Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Najbardziej nie lubię rocznic, które mogą być wykorzystywane politycznie; rocznic, w czasie których bez końca mówi się o patriotyzmie i przywiązaniu do przeszłości. Kiedy na początku stycznia przeczytałem w gazetach zestawienie tegorocznych jubileuszy, ogarnęło mnie przygnębienie. Zrozumiałem, że najbliższe miesiące nie będą należały do łatwych.
Zaczęło się od kłótni wokół komitetu organizującego trzydziestolecie Solidarności; nie wątpię, że była to tylko przygrywka, prawdziwe koncerty czekają nas w sierpniu i we wrześniu.
Przed kilkoma dniami Władimir Putin zaprosił Donalda Tuska na uroczystości związane z siedemdziesięcioleciem zbrodni w Katyniu. Dzień później Lech Kaczyński oznajmił dziennikarzom: "Cieszę się, że premier będzie w Katyniu, ale najwyższym przedstawicielem Rzeczypospolitej jest prezydent i ja też tam będę". Od użytego w ten sposób słówka "ale", i od tytułu "Kaczyński w Katyniu" ("Rzeczpospolita", 5.02.), mróz mi przeszedł po plecach. Tak, pan prezydent jest najwyższym przedstawicielem Polski i z całą pewnością nie pozwoli, by ktokolwiek o tym zapomniał.
Przed nami sześćsetlecie bitwy pod Grunwaldem. Jest jeszcze trochę czasu, by się przygotować na starcie hufców pana premiera z rycerzami pana prezydenta. Ach, jakby to było pięknie - zasnąć dzisiaj i przebudzić się w końcu grudnia 2010. Przyszłoroczne jubileusze na razie są daleko.