Niewdzięczny naród traci instynkt

Kolejna demokratyczna rewolucja na terenie byłego ZSRR - tym razem na Zakaukaziu, w Armenii - na razie się nie powiodła. W oficjalne dane o zaledwie ośmiu zabitych nikt nie wierzy.

05.03.2008

Czyta się kilka minut

W minioną sobotę 1 marca ustępujący z urzędu po dwóch kadencjach prezydent Armenii Robert Koczarian ukarał swój naród za to, że nie wszyscy Ormianie wyrazili zgodę na płynne przekazanie władzy jego najbliższemu współpracownikowi, premierowi Serżowi Sarkisjanowi.

Wybory z 19 lutego, w których według oficjalnych wyników 52,9 proc. głosów zdobył już w pierwszej turze Sarkisjan - wbrew cynicznemu stanowisku obserwatorów z OBWE, że były one "generalnie demokratyczne" - od początku miały jedynie sformalizować dokonane już przekazanie władzy. Były zmanipulowaną farsą.

Niepokorni zwolennicy opozycji nie chcieli tego zaakceptować i mieli czelność przez dziesięć dni z rzędu niepokoić kierownictwo państwa. Miłościwie panujący przez dekadę Koczarian wysłał więc przeciw nim wojska wewnętrzne, które bunt stłumiły. W oficjalne dane mówiące o zaledwie ośmiu śmiertelnych ofiarach starć na ulicach stolicy nikt w Armenii nie wierzy.

Klan walczy o wpływy

Sarkisjan jest blisko związany z Koczarianem: obaj stanowią trzon tzw. klanu karabaskiego, sprawującego władzę od 1998 r., kiedy to w wyniku pałacowego zamachu stanu zmusili do ustąpienia pierwszego prezydenta Armenii Lewona Ter-Petrosjana.

Armeńskie społeczeństwo jest od dawna do "klanu karabaskiego" wyjątkowo zniechęcone, co nie jest tajemnicą ani w Armenii, ani u jej sąsiadów. Usłyszałem nawet ostatnio w Erewanie taką anegdotę: do stolicy Azerbejdżanu Baku przyjeżdżają tureccy generałowie i pytają swych azerskich kolegów: "Ilu jest Ormian w Karabachu?" [Górski Karabach, formalnie terytorium Azerbejdżanu, od wygranej przez Ormian wojny z początku lat 90. kontrolowany jest przez wojska ormiańskie]. Pada odpowiedź: "No, jakieś sto tysięcy, może trochę mniej". "A was, bitnych azerskich chłopców, ilu?" "Oj, będzie ze trzy miliony..." "No to nie możecie się zebrać i wygonić stamtąd tych karabaskich okupantów?!" "No... w Armenii jest trzy miliony ludzi, a tych dwóch, co to rządzą, nie mogą wygonić!"

Po zarejestrowaniu Ter-Petrosjana jako kandydata na prezydenta znaczna część wyborców uznała, że jego zwycięstwo może przynieść zmianę sytuacji wewnętrznej (zwłaszcza bytowej) i zorientowanej wyłącznie na Rosję polityki zagranicznej. Jednak w kraju, w którym aby otworzyć budkę z papierosami, trzeba mieć polityczne poparcie, ewentualne zwycięstwo mającego wielką charyzmę Ter-Petrosjana oznaczałoby dla rządzącego klanu utratę wpływów. Ekipa rządząca zdecydowana była więc utrzymać się za wszelką cenę - co też bez skrupułów zrobiła.

Rusza rewolucja

Zdaniem opozycji, wybory sfałszowano, a wygrał je Ter-Petrosjan (oficjalnie uzyskał 21,5 proc.). Trudno przesądzić, czy rzeczywiście wygrał on elekcję, jest natomiast oczywiste, że wybory sfałszowano, zanim jeszcze się zaczęły: kampania wyborcza nie spełniała żadnych standardów demokratycznych, zwolennicy opozycji byli zastraszani, nierzadko bici, a ich materiały niszczone. Wyniki liczenia głosów również zmanipulowano, zawyżono także frekwencję. Jakże cynicznie zabrzmiał (wstępny) werdykt misji obserwacyjnej OBWE ogłoszony w dzień po wyborach. Można go śmiało dopisać do czarnej listy jej kompromitacji.

Wyniku wyborów nie uznała początkowo niemal cała opozycja - zarówno skupiona wokół Ter-Petrosjana, jak i wokół "malowanego opozycjonisty" Artura Bagdasariana (szef partii Rządy Prawa, do maja 2006 r. w koalicji rządowej i następnie w opozycji, uzyskał trzecie miejsce). Od

20 lutego trwała permanentna akcja protestacyjna: już w dzień po wyborach na ulice Erewanu wyszło

100 tys. zwolenników opozycji, przede wszystkim Ter-Petrosjana, domagając się przeprowadzenia drugiej tury wyborów. W kolejnych dniach protesty nie ustały, gromadząc codziennie kilkadziesiąt tysięcy osób. Ustawiono miasteczko namiotowe. Ter-Petrosjan nocował w samochodzie zaparkowanym na placu, gdzie demonstrowano.

Do minionej soboty władze nie podejmowały przeciw demonstrantom zdecydowanych działań (choć sprzyjający opozycji urzędnicy byli dymisjonowani, a część aresztowano), zapewne licząc na rozłam opozycji i stopniowe wyciszenie protestów. Pierwsza część tego planu udała się: 10 dni po wyborach Bagdasarian ogłosił, że rezygnuje z protestów i wchodzi ze swą partią do koalicji rządzącej. Drugi cel skończył się niepowodzeniem: "zdrada" Bagdasariana, a następnie osadzenie Ter-Petrosjana w areszcie domowym tylko rozwścieczyły protestujących.

W sobotę 1 marca wczesnym rankiem policja rozpoczęła tłumienie demonstracji na placu Wolności. Demonstranci rozpierzchli się, po czym przegrupowali i zgromadzili na wiecu nieopodal. Postanowili stawić opór siłom porządkowym: początkowo bierny (m.in. tworząc barykady z samochodów i autobusów), a po śmierci jednego z nich, trafionego pociskiem smugowym, również czynny - miotając w policjantów kamieniami i deskami.

Koczarian posyła czołgi

W godzinach popołudniowych rozpoczęły się akty wandalizmu - podpalenia sklepów, aut, grabieże, ataki na policjantów m.in. koktajlami Mołotowa. O ich sprawstwo władze oskarżyły opozycję, choć istnieją poszlaki, że przynajmniej część została wykonana na zlecenie władz, zaś policja biernie przyglądała się grabieżom sklepów. Jako że sytuacja w centrum się zaogniała, prezydent Koczarian zdecydował o ogłoszeniu w stolicy stanu wyjątkowego i wyprowadzeniu na ulice wojska. Według niepotwierdzonych pogłosek, żołnierzy ściągnięto z Karabachu - jako bardziej lojalnych wobec "klanu karabaskiego" niż wojsko z samej Armenii.

W godzinach wieczornych demonstracja została krwawo stłumiona, z użyciem ostrej amunicji. Następnie kontrolę nad stolicą przejęło wojsko. Oficjalnie podano, że zginęło osiem osób, a kilkanaście jest ciężko rannych. Nieoficjalne informacje mówią o znacznie wyższej liczbie zabitych (kilkudziesięciu). Trudno to będzie zweryfikować; liczni demonstranci mają status zaginionych. Rannych oficjalnie zostało ponad sto osób, nieoficjalnie kilkaset (według relacji jednego z lekarzy, w szpitalu układano ich na korytarzach na podłodze z powodu braku miejsc).

Wielu rannych to policjanci - gdy emocje wzięły górę, obie strony nie przebierały w środkach. Z tą różnicą, że demonstranci nie mieli kałasznikowów.

Od niedzieli sytuacja w stolicy jest pod kontrolą władz. Ulice kontroluje wojsko, media mają zakaz podawania jakichkolwiek informacji poza oficjalnymi, sprawdzane są samochody. Lewon Ter-Petrosjan pozostaje w areszcie domowym, wśród zwolenników opozycji trwają aresztowania. Władze zapowiadają rozliczenie "winnych masowych nieporządków".

Pod tymi pozorami spokoju kryje się jednak ryzyko dalszej destabilizacji. Ter-Petrosjan mówi o "kontynuowaniu walki o demokrację" i zapowiada, że "nie będzie siedzieć w domu". Społeczeństwo jest po

1 marca w stanie szoku, który jednak może szybko minąć i skanalizować się w kolejnych protestach. Jak wówczas potoczą się wydarzenia - trudno przewidzieć.

Cena władzy

Wszystkie wybory przeprowadzone w Armenii od momentu uzyskania niepodległości były mniej lub bardziej zmanipulowane. Nie zdarzyło się jednak nigdy, aby ceną władzy stała się śmierć demonstrantów. Jak daleko posuną się jeszcze rządzący? Czy zdecydują się na fizyczną eliminację Ter-Petrosjana? W kraju, gdzie dziewięć lat temu zastrzelono z broni automatycznej podczas obrad parlamentu całą wierchuszkę ormiańskiej sceny politycznej, z premierem włącznie, nie jest to wykluczone. - Ter-Petrosjan jest flagą, pod którą ormiańska ulica zdecydowała się walczyć o demokrację - mówi mi znajomy z Erewanu. - Jeśli coś mu się przydarzy, stanie się ikoną, za którą pójdzie jeszcze więcej ludzi, pójdzie cały naród.

Mimo tych zapowiedzi bardziej prawdopodobne jest jednak, że czołgi na ulicach i represje doprowadzą do wyciszenia protestów, a Armenia stanie się krajem prawdziwie autorytarnym. Problem legitymizacji władzy Sarkisjana - i szerzej: całego kierownictwa państwa - wróci jednak przed końcem dopiero rozpoczynającej się kadencji. Pewne jest, że ludzie będą wówczas pamiętać, kto posłał wojsko przeciw narodowi.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2008