Detoks

MIKOŁAJ TRZASKA, muzyk: Kimkolwiek jesteś, masz wiedzieć, kim jesteś. Kto był twoim przodkiem, jak naprawdę miała na imię ciotka, a nie tylko, że była jakaś Guga.

10.08.2020

Czyta się kilka minut

 / KRZYSZTOF KAPICA / EAST NEWS
/ KRZYSZTOF KAPICA / EAST NEWS

KATARZYNA KUBISIOWSKA: Jaki to dla Ciebie rok?

MIKOŁAJ TRZASKA: Z dwoma punktami zwrotnymi, więc ważny. We wrześniu 2019 r. odszedł mój kochany tato, Andrzej Trzaska. Miał na mnie silny wpływ, pewnie i przez to, że darliśmy koty. Ale pod koniec jego życia nasz związek stał się o wiele silniejszy.

Przez rozmowy?

Mężczyźni, by dobrze się rozumieć, nie muszą prowadzić głębokich, psychologicznych rozmów. Gdy jadą samochodem – jeden kieruje, drugi mu towarzyszy – zazwyczaj milczą i to wystarczy, by mieć treściwą relację. Tak było ze mną i ojcem: wreszcie usiedliśmy obok siebie. I któryś z nas prowadził…

Który?

Tym razem ja.

Jakim człowiekiem był Andrzej Trzaska?

Charyzmatycznym. Ojciec był malarzem, ceramikiem, rysownikiem; niebywałym erudytą, tej cechy akurat nie odziedziczyłem. Natomiast odziedziczyłem, być może w dwójnasób, imperatyw twórczy. Ojciec mawiał: „Jak człowiek tworzy, to żyje”. I dla niego to był warunek ­ sine qua non, by istnieć. Jak przestał tworzyć, uznał, że przyszedł na niego czas.

Kiedy przestał tworzyć?

Kiedy odeszła mama. A wydawało mi się, że życie rodziców jest oddzielne. Że ojciec był macho, który w niezależności upatrywał wartość nadrzędną. Więcej, szczycił się nią. A okazało się, że bez mojej mamy nie potrafi istnieć. I wewnętrznie, sam przed sobą, przyznał się do symbiotycznej cechy, której wyrzekał się całe życie.

W momencie, gdy przestał tworzyć, stało się coś jeszcze: odpuścił rywalizację ze mną. Bo kiedy malował, rysował i robił ceramikę, wtedy konkurował ze swoim synem. Naprawdę nie wiem, do czego mu to było potrzebne. Ale w momencie, kiedy zorientował się, że nie musi tego robić, przyznał się do pięknej słabości człowieka, który potrafi istnieć w relacji. I wtedy stał mi się bliski.

Jak bliski?

Dostałem od niego pigułkę wzmacniającą z siłą, ze wszystkim, co było w nim najlepsze. Poczułem, że połknąłem coś, co ze mnie nie wyjdzie. Ojciec zostawia po sobie spadek, który niekoniecznie ma postać domu, morgów, sztabek złota. I kiedy odchodzi, to automatycznie podłącza cię do przekazu: teraz ty jesteś najstarszym Trzaską w męskiej linii rodziny.

Podłącza do odpowiedzialności?

Tym bardziej, że przez całe życie dziedziczyłem po rodzicach mnóstwo lęków. I tata, i mama byli z pokolenia, które dobrze pamiętało okupację. A to kiereszuje potomstwo.

I?

I potomstwo musi sobie radzić.

Jak?

Ja już beknąłem za to terapiami – osiem lat analitycznej, dwa lata behawioralnej. Trzeba żyć dalej, nie rozdrapywać ran.

Coś się jeszcze zmieniło po śmierci ojca?

Popatrzyłem na świat z innej pozycji. Nie chcę z siebie robić mędrca, przeciwnie: mam poczucie, że sam strąciłem się z piedestału. Dzięki temu mogę być normalnym człowiekiem.

Co to znaczy?

Nie muszę być kimś, kto ma cel, który jest przeznaczony tylko i wyłącznie do osiągania. Moje życie do pięćdziesiątki – przekroczyłem ją cztery lata temu – było stratą, którą musiałem ponieść w sposób naturalny. Mówię o stracie biorącej się z pogoni, i to nawet nie za czymś konkretnym, tylko za myślą: co w życiu jest do osiągnięcia. To strata dla człowieka, który zajmuje się sztuką i, siłą rzeczy, pozycjonowaniem w rzeczywistości artystycznej. Rodzaj porażki nie do uniknięcia. I jeżeli chcemy pójść w życiu dalej, musimy się z tym skonfrontować.

I Ty się skonfrontowałeś?

Tak. Ale teraz jestem uwolniony. Śmierć ojca wyraźnie mi uzmysłowiła, że i ja odejdę. Zacząłem świadomy proces mojego odchodzenia.

Dotąd byłeś człowiekiem szalenie zajętym – i płyty, i muzyka filmowa, i koncerty.

Pomogła mi pandemia. To ten drugi punkt zwrotny. Najpierw śmierć ojca, a potem przymusowy „detoks”, ze wszelkimi jego symptomami.

Jakimi?

Poczekaj moment, najpierw odpowiem na inne pytanie, które kiedyś ktoś mi postawił: jak udaje mi się łączyć życie codzienne ze światem muzyki? Jak sobie radzę z tym, że trzeba odwieźć dzieci do szkoły, coś załatwić w urzędzie, zapłacić rachunki, jeszcze zakupy, a jeszcze to i tamto, a teraz skoncentruj się i komponuj.

Po zastanowieniu się doszedłem do wniosku, że muzyka jest osobnym światem: przypomina rozwiniętą na ścianie mapę, w którą można wskoczyć jak Alicja na drugą stronę lustra. Ja właśnie w tym osobnym świecie egzystuję. Tu są bogate emocje, często bogatsze niż w świecie rzeczywistym.

Jak to bogatsze?

Jest pełnia uczuć – gorących i silnych. Jest prawdziwa miłość, jest prawdziwa strata, jest prawdziwa tęsknota. Tyle że one są tylko zamknięte w moim świecie. Emocje są, ale nie ma partnera.

To może być pułapka.

Straszliwa! Artyści potrafią być górnolotni i poruszająco opisywać uczucia. Są w tym brawurowi i uwodzicielscy. Natomiast życiowo, w relacjach z ludźmi, ponoszą porażkę. Nie istnieje biografia artysty, szczególnie genialnego, który nie miałby z tym kłopotu. To znana kulturowa klisza. I, oczywiście, artyści są wrażliwi, ale najczęściej na swoim punkcie.

A Ty?

(Śmiech)

Nooo?

Ja też… I właśnie pandemia odcięła od tego, bo oczywiście koncerty zaspokajają na jakiś czas tę drżączkę – potrzebę upewnienia się, że siedziałeś tyle sam w domu, ćwiczyłeś czy też napisałeś muzykę, a potem to wydałeś i… nic.

Nic?

W sensie: miałem poczucie, że pracuję cały czas, ale nie jestem w stanie się tym podzielić. A spotkanie z człowiekiem przez internet jest kulawe, daje pięć procent relacji, którą możemy mieć w realu. Namiastka, ślad, ułamek: tylko wydaje się, że kogoś słyszysz i czujesz, więcej trzeba się domyślać. Nie ma spotkania oczu, łez, potu, energii, siły i gorąca. I nie widzę w podczerwieni. Jako zwierzę mam naturalnie wmontowaną kamerę podczerwieni. Z publicznością na sali mam organiczny kontakt.

To ciekawe.

A kiedy przestałem występować na scenie, zaczął się proces odstawieniowy, właśnie ten detoks. Teraz odpowiadam na twoje wcześniejsze pytanie. Detoks był dla mnie o tyle silny, że od początku czułem bóle w sercu i stawach, jakbym miał się zaraz rozchorować. Plus inne rzeczy: nie ma się już z kim napić po koncercie. W ogóle nie ma się z kim napić. Pić w domu, z rodziną, z żoną, z dziećmi? Trochę głupio. Na detoksie świat mikro stał się światem makro, zaczął inaczej pachnieć i smakować. Lepiej, pełniej, intensywniej.

Czyli to zatrzymanie świata było potrzebne?

Pierwsza moja myśl, gdy ogłoszono pandemię: straciłem pracę. Poczułem się jak górnik za czasów Thatcher, zamknęli moją kopalnię. „Kim ja będę?” – myślałem. I powoli zacząłem być – w cudowny sposób – nikim.

Cudowny?

Bo ja przecież zawsze jestem kimś: Trzaska kompozytor, Trzaska saksofonista, Trzaska rewolucjonista, Trzaska punkt zwrotny. A w pandemii nie było nikogo, kto byłby Trzaskę podziwiał, i nikogo, kto by na Trzaskę pluł.

Trzaska zorientował się, że została mu w dłoni wymięta torba z Biedronki, stoi z nią na skrzyżowaniu i czeka, by ktoś go wziął na stopa. Tu chodzi o ludzką potrzebę identyfikacji – czegoś, co cały czas stwarza ci warunki, byś te punkty zwrotne mógł zauważać. Byś mógł czasami wskoczyć do rozpędzonego auta, albo gwałtownie skręcić w prawo, albo wylecieć z zakrętu – to też się przydaje, parę razy to zaliczyłem, choćby wyrzucenie z zespołu Miłość. Ale też w pewnym momencie trzeba dodać gazu i nie hamować.

Teraz hamujesz.

Wiesz, co mnie niepokoi najbardziej? Relatywizm świata. Że dla dużej grupy ludzi pandemia jest katastrofą: spowodowała, że bankrutują i nie mają za co żyć. A przede wszystkim myślę o tych, którzy z powodu koronawirusa odchodzą zbyt wcześnie i w cierpieniu.

A ja cały czas komponuję, mam mnóstwo pracy, zmieniło się to, że nie koncertuję. Czuję się jak artysta, który skaleczył się w palec, trzyma go w górze i jęczy: „Ała, ała, cierpię, widzicie?”.

Nie będę więcej narzekał, cokolwiek będzie się działo – to moje postanowienie. Lubię bardzo zdanie z „Wojny polsko-ruskiej” Masłowskiej: „mogło być inaczej, a jest inaczej”.

No tak, a mogłoby być inaczej. W połowie lat 80. studiowałeś malarstwo na ASP, gdy Twój tata namówił Cię na kupno saksofonu i pośrednio wywrócił Twoje życie do góry nogami.

Broniłem się przed tym, mówiłem: „Daj spokój, po co mi saksofon?”.

Piękna sprawa: intuicja ojca.

No piękna! Tym piękniejsza, że przez następne 30 lat ojciec bardzo żałował, że to zrobił. Szybko przeraził się, że to, do czego mnie namówił, stało się ciałem. To właśnie było nasze darcie kotów – wieczny spór. Ojciec powtarzał, że mi się nie uda. Słyszałem: „Talentu nie masz przecież, powiedzmy sobie szczerze, słoń ci na ucho nadepnął. Nikt w rodzinie Trzasków nie ma słuchu. Po co ci to? Malarzem jesteś, dostałeś się na te studia! I co, grał będziesz, do tego na saksofonie? Grał będziesz w burdelach, na kurwy?”. A ja na to: „A ty będziesz malował obrazki i woził do Niemiec, bo tam się kupuje za marki?”. Po jego śmierci pomyślałem, że to jego mówienie było jedną z lepszych mobilizujących technik, z którymi się spotkałem.

Chyba żartujesz!

To było niebywale wspierające. Choć długo miałem wrażenie, że ojciec usiłuje mnie dyskredytować. A on w ten sposób syna sprawdzał, czy ja jestem silny typ, czy mam zacięcie i odporność na niepowodzenia. Ojciec, urodzony przed rokiem ’39, z wojennym doświadczeniem, robił to tak, jak nakazywała jego epoka.

Uch.

Ojciec mi pomógł, nikt tak nie wierzył we mnie jak on. To kolejny stopień relatywności rzeczywistości. Jak w dobrym kryminale: nic nie jest takie, jak wydaje nam się, że jest.

I nigdy nie żałowałeś, że rzuciłeś malarstwo, choć bardzo dobrze Ci szło, na rzecz saksofonu, który jest piekielnie trudnym instrumentem?

To był dopiero punkt zwrotny, gdy się przesiadłem z pędzla na saksofon. Uciekłem od czegoś, co nie tylko sprawiało mi łatwość, ale też od świata malarstwa, które jest czemuś podporządkowane. Bałem się tego. I co się stało? Wskoczyłem w świat saksofonu, który również jest czemuś podporządkowany. Wpieprzyłem się w trudność, z którą borykam się do dziś.

A jaśniej?

Sądziłem, że jak ucieknę od malarstwa, to trafię na cudowną działkę muzyczną, gdzie świat jest mi przychylny, układa się po mojemu i wszystko dostanę od razu. A okazało się, że nic nie ma za darmo, że dźwięk trzeba wypracować. Cudów nie ma: nie obudzisz się pewnego dnia i okaże się, że znasz skalę c-moll, d-moll, potrafisz zagrać ją z góry na dół, w każdym przebiegu kwartowo, tercjowo. Przeciwnie: to wszystko wymaga poprzedzających saksofonogodzin.

Kiedy wszedłem na ścieżkę muzyki, odsłonił się ocean rzeczy niepoznanych. I właściwie przez ten cały czas poznałem z niego niewiele. Nawet zdecydowałem, że w tym „niewiele” będę sobie żył i jakoś radził. Że to stanie się moim językiem, że będę go rozwijał. Saksofon, wbrew temu, co początkowo myślałem, nie stał się wyzwoleniem.

Inaczej mówiąc: nie każdy wybór czyni cię do końca wolnym. Lub jeszcze inaczej: miałem inny pomysł na wolność. Ale nie mogłem już wrócić do malarstwa. Gdybym zostawił saksofon, dałbym ciała na całej linii. Zbudowałem wokół siebie mit, że Trzaska z tym saksofonem jest jak sowiecki bohater, który rzucił się na gniazdo karabinów maszynowych. Ale ja przecież wystrugałem siebie na takiego bohatera. Bo tak było bardziej medialnie.

A jak było naprawdę?

Chyba dlatego zrezygnowałem z ASP, że ojciec był malarzem i uznałem, że inna droga będzie prostsza. Uciekałem od jeszcze większej z nim rywalizacji. Dziś mam odwagę, by zrezygnować z tego mitu. I też dzięki brakowi możliwości koncertowania nie mogę się utwierdzać w narcyzmie… Bo przecież bycie muzykiem to robota dla narcyzów – te ciuchy, te fryzury, te miny.

A teraz co?

W marcu, gdy świat się zatrzymał, pomyślałem, że opustoszałe miasto nie ma sensu. Dlatego przeniosłem się do domu na Kaszubach. Na mrówkach i ślimakach, które na mnie patrzą, nie robię żadnego wrażenia. Jestem intruzem, więc wkładam wysiłek w to, by stać się częścią natury. Sadzę kwiaty, brzózki wiążę, żeby nie sparszywiały.

A wcześniejsze punkty zwrotne?

Jeszcze ci mało tych punktów zwrotnych? (Śmiech)

A ten moment, gdy jako nastolatek podsłuchałeś kłótnię rodziców? Ojciec powiedział do mamy: „Wy, Żydzi, ciągle wszystkiego się boicie”.

Wtedy dowiedziałem się, że jestem Żydem. Najpierw jednak muszę powiedzieć o moim podwórku. W latach 60., w których połowie się urodziłem, w Gdańsku, gdzie mieszkam, napływowość była ogromna. Wśród nas żyli ludzie ze Wschodu, ale tego północnego – z Wilna i Kowna. Było sporo uchodźców, w tym ukraińskich. Pamiętam twarze niektórych kolegów i ich rodziców, ale to, że byli Żydami, uzmysłowiłem sobie jako dorosły człowiek.

Wychowałem się więc wśród różnych rodzin – od lekarzy i inżynierów po robotników w stoczni i marynarzy wypływających w rejsy. Przez tę różnorodność byłem bogatszy – wymieszanie środowiskowe w komunie było akurat dobrodziejstwem. Wśród nas, dzieci, było też sporo kibiców Lechii Gdańsk. No i wszyscy opowiadali kawały o Żydach.

Pamiętasz jakiś?

Czym się różni wagon piasku od wagonu z Żydami? Tym, że tego z piaskiem nie da się przeładowywać widłami. Albo: dlaczego Żydzi szli dnem Morza Czerwonego? Bo śmierdzieli i nie chcieli ich puścić przez miasto.

Śmiałeś się?

Wszyscy się śmiali, to były normalne kawały. Wychowałem się jako podwórkowy antysemita. Wyobraź sobie teraz, co się dzieje, gdy otrzymujesz informację, że musisz iść dnem morza i wyładują cię widłami? To dopiero punkt zwrotny.

Co dzieje się po takiej wiadomości?

Odwracasz się, zamykasz oczy, zatykasz uszy, nie chcesz mieć z tym nic wspólnego. Nie jestem ani z Krakowa, ani z Warszawy, gdzie istniały środowiska żydowskie, za komuny jakoś się wspierające. Tam Żydzi mogli mieć siebie – rodziny, przyjaciół, spotykali się, świętowali. A ja, chłopak z Gdańska, nie miałem z nikim nic wspólnego. Dlatego uciekałem, nie chciałem być Żydem. Moja mama też nie chciała, by jej syn był Żydem – widziała w tym stygmatyzację. W marcu ’68, jako lekarz, dostawała masę propozycji, byśmy wynieśli się z Polski, rzecz jasna anonimów.

Mama opowiadała, co wydarzyło się za okupacji?

Mało: że znalazła kapustę przy drodze i pamięta jej smak. I jeszcze to: że nie zdążyła się przestraszyć.

Co to znaczyło?

Właśnie! To znaczy, że myśmy – siostra i ja – zdążyli się przestraszyć. Mama z ojcem nie przestraszyli się, a my, ich dzieci, tak. To drugie pokolenie dostało manto. Oczywiście tego nie było w planie.

To są właśnie lęki, o których mówiłeś?

Przypuszczam, że cała energia życiowa mojej babci, z domu Miriam Majerowicz, poszła w wysiłek, by moja mama nie przestraszyła się w czasie wojny. Dziadek wpadł na pomysł, że wyniosą się z Włocławka i pojadą do Warszawy, bo w wielkim mieście Żydom łatwiej się ukryć. Wiem, że mama, babcia, dziadek ukrywali się w domu przy Filtrowej, czyli po aryjskiej stronie, nie na terenie getta. A potem, dzięki polskiej rodzinie, udało im się uciec w góry. Aryjscy Polacy mają dobre miejsce w pamięci naszej rodziny. I jednocześnie zapisali się w pamięci jako ci niedobrzy. Ciotka Guga, której prawdziwego imienia nie znamy, a była siostrą babci i ukochaną ciocią mamy, zginęła w okolicach świąt 1944 r., kiedy zbliżało się wyzwolenie. Przypuszczamy, że trafiła do polskiego domu i ktoś kazał się jej modlić. Albo zabili ją sami Polacy, albo wydali Gugę Niemcom.

A jaka była mama?

Aktywna, energiczna, oddana. Wychowana w etosie Edelmana, że życie ma wtedy sens, kiedy jest przeznaczone innym. Nie pytaj o jej śmierć, proszę. To głęboko zanurzone dłuto w moim sercu. Sześć lat minęło, ale wciąż boli. Dopiero teraz zaczynam jej decyzję rozumieć.

Trudne to wszystko.

A ojciec całkiem dostatnio spędził w Warszawie część okupacji. Dziadek Antoni, ojciec ojca, pracował nawet w Café Clubie. Ojciec pamiętał zapach pasztetowej, mama ten smak kapusty znalezionej gdzieś w polu. Gdy ojciec miał 10 lat, wybuchło powstanie warszawskie, które przeżył na Starówce i potem nie chciał wracać do swojego miasta. Rok wcześniej był świadkiem powstania w getcie. Okna domu przy ulicy Barokowej, w którym mieszkali na najwyższym piętrze, wychodzą na Świętojerską. Stamtąd ojciec widział płonące getto i słyszał krzyki ludzi skaczących z dachów. Miał fotograficzną pamięć, te obrazy zostały w nim na zawsze. Opowiadał, że przychodziła do nich z parteru rodzina granatowych policjantów, by popatrzeć, jak „Żydki się palą”. Tata więcej mówił o Żydach niż mama.

No, a Twoja tożsamość?

Z Mikołajem Grynbergiem jeszcze przed pandemią uczestniczyliśmy w spotkaniu artystów żydowskiego pochodzenia. Było sporo Izraelczyków, byli Żydzi kanadyjscy i amerykańscy. Każdy opowiadał, w jaki sposób identyfikuje się z żydostwem: ktoś przez święta, inny przez tradycję rodzinną. A my z Grynbergiem, dwóch polskich Żydów, powiedzieliśmy niemal jednocześnie, bez zająknięcia, że identyfikujemy się przez Holokaust. Zobaczyliśmy, jakie wrażenie zrobiło to na przyjaciołach z innych części świata.

Nic dziwnego.

Dziś jestem dumny z tego mojego żydostwa. Zaprzeczenie jakiegokolwiek pochodzenia jest krzywdą, którą wyrządza się dzieciom. Kimkolwiek jesteś, masz wiedzieć, kim jesteś. Kto był twoim przodkiem, jak naprawdę miała na imię ciotka, a nie tylko, że była jakaś Guga.

Nie czynię sensacji z tego, że jestem Żydem. W naszym pokoleniu dla każdego pochodzenie stanowiło orzech do zgryzienia. Bo albo pochodziłeś z przedwojennych endeków, albo ze Wschodu. Za każdym razem może być źle. A dziś w Polsce temat powraca, identycznie jak po wojnie, twoje pochodzenie zaczyna cię naznaczać. Zamiast powodować efekt odwrotny, czyli budzić zainteresowanie. Jednocześnie obsesyjnie lękam się rasizmu żydowskiego. Istnieją Żydzi, także w moim otoczeniu, którzy czują się jak naród wybrany. Przed nimi uciekam.

A Twoje dzieci?

Gdy zaczęły się rodzić, żydostwo zaczęło mieć dla mnie inne znaczenie. Największy spokój przynosi poczucie i przekonanie, że nie jesteś zawieszony w przestrzeni, tylko stanowisz ogniwo w łańcuchu rodzinnym. Mikołaj Grynberg w ­„Poufnych”, swojej najnowszej książce, napisał, że musimy żyć tak, by zostawić po sobie dzieciom jak najmniej rzeczy, by one nie musiały się z tym całym naszym bałaganem borykać. Staram się więc wyrzucać to, co może być dla nich obciążeniem.

Ale czy to był punkt zwrotny, gdy zostałeś ojcem?

Kiedy pojawiły się dzieci, popadłem w stan najgorszego narcyzmu, zrobiłem wszystko, by nie stanąć na wysokości zadania i kompletnie w tym nie byłem oryginalny. Na świecie robi to tysiące facetów, właśnie wtedy, kiedy powinna budzić się w nich odpowiedzialność, kiedy dostają szansę, by dać serce i głowę. A oni – muzycy w tym są wybitni – mówią: przepraszam, kochanie, ale widzisz, muszę utrzymać naszą rodzinę, mam od cholery koncertów. Nagle okazuje się, że tracisz mnóstwo elementów, wśród których najważniejsze jest dzieciństwo twoich dzieci.

To nie jest tak, że dałem ciała na całej linii, bo w pewnym momencie, kiedy dzieci były wystarczająco małe, zorientowałem się, że to robię.

Dziś jakim jesteś ojcem?

Próbuję się od nich odczepić. Cokolwiek dla nich zrobisz, to zrobisz dobrze albo zrobisz źle.

I co robisz?

Nie radzę sobie. Próbuję im doradzić, ale potem bardzo tego żałuję.

To identycznie jak ja.

Moje rady są nieprzystające do ich życia w świecie kierującym się zupełnie innymi zasadami. Moje wartości są o kant dupy rozbić – dla nich są niemoralne. Córka z synem twierdzą, że urodziłem się seksistą i rasistą, głowę mam pełną klisz. Cały czas gryzę się w język, bo okazuje się, że jestem homofobem, chociaż się za niego nie uważam, tak jak nie uważam się za seksistę i rasistę.

Pokolenie naszych dzieci ma wolne umysły, a jednocześnie problemy w świecie relacji.

W tym tkwi niesprawiedliwość – jakby każdy miał swoją rzecz do załatwienia w dzisiejszych czasach. My swoje, oni swoje. Jedno jest pewne: nasze doświadczenie niewiele zda się młodym. Wobec problemów moich dzieci czuję się bezradny. Jedyna siła, która nie powinna słabnąć, to być blisko nich. Ale też nie za blisko, bo w pewnym momencie muszą się od rodziców odessać, ruszyć w świat, zacząć samodzielne życie.

Nie chcę filozofować, że myśmy wychowali się w niedoborze, oni w nadmiarze, to jeden z wielu komponentów. Sądzę, że dziś też jest trudniej dokonać wyboru, bo myśmy nie mieli wyborów, i o wybory własne musieliśmy zawalczyć. Poza tym myśmy zaczęli prawdziwe mentalne wychowanie już w czasach wolności – po czerwcu ’89. Układaliśmy sobie świat na nowo. A nasze dzieci dojrzały wcześnie – o złożoności świata dowiadywały się do dwudziestego roku życia, odkrywały to, co myśmy odkrywali dopiero po naszej dwudziestce.

To będzie puenta naszej rozmowy?

Nie przyznałem się do jednej rzeczy. Kiedy przyszedł okres pandemii, okazało się, że bardzo dobrze znoszę odosobnienie. Że pragnę być sam i dobrze się ze sobą czuję. Detoks od ludzi, proces odtrucia, przebiegł dosyć szybko, pomyślnie, i samotność była wspaniałym doświadczeniem. Ale witamina samotności wypełniła mój organizm i teraz ta samotność nie jest mi tak bardzo potrzebna.

I?

I znowu są mi potrzebni ludzie. ©

MIKOŁAJ TRZASKA (ur. 1966 r.) jest saksofonistą, klarnecistą basowym, kompozytorem muzyki do filmów Wojciecha Smarzowskiego. Wraz z m.in. Tymonem Tymańskim i Leszkiem Możdżerem tworzył zespół Miłość. Akompaniował pisarzom – Marcinowi Świetlickiemu i Jurijowi Andruchowyczowi, tworzy projekty muzyczno-literackie z Andrzejem Stasiukiem. Lider kwartetu klarnetowego Ircha, międzynarodowych triów Volume, Riverloam i Shofar oraz kwartetu Inner Ear.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 33/2020