Nie jesteśmy wyspą szczęśliwości

Janusz Steinhoff, były wicepremier i minister gospodarki w rządzie Jerzego Buzka:Polska zmarnowała czas dobrej koniunktury. Nie podjęliśmy działań, które przygotowałyby nas na spadek wzrostu gospodarczego. Rozmawiał Łukasz Pałka

10.02.2009

Czyta się kilka minut

Łukasz Pałka: Jeszcze rok temu rząd i wielu ekonomistów przekonywało, że Polsce kryzys nie grozi, a nasza gospodarka jest bezpieczna. Pomylili się?

Janusz Steinhoff: Rok temu nikt nie przewidywał tak wielkich problemów gospodarki amerykańskiej. A to ona jest źródłem obecnego kryzysu. Natomiast pojawiające się opinie, że polska gospodarka będzie izolowana od trendów gospodarki światowej, były całkowicie nieuzasadnione.

Gospodarka funkcjonuje na zasadzie naczyń połączonych, recesja w wielu państwach UE będzie oddziaływać na sytuację w naszym kraju. Niestety muszę stwierdzić, że do obecnego stanu nie jesteśmy jako państwo najlepiej przygotowani.

Dlaczego?

Dlatego, że Polska czas dobrej koniunktury w gospodarce w dużym stopniu zmarnowała. Ekonomiści wielokrotnie zwracali uwagę na to, że czas dobrej koniunktury w gospodarce powinien być wykorzystany na konieczne reformy. Tymczasem nie podjęliśmy żadnych działań, które pozwoliłyby przygotować się na okres spadku wzrostu gospodarczego. Chodzi mi przede wszystkim o szeroko rozumianą reformę finansów publicznych.

Niezreformowani

Co konkretnie należało uczynić?

Przede wszystkim chodzi o reformę transferów socjalnych, które obecnie są nieracjonalnie adresowanie. Po drugie, dokończenie reformy systemu emerytalnego i po trzecie, dokończenie prywatyzacji i restrukturyzacji przedsiębiorstw. Zaniechanie tych reform w ostatnich sześciu latach jest powodem tego, że zarówno budżet państwa, jak i znaczna część polskich przedsiębiorstw nie jest obecnie przygotowana na czas dekoniunktury.

Dlaczego tak się stało?

Najprościej mówiąc, w świecie polityki pojawiła się duża niechęć do podejmowania trudnych w społecznym odbiorze decyzji. Beneficjenci wyborów w 2001 r. swój sukces osiągnęli na fali populistycznych haseł kontestujących niezbędne reformy konsekwentnie wdrażane przez rząd Jerzego Buzka. Kolejne rządy jak ognia unikały niepopularnych decyzji. Opinię publiczną mamiono perspektywą uzyskania niebotycznych oszczędności w efekcie redukcji administracji, likwidacji agencji, funduszy itp. Jedynym rządem, który w ostatnich latach podjął próbę sanacji finansów publicznych w ramach tzw. planu Hausnera, był rząd Marka Belki.

Ale ten plan nigdy nie został zrealizowany...

Wynikało to z tego, że Marek Belka i Jerzy Hausner dla tego programu nie uzyskali poparcia swojego zaplecza politycznego. Dlatego przeprowadzenie tych reform było wówczas niemożliwe. Nie zmienia to jednak faktu, że założenia planu Hausnera w istotnej mierze są nadal aktualne.

Pana zdaniem obecny rząd chce reformować finanse publiczne?

Mam taką nadzieję. Pozytywnie oceniam podjęcie działań w zakresie reformy sytemu emerytalnego. To reforma trudna w społecznym odbiorze, ale konieczna z punktu widzenia naszego państwa. Pamiętać należy bowiem o naszej sytuacji demograficznej i uwzględniać fakt, że mamy najmłodszych emerytów w Europie. Zapowiedź reformy tzw. emerytur mundurowych oraz KRUS-u przez rząd Donalda Tuska również należy ocenić pozytywnie.

Banki w czyśćcu

A czy teraz nie jest tak, że rząd tnie "na ślepo" wydatki budżetowe, by pokazać, że chce obronić Polskę przed kryzysem?

Głównym problemem polskiego budżetu jest to, że mamy zbyt dużo "wydatków sztywnych". To znaczy, że jakiekolwiek cięcia wymagają wprowadzenia dodatkowych przepisów tzw. ustaw okołobudżetowych. To powoduje, że rząd ma małe pole manewru, jeżeli chodzi o redukowanie wydatków. Nieporozumieniem jest przekaz do opinii publicznej reakcji rządu będącej konsekwencją obecnej sytuacji gospodarczej. Wprowadzone w ostatnich dniach plany niezbędnej redukcji wydatków budżetowych należy traktować jako konieczność, nie zaś racjonalną zmianę wydatków w odniesieniu do aktualnie przedłożonego przez rząd i uchwalonego głosami większości parlamentarnej budżetu państwa na 2009 r.

Czyli nasz kraj nie jest "bezpieczną wyspą", o której mówiono jeszcze rok temu?

Ależ oczywiście, że nie. Tego typu stwierdzenia były absolutnie nieuprawnione. Przecież żyjemy w globalnej gospodarce, gdzie funkcjonuje swobodny przepływ kapitału. Rynki pracy i towarów są otwarte w ramach Unii Europejskiej, w Polsce działają filie i spółki zagranicznych banków. Korzystaliśmy na tym w okresie wzrostu gospodarczego: nasz eksport przekroczył wartość 100 miliardów euro rocznie. Szybko rósł również popyt wewnętrzny. Wartość bezpośrednich inwestycji zagranicznych w ostatnich latach to 10-17 miliardów dolarów rocznie. To są pozytywne strony obecności naszego kraju w globalnej gospodarce.

Jednak z drugiej strony trzeba mieć świadomość, że kryzys na świecie nie może przecież nie odbić się na naszej gospodarce. Wystarczy wspomnieć tu np. o Niemczech, które są naszym głównym partnerem handlowym. Obecna recesja u naszych zachodnich sąsiadów będzie oddziaływać na poziom polskiego eksportu.

Co według Pana powinno się zrobić, by w przyszłości nie dopuścić do wybuchu kryzysu finansowego na taką skalę jak obecnie?

Doświadczenia ostatnich miesięcy dowodzą, że trzeba mocno zaostrzyć nadzór nad rynkami finansowymi. Uważam, że ta część światowej gospodarki w ostatnich latach stała się obszarem niekompetencji, a nierzadko patologii. Kryzys wybuchł przecież dlatego, że złamano podstawowe reguły, które powinny obowiązywać w sektorze bankowym. Mam tu na myśli chociażby budowanie niezwykle skomplikowanych produktów, nad którymi sami finansiści w pewnym momencie przestali panować. Krytycznie należy ocenić sprzyjający rozległej patologii system wynagrodzenia zarządów banków. Prezesom zależało na tym, by ich banki sprzedawały jak najwięcej produktów. Wykazywali wirtualne zyski, brali astronomiczne bonusy i nie obchodziło ich to, co będzie dalej.

Jak powinien być skonstruowany ten nowy nadzór?

Przede wszystkim powinien zapewniać bezpieczeństwo środków pieniężnych zdeponowanych w bankach przez ich klientów, egzekwować przestrzeganie przez banki obowiązujących przepisów prawa. Nadzór powinien również okresowo oceniać kondycję ekonomiczną banków oraz wpływ polityki pieniężnej na ich rozwój. Nadzór funkcjonujący w Polsce, chociaż czasem krytykowany za nadmierny konserwatyzm, należy ocenić pozytywnie w świetle zjawisk, które wystąpiły w innych krajach.

A może powinno było się pozwolić upaść bankom, które źle zarządzały ryzykiem, a teraz wyciągają rękę po pomoc? Czy taka postawa rządów, by za wszelką cenę ratować banki z pieniędzy podatników, nie doprowadzi za kilka lat do nowego kryzysu, bo bankierzy będą przekonani, że znów ktoś ich uratuje?

Rzeczywiście z punktu widzenia czystości zasad być może powinno się tak zrobić. Kryzys gospodarczy to przecież swojego rodzaju czyściec. Pozwala przetrwać firmom, które w okresie prosperity potrafiły się przygotować na gorsze czasy. W przypadku banków sprawa nie jest jednak taka prosta. Z ekonomicznego punktu widzenia dopuszczenie do rozległej fali bankructw banków byłoby katastrofą dla gospodarki.

Tymczasem polskie banki chcą, by rząd dał im gwarancje na kredyty udzielane firmom. To dobry pomysł?

Czasem odnoszę wrażenie, że nasze banki zapominają o podstawowych zasadach rządzących bankowością. Przecież bank, udzielając kredytu, bierze sobie premię za ryzyko z kredytem związane.

Czyli rząd nie powinien dawać takich gwarancji?

Może, ale pod ściśle określonymi warunkami. Celem powinno być ożywienie gospodarcze, a nie jedynie poprawa kondycji polskiego sektora bankowego. Czyli mówiąc wprost, rząd, pomagając bankom, powinien pozytywnie wpływać na ich politykę kredytową. Jeżeli decydujemy się na jakąkolwiek pomoc, to banki muszą mieć świadomość, że nie dostają jej bezwarunkowo.

Na razie jednak banki nie chcą udzielać firmom kredytów. Dlaczego?

Po prostu obawiają się pogorszenia stanu polskiej gospodarki. Nie wiedzą, czy firma, która zaciągnie u nich zobowiązanie, za kilka miesięcy nie upadnie. Mamy do czynienia z kryzysem zaufania, który najpierw pojawił się głównie na rynku międzybankowym, a teraz przenosi się do sfery realnej gospodarki.

Jakie to może mieć skutki dla ludzi?

Jeżeli taka sytuacja potrwa dłużej, to firmy będą miały poważny problem z nowymi inwestycjami i utrzymaniem płynności finansowej. To może poskutkować falą bankructw, a za tym pójdzie utrata miejsc pracy.

Bez wyobraźni

Czy Rada Polityki Pieniężnej nie pospieszyła się z obniżkami stóp procentowych w Polsce? Pojawiają się głosy, że nie wpłynęło to na odblokowanie rynku kredytów, a tylko osłabiło naszą walutę.

Wśród części analityków pojawiają się opinie, że ostatnia, stosunkowo duża skala redukcji stóp, mogła oddziaływać na spadek kursu złotego. Jednak argumenty RPP uzasadniające przeprowadzoną redukcję oraz zapowiedź kolejnej obniżki stóp wydają się uzasadnione pogarszającymi się wynikami naszej gospodarki. Myślę, że sytuacja wymaga precyzyjnych analiz. Nie można bowiem wykluczyć, iż w efekcie osłabienia złotego pojawi się wzrost inflacji.

Co zatem spowodowało tak duży spadek wartości naszej waluty?

To moim zdaniem efekt spekulacji na rynku walutowym, przy czym nie traktuję tego stwierdzenia pejoratywnie. To bowiem nienaruszająca (mam taką nadzieję) obowiązujących przepisów prawa gra na rynku. A ponieważ jest on obecnie bardzo płytki, to wystarczy nieduża ilość kapitału, by kreować oczekiwaną sytuację.

Czy Narodowy Bank Polski powinien interweniować w obronie złotego?

Stanowisko NBP oraz rządu w tej materii oceniam jako racjonalne. Interwencja na rynku walutowym jest ostatecznością. Doświadczenia krajów podejmujących te działania dowodzą, że jej skuteczność w stosunku do ponoszonych kosztów jest niewielka. Przykładowo rząd Federacji Rosyjskiej przeznaczył na interwencję w styczniu tego roku 38 mld dolarów, uzyskując ograniczony wpływ na zmianę kursu rubla, którego wartość w stosunku do euro spadała w tym czasie o 14 proc., w stosunku zaś do dolara - o 22 proc.

Czy osłabienie złotego ma swoje pozytywne strony?

Przede wszystkim polskie towary na krajowym rynku staną się bardziej konkurencyjne wobec produktów importowanych. Mocny złoty sprawiał, że towary z zagranicy miały na polskim rynku często lepszą pozycję niż te od rodzimych producentów. W tej chwili sytuacja się odwróciła. Skorzystają na tym również eksporterzy. Z drugiej strony trzeba uwzględniać wzrost kosztów importu, co w dłuższej perspektywie może mieć wpływ na poziom inflacji.

Eksporterzy być może by na tym skorzystali, ale teraz mają inny poważny problem: opcje walutowe. Znany inwestor Zbigniew Jakubas szacuje straty polskich firm na opcjach na 50 mld zł. Jakie to może mieć skutki dla polskiej gospodarki?

Jeżeli te dane by się potwierdziły (KNF ocenia te starty na ok. 5 mld zł), skutki dla gospodarki mogą być katastrofalne. Wiele firm może zbankrutować. A to oznacza utratę tysięcy miejsc pracy, które mogą zniknąć wskutek feralnych transakcji walutowych, które firmy zawierały z bankami. Podobnej wielkości straty mogą ponieść polskie firmy w efekcie ujemnej wyceny tzw. CIRS-ów, czyli instrumentów pozwalających na zamianę np. kredytu w złotych na tańszy denominowany w japońskich jenach.

Kto ponosi winę za doprowadzenie do takiej sytuacji?

Moim zdaniem obie strony, czyli banki i przedsiębiorstwa. Banki, decydując się na taki produkt, nie uwzględniały jego skutków dla firm w sytuacjach radykalnego osłabienia kursu naszej waluty. Przecież aktualne starty wielu firm w efekcie przyjętych opcji znacząco przewyższają ich majątek. Konsekwencją byłaby upadłość. Winą przedsiębiorstw jest akceptacja niekorzystnych dla siebie asymetrycznych umów, w których tylko jedna strona zabezpieczyła swoje interesy, określając maksymalne wielkości skutków zmian kursu złotego.

Gdzie była Komisja Nadzoru Finansowego, gdy to wszystko się działo?

Też się nad tym zastanawiam. Trudno mi oceniać, czy kontrola nad bankami była wystarczająca. Pewne jest jednak to, że do takiej sytuacji nie powinno było w ogóle dojść.

Wicepremier Waldemar Pawlak chce wprowadzić przepisy, które unieważnią niektóre opcje. To dobre rozwiązanie?

Spory między podmiotami rozstrzygają sądy powszechne w oparciu o obowiązujące przepisy prawa i w przypadku braku możliwości ich polubownego rozstrzygnięcia to one będą miały głos decydujący. Osobiście uważam, że jedyną racjonalną drogą rozwiązania tego problemu jest porozumienie. Myślę, że obu stronom, czyli bankom i przedsiębiorstwom, gdy podpisywały stosowne umowy, zabrakło wyobraźni. Nie sądzę, iż z prawnego punktu widzenia możliwe będzie rozwiązanie tego problemu drogą ustawową.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2009