powszechnej albo i w podręcznikach historii, podczas gdy nikt nie pamięta przemówień, działań, a nawet imion polityków biorących udział w sprawie, o jaką niegdyś chodziło. Wystarczy wymienić choćby sprawę Dreyfusa; jeśli się ją dziś wspomina, to po to, aby przytoczyć nazwisko Emila Zoli, autora artykułu "Oskarżam!", który zmienił z gruntu bieg wydarzeń.

Otóż to: chodzi o wpływ na wydarzenia, wpływ świadomy. Na stan umysłów w Rosji za Aleksandra III "król felietonu" liberał Doroszewicz miał wpływ niemal taki jak wszechmocny Pobiedonoscew, oberprokurator Synodu. Podczas drugiej wielkiej wojny artykuły Waltera Lippmana czy korespondencje z Rosji Aleksandra Wertha (a w Rosji - komentarze Ilii Erenburga w "Czerwonej Gwieździe") więcej mówiły dyplomatom i co bystrzejszym dowódcom niż raporty wywiadu i oficjalne dyrektywy. Raymond Aron we Francji czy Indro Montanelli we Włoszech znaczyli dla opinii publicznej więcej niż ministrowie i posłowie wybrani setkami tysięcy głosów. Jeden żart, jaki udawało się przemycić Kisielowi, głośniejsze miał echo od dziesięciu przemówień i gróźb Gomułki.

Stanisław Cat-Mackiewicz twierdził, że publicysta to polityk chwilowo pozbawiony władzy. Sądzę, że tu się mylił. Publicysta serio, zwłaszcza columnist, nie zamieni swojego biurka w redakcji na gabinet ministra. Giuliano Ferrara, który z przedsiębiorcy Berlusconiego zrobił polityka, był przez chwilę ministrem w jego rządzie, ale szybko zatęsknił za samodzielnością, wrócił do pióra i założył własne pismo "Il Foglio", od którego lektury zaczyna dzień każdy polityk włoski - z lewa i z prawa. Jerzy Giedroyc dobrze wiedział, co czyni, nie dbając o polityczne pokusy i miraże polskiego Londynu; stawiał wszystko na karty "Kultury". Powiecie, że nie był publicystą, tylko redaktorem. Otóż był przewodnikiem i natchnieniem publicystów; piszącemu te słowa oświadczył kiedyś, że uważa siebie za rodzaj suflera. Ba, był nim do drugiej potęgi: sugerował tematy i koncepcje, ale stawiał autorom wymagania, które dawały tekstowi lotność i celność pocisku.

Leopold Unger jest żywym dowodem słuszności tej tezy.

Unger i Klaczko

Comiesięczny komentarz Brukselczyka w "Kulturze" prędko stanął obok kolejnych odcinków serialu politycznego Londyńczyka - Juliana Mieroszewskiego. Londyńczyk był w krakowskim IKC dziennikarskim wyrobnikiem, na emigracji pod okiem Redaktora stał się czymś więcej niż jego porte-parole; to on ukształtował projekt polityki zagranicznej przyszłej, wolnej Polski. Za Brukselczykiem ciągnęła się sława świetnego fachowca, ale wprawionego przede wszystkim w robotę mało widoczną: był sekretarzem redakcji dużego dziennika, godnym następcą Stanisława Rotherta, który płacił wierszówkę za skróty - tym wyższą, im tekst był zwięźlejszy. To prawda, że dłuższy pobyt w czerwonej Hawanie, gdzie był korespondentem "Życia Warszawy", uświadomił Ungerowi rzecz wciąż słabo znaną w kraju: skoro nawet Kuba nie jest samotną wyspą, tym bardziej nie jest wyspą Polska. Pojęcie o znaczeniu globalnych konfliktów otwarło mu łamy europejskich pism. Ale to zachęta i rosnące uznanie Giedroycia pozwoliło mu rozwinąć skrzydła. W "Kulturze" stał się znakomitym publicystą, diagnostą światowych utrapień, zagrożeń i szans, które w Polsce trzeba koniecznie znać.

Dwa czynniki sprawiły, że Unger, alias Pol Mathil, zyskał na obcym i trudnym terenie wpływ na opinię publiczną, któremu nikt dziś nie przeczy. Pierwszym jest ów rozmach i celność politycznych diagnoz, nabyte i rozwinięte pod ręką Giedroycia. Drugim - fortunny zbieg okoliczności, który sprawił, że wyborny i pracowity dziennikarz z europejskiego Wschodu znalazł się w stolicy Europy właśnie wtedy, gdy ów Wschód skupił na sobie uwagę całego świata. To Leopold Unger w "Le Soir" i w "International Herald Tribune" zwrócił spojrzenia czytelników i augurów na pierwsze prodromy tych procesów, które wkrótce miały zburzyć ową fatalną równowagę strachu, zapewniającą trwałość sowieckiemu lodowcowi. Jego pierwszy artykuł w "IHT" dotyczył pozornego drobiazgu: znalezienia w Krakowie, w sieni domu przy ulicy Szewskiej 7, zwłok młodzieńca, znanego jako uczestnik wątłego ruchu tajnego oporu; następował po nim opis Mszy żałobnej, która tydzień później celebrowana była w kościele, po brzegi wypełnionym milczącą ciżbą. Sam tylko styl tej relacji sugerował, że jest to opis zapalnika nadciągającej eksplozji. Unger nie potrzebuje wielkich słów, aby dać pojęcie o ważnych zmianach. "Stalin już nie żył, detente i handel dyktowały swoje prawa, do salonów zachodnich nie było elegancko wchodzić przez okno z naganem w ręku" - tylko tyle mu było trzeba, aby dać pojęcie o atmosferze czasów poprzedzających wybór polskiego biskupa na tron papieski w Rzymie i początek starań w Moskwie i Sofii o zapobieżenie skutkom tego wyboru. Nie uważa wcale Polski za pępek świata, wyświecony z niej został przez durniów i marnotrawców jako intruz, bo - choć agnostyk przekonany - nie sądził, że musi zarzekać się wiary swoich żydowskich przodków.

Z tym wszystkim - nikt jak on nie potrafił przełożyć na język zachodniej opinii sensu wydarzeń zachodzących w rodzinnym kraju. A także w Pradze, Bukareszcie, w Moskwie wreszcie. Unger pierwszy wskazał swoim belgijskim i francuskim czytelnikom, że to w Czarnobylu "prysł dogmat milczenia, ten prawdziwy fundament sowietyzmu… To z Czarnobyla Związek Sowiecki rozpoczął tranzyt z XIX wieku w wiek XXI". Zresztą - z podobną dalekowzrocznością pisał o Argentynie czy Japonii.

Wpływ, jaki zyskał Unger (także dzięki popularności jego audycji w nieodżałowanej rozgłośni Radia Wolna Europa) oraz jaki wciąż wywiera na czytelników polskich - dzięki swojej rubryce w "Gazecie Wyborczej" - i obcych, dzięki niezachwianej pozycji w "Le Soir" (czytanym z uwagą na całym obszarze francuszczyzny), pozwala porównać go bez szczególnych wahań do innego polskiego publicysty, który uchodził swego czasu za najgodniejszego wiary eksperta, ba, wyrocznię w dziedzinie stosunków międzynarodowych. Mam na myśli Juliana Klaczkę, wydawcę paryskich "Wiadomości polskich", ale przede wszystkim - stałego komentatora wpływowej "Revue des Deux Mondes" i "Revue de Paris", wychowawcę synów Zygmunta Krasińskiego, zaufanego bywalca Hotelu Lambert. Był znawcą i historykiem sztuki włoskiej, historykiem poezji polskiej i jej propagatorem, ale przede wszystkim - wyśmienitym publicystą. Był synem kupca Hersza Lejba, urodzonym w Wilnie 6 listopada 1825 r., zmienił nazwisko i wyznanie dopiero w 1856 r. Mickiewicz go nie lubił, ale to Klaczko pierwszy (w 1861 r.) zajął się naukowym badaniem jego korespondencji. Hrabia Stanisław Tarnowski uznał Klaczkę za "jeden z najwybitniejszych umysłów XIX wieku".

Ale nie pochodzenie ani pochwały możnych pozwalają na porównanie z nim Leopolda Ungera, lecz niezwykła zdolność do dalekowzrocznej analizy perspektyw, rysujących się przy obserwacji stosunków międzynarodowych. Brukselczyk nie bawi się we wróżby; ze starannością rasowego dziennikarza wybiera konkrety, nawet miałkie, aby wysnuć z nich ważkie wnioski.

Sięgnijmy po "Dwóch kanclerzy" Juliana Klaczki, dziełka z lat 60. XIX w. Uważne badanie - niewinnych z pozoru - działań Gorczakowa z jednej, a Bismarcka z drugiej strony pozwala Klaczce przepowiedzieć hegemonię Prus w Cesarstwie i dać do zrozumienia, że porozumienie niemieckiego Cesarstwa z carskim imperium kosztem rozdartej Polski musi skończyć się krwawym konfliktem.

Zajrzyjmy teraz do któregoś ze szkiców Brukselczyka zebranych w zbiorze "Orzeł i reszta" (tytuł do wymiany!). Niekoniecznie tych o ZSSR. Dość dla nas tego, co mówi o terroryzmie islamskim w czasach, gdy wydawało się, że wystarczy unieważnić Izrael, a problem zniknie. Na stronicach 160-161 wydania paryskiego po starannej analizie jednego z kolejnych porwań amerykańskiego samolotu i potulnej, ugodowej reakcji rządów europejskich Unger w sześciu punktach wylicza te cechy terroryzmu, których zrozumienie umożliwiłoby skuteczną z nim walkę. Pisze to w roku 1985. Czytającemu to dziś, 6 lat po 11 września 2001 r., człowiekowi musi przyjść do łba prostacka, ale naturalna myśl: gdyby "International Herald Tribune" nie zerwał współpracy z Ungerem (bo wciąż pisał o tej pechowej Polsce), to może owe rady trafiłyby Amerykanom do przekonania i świat uniknąłby koszmaru?

Kto chce, niech to nazwie naiwnością. Ale w Polsce wciąż jeszcze wierzy się w siłę rozumnego słowa.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]