Polak w Europie: sarmata czy realista?

Odbywające się wtym tygodniu wBrukseli spotkanie Rady Europejskiej, zrzeszającej szefów unijnych państw irządów, będzie zapewne kolejną odsłoną sporu polsko-niemieckiego. Warszawa iBerlin poróżniły się omandat konferencji międzyrządowej, która miałaby przynieść ostateczną decyzję wsprawie przyszłości reform instytucji ipolityki Unii, zapisanych wodrzuconym traktacie konstytucyjnym.

18.06.2007

Czyta się kilka minut

fot. J.J. (CC) /
fot. J.J. (CC) /

Polska nie sprzeciwia się otwarciu konferencji międzyrządowej. Stawia jednak warunek, że tematem dyskusji będzie także tzw. pakiet instytucjonalny, a zatem i kwestie podziału głosów między państwami w Radzie Unii. Niemcy nie godzą się z tym postulatem, argumentując, że nie chce tego większość członków UE, i że spełnienie polskiego żądania doprowadzi do odżycia sporów, a w efekcie oddali szanse na szybkie - tzn. w perspektywie nadchodzącej prezydencji Portugalii - zakończenie obrad konferencji międzyrządowej oraz przyjęcie nowego traktatu. Polska odpowiada, że jeśli konferencja ma być przedsięwzięciem poważnym, to nie może sprowadzać się do pozorowanych ruchów w postaci zmiany dekoracji (porzucenia nazwy "konstytucja", hymnu i flagi Unii czy nazwy "minister spraw zagranicznych") i do - znanej wielu studentom piszącym prace magisterskie - działania metodą copy and paste, czyli kopiowania fragmentów tekstu i przenoszenia ich w inne miejsce.

Między Polską a Niemcami znajduje się reszta państw. Część z nich uważa polski postulat za nierealny, inni czekają, obserwując, na ile Polsce starczy determinacji. Jeszcze inni korzystają z okazji, by swoje (wcale nie mniejsze) problemy rozwiązywać w cieniu i uniknąć odium ewentualnej porażki szczytu, które spadnie na Polskę. Państwem, od którego może zależeć najwięcej dla ostatecznego kompromisu, jest Francja. Wizyta prezydenta Sarkozy'ego w Warszawie stworzyła w relacjach polsko-francuskich klimat, który szkoda byłoby zmarnować. To jednak od dalszych działań zależy, czy stanie się on początkiem czegoś więcej niż tylko miłych gestów.

***

Trwający w Polsce spór o podział głosów i ocenę działań rządu i prezydenta nie jest - jak nieraz można usłyszeć - kontynuacją sporu między zwolennikami pogłębiania integracji europejskiej a jej przeciwnikami. Osią konfliktu wydaje się odmienna ocena natury integracji europejskiej i, co z tym związane, inne odczytanie skutków, które wynikają z tej oceny dla Polski.

Po jednej stronie mamy więc tych, dla których integracja europejska jest dowodem przemiany natury stosunków między państwami w Europie. Choć spory są nieuniknione, wszyscy są zjednoczeni świadomością, że najważniejszy jest kompromis. Jego osiągnięcie nie dokonuje się w drodze zderzania się perspektyw narodowych i "polityki siły", lecz przez otwartą debatę, poszukującą rozwiązań najbliższych ideałowi integracji politycznej i interesu Wspólnoty. Nie ma więc przegranych, bo wszyscy rezygnują z części postulatów. Zgodnie z tą logiką Polska powinna porzucić taktykę stawiania żądań na ostrzu noża. Dobre sprawowanie zostanie w Unii docenione i przyjdzie czas, w którym nasze interesy staną się niepostrzeżenie częścią interesów Wspólnoty. Działanie odwrotne nie zjedna nam nikogo i per saldo stracimy więcej, niż moglibyśmy zyskać polityką kompromisu.

Na drugim biegunie są ci, dla których sukces Wspólnot nie jest wynikiem cudownej przemiany natury państw, lecz konsekwencją politycznej umowy między nimi. Ta umowa od początku zakładała istnienie sprzecznych interesów, zarazem jednak świadomie stworzono mechanizmy, które uwzględniały ten fakt w działaniu. Kompromisy pozwalające na rozwój integracji były zatem - paradoksalnie - produktem klasycznej Realpolitik, dbającej nie tylko o interes dużych, ale i stabilność całego systemu, co oznaczało respektowanie mniejszych państw. Rozszerzenie nic w tym względzie nie zmieniłoby, gdyby zasadę tę stosowano do nowych członków. Wymagałoby to jednak ogromnych dostosowań po stronie starej Unii, do których nikt nie jest wciąż gotowy - przykładem problem Rosji czy dyrektywy usługowej. W takiej sytuacji rośnie pokusa narzucania rozwiązań, wymanewrowywania i izolowania opornych państw. Tym bardziej że w praktyce państwem naruszającym polityczny monopol członków-założycieli Wspólnot stała się jedynie Polska, akcentująca kwestie geopolityki, historii i własnej tożsamości. W powyższej interpretacji idea Unii jako bezpiecznej przystani jest traktowana jako przejaw myślenia życzeniowego, którego skutkiem będzie rezygnacja z własnych celów, a następnie zaprzepaszczenie szansy na uzupełnienie projektu integracji o własne rozumienie historii, idei i przyszłości politycznej Europy.

Te dwie perspektywy dają o sobie znać za każdym razem, gdy gospodarczy i społeczny sukces członkostwa w Unii przerywany jest doniesieniami o kolejnych sporach politycznych. Tak jest i tym razem.

***

System podziału głosów w UE jest zagmatwany i nie sposób streścić jego logiki w krótkiej formie. To samo dotyczy treści polskich postulatów i ich zalet lub wad względem systemu, zapisanego w traktacie konstytucyjnym. Dla zrozumienia jego istoty najważniejsze są jednak nie formuły matematyczne, ale polityczna logika: Polska - wbrew temu, co można usłyszeć - nie kwestionuje systemu podwójnej większości, o którym mówi eurokonstytucja (zakłada on, że decyzje podejmuje się większością państw i większością populacji), lecz tylko sposób obliczania jednego kryterium: kryterium demograficznego (w miejsce liczby rezydentów pojawia się wyciągnięty z niej pierwiastek).

Co więcej, Polska nie kwestionuje także wagi i wielkości Niemiec, czyli faktu, że powinny one mieć najwięcej głosów ze wszystkich krajów. Chodzi jedynie, i aż o to, że w obecnej formie i przy tzw. progach niezbędnych do przyjęcia decyzji (65 proc. populacji) zaburzona zostaje równowaga między państwami - dystans między liczbą głosów Polski i Niemiec staje się niekorzystny w stosunku do obowiązującego systemu z Nicei. System proponowany przez Polskę po prostu spłaszcza różnice między państwami, powstałe w wyniku formuły wprowadzonej przez traktat konstytucyjny - tzn. osłabia dużych i wzmacnia średnich. Nawiązuje więc do zasady, która leżała u podstaw Wspólnot.

Propozycja rządu, do której przychyla się Platforma Obywatelska, wywołała w Europie i w Polsce negatywne emocje. Argumenty krytyków sprowadzają się do dwóch kwestii. Po pierwsze, że siły i pozycji państwa nie mierzy się liczbą jego głosów, bo bez sprawnych instytucji, stabilizacji politycznej i pomysłów popartych umiejętnym przekonywaniem do nich innych, głosy nie mają wielkiego znaczenia. Przykładem Włochy: kraj, który należy do czołówki bogatych i ma interesy na całym świecie, ale na politycznej scenie od zawsze gra poniżej swych możliwości. Polska - argumentują krytycy - może więc wygrać bitwę o podział głosów, ale przegrać swe miejsce w Unii.

Z argumentem tym trudno polemizować, bo jest prawdziwy. Tyle że z niego nie wynika, iż głosy nie mają znaczenia. Gdyby tak było, spór nie miałby miejsca, a Francja i Niemcy nie majstrowałyby przy systemie ważenia głosów w Nicei i w czasie obrad Konwentu, który przygotowywał eurokonstytucję.

Drugim argumentem wytaczanym przeciw polskiej propozycji jest stwierdzenie - również prawdziwe - że głosowanie w Radzie UE praktycznie nie ma miejsca lub jest rzadkie. Ponownie nie oznacza to jednak, że liczba głosów nie ma znaczenia. Ma duże, bo przesądza o możliwości samodzielnego inicjowania działań przy budowaniu koalicji. Po prostu: głosy służą ocenie szans na realizację własnych postulatów lub modyfikacji aktów proponowanych przez Komisję. Poza tym, rola głosowania będzie rosła ze względu na wzrost liczby obszarów, w których (jeśli postanowienie eurokonstytucji zostaną utrzymane) obowiązywać będzie głosowanie większościowe, w miejsce jednomyślności.

Dla krajów na dorobku, które nie są zakorzenione w kulturze instytucjonalnej Unii, które dopiero co wróciły z "podróży" po peryferiach Europy, i których tożsamość jest wciąż traktowana z dystansem, kwestia siły głosu w relacji do najsilniejszych partnerów jest niezbędna. Nie tylko dla ich poczucia bezpieczeństwa, ale jako zapora przed pomysłami, które są forsowane mimo sprzeciwu nowych państw w nadziei na "zmęczenie" ich oporu, a także ich uzależnienie od środków na modernizację. Nie chodzi o to, by Polska mogła narzucać Niemcom, Francji czy Wielkiej Brytanii swój punkt widzenia, ale by miała możliwość zablokowania działań, które to jej narzucają niekorzystne rozwiązania.

***

Czy szczyt Rady Europejskiej i mandat w sprawie konferencji międzyrządowej będzie sukcesem Polski i Europy, czy też logika procesu politycznego - presja na wynik przy założeniu, że lepsze jest wrogiem dobrego - weźmie górę nad odwagą przemyślenia niektórych rozwiązań? Jak zawsze wszystko zależy od tego, czy do prawdziwego kompromisu gotowe będzie więcej niż jedno państwo.

O szczycie w Brukseli i roli, jaką może na nim odegrać kanclerz Niemiec Angela Merkel, pisze także Joachim Trenkner

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2007