Muzyka, która zwala z nóg nosorożca

17.04.2007

Czyta się kilka minut

ŁUKASZ IWASIŃSKI: - Czego wymaga uprawianie free jazzu - muzyki absolutnie wyzwolonej?

MIKOŁAJ TRZASKA: - Podczas jednego z koncertów ktoś krzyknął: "Trzaska! Zagraj wreszcie jakąś melodię!". Odkrzyknąłem: "Od pół godziny gram melodie, ale takie, do których nie jesteś przyzwyczajony". A on, że to "g..., nie melodia", zresztą ku uciesze publiczności. W głowach mamy schematy, które przeszkadzają w postrzeganiu świata. W improwizacji ważne są wyczucie, odwaga, refleks. Muzyk improwizujący musi łączyć egotyzm ze współczuciem, otwartość z zamknięciem. Symultaniczną umiejętność mówienia i słuchania. Gwiazdorstwo ze skromnością. Siłę ze słabością. Umiejętność ignorowania i akceptacji, wnikania w kogoś przy zachowaniu własnej nienaruszalności. Ponad tym wszystkim stoi koncentracja. No i oczywiście Duch. Dopiero przy zachowaniu tych warunków muzyka improwizowana staje się autentyczną Wieżą Babel: wykonawca rozumie języki innych, wciąż mówiąc swoim. Dobry muzyk improwizujący jest urodzonym kompozytorem.

- Co nowego słychać w świecie radykalnego free jazzu?

- Jak każdy inny, ma on swoje mody. W tej chwili na fali jest scena chicagowska, czyli wszyscy związani z Kenem Vandermarkiem i Peterem Brotzmannem. Trendy and jazzy jest chodzić na koncerty Kena, kupować jego nadzwyczaj drogie płyty. Ale to dobry snobizm: kształtuje wysublimowanych słuchaczy. Może nie jestem wielkim fanem jego saksofonu, ale to chłop, który zebrał wokół siebie grupę wojowników i razem wyważają drzwi uprzedzeń i przyzwyczajeń. Dzięki niemu znane stały się nazwiska wielu młodych muzyków, w tym ze Skandynawii.

- Wydaje się, że najlepiej spełniasz się właśnie w składach ze Skandynawami: Peterem Friisem Nielsenem i Peterem Ole Jorgensenem, sporadycznie uzupełnianymi przez Brotzmanna. Zrezygnowałeś natomiast ze współpracy z rodzimą sekcją, z którą nagrałeś kilka wyśmienitych płyt w ostatnich latach - braćmi Olesiami.

- Samotność jest plusem, ale trzeba też znaleźć sobie rodzinę do grania. Trafić na ludzi, z którymi mogę rozmawiać podobnym językiem, którzy szanują moją samotność i rozumieją inność. Marcin Oleś mówi o archipelagach złożonych z przyjaciół, gdzieś na oceanie świata. Takich chłopaków jak Nielsen i Jorgensen czy jak Olesie nie znajdziesz nigdzie - są jedyni w swoim rodzaju. Bracia są konsekwentni do bólu: muszą mieć plan, koncepcję, a także ambicje. Po naszej współpracy zostało kilka dobrych krążków. A potem poszliśmy w różne strony.

W Polsce jest kilku naprawdę niezłych improwizujących i poszukujących gości. Szkoda, że tylko niektórzy z nich koncertują. Może reszta ukrywa się przed "jazzową policją" albo buduje sobie w głowach getto wiecznie niedocenionych? Mnie jest łatwiej, bo moje nazwisko wpadło fanom jazzu w uszy w związku z Miłością, Łoskotem, Lesterem Bowie, Olesiami itd. Ale teraz zaczynam wszystko od początku w Europie. Nie mam wyjścia, rynek dla takiej muzyki, którą wykonuję, jest w Polsce za mały.

Dla muzyka improwizującego granie w różnych konstelacjach oznacza rozwój. Zespół z Duńczykami: Nielsenem i Jorgensenem to "wspólna chemia". Granie w tym składzie daje mi wolność, stawiając równocześnie trudne wymagania. Obaj należą do europejskiej czołówki, grają z takimi znakomitościami jak Brotzmann, Evan Parker, Herb Robertson, Marca Ducret, Tim Berne. Dzięki nim trafiłem na Brotzmanna, z którym gram od czasu do czasu.

- Ostatnio do intensywniejszej aktywności powrócił Łoskot. Głośno było także o powołanym przez Wojtka Mazolewskiego Bassister Orchestra

- Łoskot to zespół dorosłych przyjaciół. Spotkaliśmy się jako chłopcy, nieukształtowani muzycznie, ale za to silni ideowo. Oglądaliśmy filmy, pili wino, rozmawiali. Jak była potrzeba, nagrywaliśmy płytę. Choć dziś w Łoskocie nie ma dla mnie tyle miejsca jako saksofonisty, lubię przebywać w tym towarzystwie. Każdy z nas znalazł własne miejsce.

Jest jeszcze "Basista" - tak mówimy o Bassisters Orchestra. Ten zespół jest jak basen z kolorową wodą, do którego mogę wskoczyć i obmyć się z ciężaru awangardowej smoły. To przede wszystkim beat, rytm - grany bystro i zaskakująco przez Macia Morettiego. Wiesz, jakie to przyjemne, zobaczyć, jak ludzie się bawią? Tymczasem po koncercie z Brotzmannem w Kopenhadze podeszła do nas para młodych ludzi. Powiedzieli, że koncert był piękny, ale cały czas szlochali. Tyle tam było emocji, bólu i cierpienia.

- W muzyce, którą grasz z Brotzmannem, znajduję raczej afirmację i siłę niż ból i zwątpienie.

- Ta muzyka wyraża pierwotną, szczerą, archetypiczną siłę serca. Jednak skomasowana, nawet nosorożca zwala z nóg. Wybuch wulkanu to manifest ruchu i życia, ale zarazem zjawisko przerażające.

- A co to jest Shofar?

- Kapela stworzona przez Raphaela Rogińskiego. Ten żydowski gitarzysta i kompozytor doskonale rozumie tradycję chasydzką. Nie klęczy przed nią na kolanach: odkręca gitarowy piec na full i opowiada po swojemu. Raphael zaprosił mnie do Shofar razem z Maciem Morettim. Gramy utwory XIX-wiecznych kompozytorów żydowskich pochodzących z Huculszczyzny. Czytamy stare nuty, tyle tylko że mamy do dyspozycji gitarę elektryczną, perkusję i saksofon. Pozwalamy więc tym utworom ożyć na nowo, po naszemu. Kiedy gram muzykę żydowską, jestem w niej cały zatopiony. Wydaje mi się wtedy, że Holokaust to tylko zły, zbiorowy sen. Ale jednak się wydarzył.

Granie w Shofar stało się też dla mnie sposobem ujawnienia własnej tożsamości. Ukrywałem fakt, że jestem Żydem, przynajmniej medialnie. Bałem się antysemityzmu, ale jeszcze bardziej nadskakiwania nawiedzonych filosemitów. Często zarzuca mi się, że gram modną klezmerkę, bo chcę się przypodobać "nowojorsko-tzadikowskiej" publiczności. Tymczasem to zawsze była moja muzyka.

- Ważną dziedziną Twojej aktywności jest współpraca z literatami, płyty ze Świetlickim, Andruchowyczem. Jak widzisz swoją funkcję w tych projektach?

- Kiedyś zazdrościłem literatom umiejętności nazywania miejsc i przeżyć. Oni mnie - "złotego saksofonu". Potem zrozumiałem, że nie mam czego zazdrościć. Jako muzyk jestem zwolniony z obowiązku nadawania rzeczom sensów werbalnych. Zazdrość bywa jednak kreatywna. Każdy literat, z którym pracowałem, to mistrz rytmu. Stasiuk nieźle gra na kongach, a pisząc, frazuje jak jazzowy muzyk. Miałem okazję pisać melodie do jego tekstów dla pewnego niemieckiego teatru. Andruchowycz jest słownym perkusistą. Świetlicki - wiadomo. Dobry pisarz zna tempo i melodię języka. Jaką funkcję ma w tym moja muzyka? Nigdy nie zamierzałem podkładać dźwięku czy ilustrować literatury. Raczej nawiązać dialog z tekstem, wprowadzając muzykę jak dodatkowy głos albo postać. Właśnie ukazał się materiał, który przygotowaliśmy ze Stasiukiem.

- W 2004 roku nagrałeś z Olesiami płytę "Danziger Strassenmusik", piękne jazzowo-kameralistyczne opowieści nagrane w naturalnym, miejskim otoczeniu. To także konfrontacja ze stanowiącą pewnie nie lada wyzwanie przestrzenią i przygodnym audytorium.

- Głównym bohaterem "Danziger Strassenmusik" jest ulica. Płyta - zapis jednego zachodu słońca - została nagrana w czasie rzeczywistym. Zaczęliśmy grać, kiedy czerwień słoneczna odbijała się jeszcze w oknach domów. Skończyliśmy o zmroku. Koncert w połowie improwizowaliśmy, a inspiracja pochodziła z ulicy Mariackiej, na której staliśmy. Pozorny bałagan ludzkich kroków, kwakania kawek, gadaniny, szczekania psów uporządkował całość. Mieliśmy niewiele roboty - każdy dźwięk niczym piłka odbijał się od poprzedniego. Muzyka sączyła się sama.

O koncercie powiadomiłem media - przyszło ze 150 osób. Gdybym tego nie zrobił, rozdeptaliby nas turyści. Wcześniej robiłem takie eksperymenty: ludzie nasyłali na mnie policję, jeden zdenerwowany pan krzyczał nawet, że to dodekafonia. A choć się przy tym przejęzyczył, trafił w dziesiątkę! Sytuacja wyizolowanego studia jest próbą laboratoryjnego oszustwa. Cel niby szlachetny: separujemy się od siebie, często nagrywając jedną płytę w osobnych pomieszczeniach, żeby sygnał był czystszy. Ale w rzeczywistości, kiedy grasz, świat ma to gdzieś, zajęty własnymi szumami, rytmami wschodu i zachodu, pory suchej i deszczowej. Nie jesteś jego pępkiem. Ziemia co chwila wydaje inne brzmienie, wystarczy zapytać niewidomych - oni słyszą godziny.

- Studiowałeś malarstwo. Czy doświadczenia plastyczne wpłynęły na Twój język muzyczny?

- W moim domu dużo się rozmawiało o malarstwie, literaturze. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że nie rozmawialiśmy o muzyce. Ja zaś zawsze byłem muzykiem, tylko uczącym się w uczelni plastycznej. Szkoła plastyczna uczy przypatrywania się rzeczywistości, nawet tej abstrakcyjnej, która bez wątpienia istnieje. A umiejętność wychwytywania zjawisk abstrakcyjnych buduje twój własny język. Jestem pewien, że skorzystałem więcej niż moi koledzy kształcący się na uczelniach muzycznych.

Improwizacja rozwija się dzięki głębokiemu nurkowaniu w strukturę i tradycję muzyki, dzięki biegłości w posługiwaniu się harmonią i instrumentem, a przede wszystkim dzięki umiejętności analizowania i syntetyzowania informacji. Tworzenie własnego języka wymaga długiego, mozolnego ćwiczenia oraz doświadczeń zdobytych w muzycznym boju. Nie ma mowy o naiwności: to cnota neofity, który bezwiednie wydobywa z instrumentu piękną pieśń. Chodzi raczej o otwartość i szczerość. Większość muzyków, z którymi pracuję, to ludzie oczytani, znający się na sztuce, filmie. Nie bójmy się wiedzy. Za tworzenie i tak jest odpowiedzialny specjalny "mentalny gruczoł": kiedy wezmę saksofon do ręki, nad całą tą wiedzą górę weźmie instynkt!

Saksofonista Mikołaj Trzaska (ur. 1966) wyrósł na gruncie yassu - artystyczno-towarzyskiego ruchu, który na przełomie lat 80. i 90. zbuntował się przeciw skostnieniu krajowego środowiska jazzowego. Był współzałożycielem najważniejszych formacji yassu - Miłości oraz (wciąż aktywnego) Łoskotu. Po okresie yassowym Trzaska nagrał kilka bardziej skupionych i wyciszonych płyt z braćmi Olesiami, akompaniował także poetom - Świetlickiemu i Andruchowyczowi. Dziś jest członkiem m.in. Bassisters Orchestra czy tria Shofar. Przede wszystkim jednak realizuje się na gruncie radykalnego free jazzu, współpracując z mistrzami światowej wolnej improwizacji, m.in. z Peterem Brotzmannem.

Łukasz Iwasiński (ur. 1980) jest dziennikarzem muzycznym, współpracującym m.in. z "Jazz Forum", "Glissando" i "Aktivistem".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2007