Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Wizyta w Kijowie trzech premierów, Polski, Czech i Słowenii oraz jednego wicepremiera – który z tego grona był najcięższego kalibru figurą – spotkała się z krytyką. Po pierwsze, że to lansowanie się kosztem ukraińskiej krzywdy, a po drugie, że to działanie mogące dalej nas skłócać z Unią. Wydaje się tym razem, że obie te argumentacje są chybione, przynajmniej jeśli weźmiemy pod uwagę, co jest w tej chwili najważniejsze: odeprzeć moskiewską napaść na Ukrainę.
Nurt w polskiej polityce, którego obecną emanacją jest PiS, od zawsze bywa krytykowany z pozycji „realistycznych” za nadmierne przywiązanie do symboliki, gestów określanych jako puste, zwłaszcza gdy odwołują się do imaginarium z przeszłości, z minionych wojen i poniesionych wtedy krzywd. Ale są chwile, gdy dobrze jest mieć specjalistów od gestów, którzy nie kalkulują ryzyka lub możliwych komplikacji, bo są ich – co bywa niekiedy atutem – nieświadomi. Między mówieniem na Twitterze „jesteśmy z wami” a fizycznym pojawieniem się u czyjegoś boku, żeby wyrazić solidarność, jest różnica, której nie da się wyrazić w języku gabinetowej polityki, ale która jest oczywista dla każdego, kto rozumie ludzką psychologię, choćby w tym aspekcie, że wojnę wygrywa się nie tylko siłą ognia, ale i siłą ducha.
ATAK NA UKRAINĘ: CZYTAJ WIĘCEJ W SERWISIE SPECJALNYM >>>
Nawet jeśli ze strony polskiej (czy słoweńskiej – przed wyborami premier Jansa ma powody, by prędko wygumkować swoją długotrwałą bliskość z Orbanem) był to także zabieg piarowy, to ważne teraz jest, jak to zapadło w pamięć stronie ukraińskiej. I nawet jeśli Jarosław Kaczyński mówił mętnie, wręcz bełkotliwie. Przykro było słyszeć, jak bardzo brakuje mu retorycznej siły jego ś.p. brata, którego słowa wygłoszone w Tbilisi trafiły zasłużenie do zbiorowej pamięci Europy wschodniej – przykrywając wszystkie niedostatki, wpadki i małostkowość tamtej prezydentury.
Wyprawa kijowska: jak to się robi w Unii
Wracając jednak z powrotem ze sfery ducha na ziemię, od gestów z powrotem do rakiet: wyprawa kijowska krytykowana była za to, że nie została wcale uzgodniona z instytucjami unijnymi. I w tym wyskakiwaniu przed szereg tkwi konkretny, polityczny sens, całkowicie zgodny z tym, „jak to się robi w Unii”. Stoi za nim założenie, że żadna ilość środków, sprzętu i nacisków (sankcji) na pomoc Ukrainie to nie jest za dużo. Nigdy dość wsparcia i nigdy dość mówienia, że trzeba jeszcze więcej. Jeśli tak, to zrozumiałe i słuszne jest wszystko, co przeciwdziała zrozumiałej skłonności ważnych unijnych graczy, by zadowolić się już dostarczoną pomocą i zaczekać na rozwój sytuacji. A także skupić się na tym, co akurat w Unii jest dobrze wyćwiczone, czyli na osłonie humanitarnej, która zapewnia spokój sumienia, a nie generuje ryzyka „eskalacji”.
Podróż do Kijowa mogła w sposób prosty i trudny do zignorowania nagłośnić coś, co trzeba w zachodnich stolicach powtarzać codziennie: że to jest po prostu wojna z całą Europą (nawet jeśli Ukraina nie należy i raczej nie będzie szybko należeć do Unii). A historia Unii, zwłaszcza ostatnich dwóch dekad, zna wiele momentów, gdy dochodziło do silnych napięć i jedne kraje wywierały nacisk na inne albo na całą resztę, zgłaszając zupełnie nieuzgodnione inicjatywy. Podróż do Kijowa nie burzy zatem unijnej spójności, raczej jest próbą pchnięcia sojuszników i partnerów w pewną stronę. Zwłaszcza że czas doprawdy uzasadnia działania niekonwencjonalne. Po prostu tym razem z procedur wyłamała się nie Francja czy Niemcy, tylko kraje o drugorzędnym statusie nowicjuszy, u których takie działania są traktowane z podejrzliwością – także dlatego, że zgromadziły niestety pokaźny, wstydliwy dorobek w lekceważeniu zasad prawa i ustroju.
ANALIZA WOJCIECHA KONOŃCZUKA: Wojna z każdym dniem staje się coraz bardziej brutalna. Niepowodzenia na polu bitwy Rosjanie rekompensują zbrodniami na ludności cywilnej >>>
Do Kijowa nie pojechali Emmanuel Macron czy Olaf Scholz – i są ku temu racjonalne powody, także związane z ich rolą, jaką mogą odegrać w dyplomatycznym zakończeniu czy choćby zawieszeniu wojny (jeśli Macron chce dalej pełnić rolę „łącznika” z Putinem, to musi unikać pokazywania się u boku Zełenskiego). Ale innym wolno więcej i trzeba docenić, iż potrafili się skrzyknąć. Nawet jeśli budzi to dysonans poznawczy – oto politycy mający na sumieniu wiele zdemolowanych instytucji państwa i budujący poparcie inwestując w coraz bardziej tępą propagandę robią coś słusznego, zgodnego z duchem obrony demokracji przed totalitaryzmem. Zamiast jednak szybko redukować ten dysonans śmiechem z rozlicznych memów, warto potraktować to jako okazję, by uświadomić sobie, że w sprawowaniu władzy równie ważna, jak procedury i zasady, jest też zdolność reagowania na sytuacje nadzwyczajne. Choćby po to, by móc – oby jak najszybciej – po odparciu zagrożenia wrócić do politykowania w zwyczajnym trybie. I dopiero wtedy dysputy, ile to działanie nabiło PiS-owi punktów przed następnymi wyborami, stracą swój obecnie groteskowy wymiar.