Mój dobry smok

Kiedy ginęli, nie informowano o liczbie zabitych osób, lecz o ilości śmiertelnych ofiar. Śmierć górnika nie jest śmiercią cywila; w oczekiwaniu żony górnika na jego powrót z pracy jest ten sam narastający lęk, co w kobiecie czekającej na wieści z frontu.

01.12.2006

Czyta się kilka minut

 /
/

W dzieciństwie, kiedy wracałem z rodzicami na Śląsk otumaniony górskim powietrzem po dwóch miesiącach wakacji, ojciec otwierał szybę w samochodzie i pytał "poznajesz?", a ja zaciągałem się wyziewami pobliskich zakładów koksochemicznych i czułem ukojenie dziecka, które odnajduje zapachy domostwa. To był mój ukochany smród. Nocami kołysały mnie do niespokojnych snów zgrzyty dźwigów i pomruki maszyn, dobiegające jak jęki niewydojonych krów z pobliskiej Huty Batory. To był mój ukochany hałas. Wczesne ciemności zimowych popołudni rozświetlał ogień z wielkiego pieca Huty Kościuszko, doskonale widoczny z trasy tramwaju Chorzów-Bytom, grzaliśmy się samym jego widokiem, zahipnotyzowani tymi wątpiami wielkiej fabryki z płótna Adolfa Menzla. To był mój ukochany blask. Czułem, że śląska konurbacja, to wielomiasto bez końca, z horyzontem nadziewanym kominami i szybami, bez pól, gór i jezior, ledwie z ich namiastkami w postaci hałd, sztucznych stawików i parków - jest żywym organizmem, wielkim mechanicznym smokiem, w którego wnętrzu przyszło nam mieszkać, smokiem dobrym, oswojonym, naszym.

Lubiłem słuchać jego równego tętna, dlatego zwykle bałem się niedziel. Ich nagłej pustki ulicznej, nagłej ciszy dźwięków rozebranych do rosołu. Nie lubiłem niedziel, bo czułem, że są jakimś zaburzeniem rytmu; serce mojego smoka przestawało bić, niedziela dla ludzi twardej roboty była dniem miękkich foteli, dniem, w którym świętowali życie dziękczyniąc dziewicy Barbarze za to, że choć jest patronką dobrej śmierci, jeszcze od niej uchowała. A ja się bałem tego znieruchomienia; bałem się, że tak właśnie będzie wyglądał koniec świata: rzeki zatrzymają się w biegu, ptaki zawisną w pół lotu, zapanuje czas wiecznego rosołu, ciszy i skupienia przy świętym posiłku, świętym, bo niespiesznym, niezawiniętym w papier śniadaniowy, niezjadanym w świetle lampki pośród czarnych ścian, tylko pachnącym świeżo wykrochmalonym, białym obrusem. Wiedziałem, że jeśli wielkie koła w nadszybiach na zawsze przestaną się kręcić, jeśli ogień w wielkim piecu wygaśnie, a kominy przestaną dymić, dzień święty przedłuży się w czas przeklęty, bo Ślązak wolny od pracy szczęśliwy być nie może.

Urodziłem się pod szczęśliwszą gwiazdą od moich kumpli z podwórka; nasz wspólny czas obijania piłką garaży sąsiadów skończył się razem z podstawówką, potem, nim zdążyłem zdać maturę, oni już stali się ludźmi ciężkiej roboty. Bywało, że w czasach licealnych wyjątkowo wstawałem o świcie i biegłem z plecakiem na sobotni wypad w góry, wtedy spotykałem ich na przystanku, zawsze mieli parujące oddechy, o każdej porze roku wstawali wcześniej niż dzień, ich oczy miały czarne obwódki od pyłu węglowego, co wyglądało jak makijaż. Dlatego rębacze nie mogli się czuć dobrze poza Śląskiem, poza własnym osiedlem, poza miejscem, w którym ich oczy rozumiano jako ślad po zejściu do piekieł. Czułem, że mieliby prawo mną gardzić, choć w ich głosie wyczuwałem jedynie zdziwienie, kiedy pytali "Wojtuś, a ty co, jeszcze się uczysz?". Oni byli już częścią dziedziczonego od pokoleń porządku, praca ich uświęcała, lenistwo zaś było najtańszym biletem do nicości, najgłówniejszym z grzechów. Wychodząc do roboty, żegnali się z żonami i "z Panem Bogiem", kopalnia witała ich nad bramą napisem "Szczęść Boże", przed zjazdem na dół nie mogli ominąć figurki Barbary; z wiekiem ich pobożność nabierała głębi, ale nawet ci najmłodsi, świeżo po szkołach górniczych, odruchowo wykonywali znak krzyża nawet w autobusach mijających akurat kościoły.

Racjonalnie rzecz szacując, nie powinni w ogóle zjeżdżać pod ziemię, bo w tę robotę jest wkalkulowane ryzyko śmierci. Żadna pensja nie jest warta ludzkiego życia. Ale górnik fedrując przodek, musi sobie tłumaczyć sens tej harówki czymś więcej niż zwykłą pogonią za chlebem. Tak się rodzi etos zawodowy. Pod ziemią ci ludzie wznoszą się ponad zwykłe człowieczeństwo. Strach jest ceną wkalkulowaną w tę profesję. Historia górnictwa sięga pokoleń i jak mężczyźni dziedziczą ryzyko zawodowe, tak kobiety przekazują sobie psychologiczne przygotowanie do kultury potencjalnego wdowieństwa. Na Śląsku, obok kultu męskości i mężności, paradoksalnie zawsze dominował matriarchat, to kobiety organizowały życie rodzinne, finansowe, były odpowiedzialne za wychowywanie dzieci.

Kiedy ginęli, nie informowano o liczbie zabitych osób, lecz o ilości śmiertelnych ofiar wśród górników. Jakby donoszono o poległych żołnierzach - śmierć górnika nie jest śmiercią cywila; w oczekiwaniu żony górnika na jego powrót z pracy jest ten sam narastający lęk, co w kobiecie czekającej na wieści z frontu. Każdy z nich, rąbiąc przez ćwierć wieku węgiel, marzy o tym, żeby umrzeć w porę. Inaczej, niż tracąc głowę na poziomie czterysta, nie zauważając w porę rozpędzonych wagoników, biorąc głęboki oddech na niesprawdzonym przodku, albo po prostu, słysząc trzask stempli i modląc się pospiesznie przed pierwszym uderzeniem spadających ze stropu brył. Kiedy czułem, że lekko zadrżała podłoga w mieszkaniu, kiedy na krótko rozdzwaniały się filiżanki w kredensie, wiedziałem już, że to podzwonne dla górników, że jutro pojawią się klepsydry, że znowu przejdzie ulicami marsz z sonaty b-moll Chopina, wiodąc za dętą orkiestrą kondukt na nasz cmentarz.

Ślązak bez pracy czuje się martwy za życia, dlatego ryzyko bezrobocia zawsze będzie dla niego tragiczniejsze niż lęk przed śmiertelnym niebezpieczeństwem. Także wytęskniona emerytura rychło okazuje się niedźwiedzią przysługą od losu. Ileż można się wpatrywać w nieruchomy spławik na amelungu, w którym ryby przeszły do legendy wcześniej, niż ostatni koń wyjechał z kopalni? Ileż można z nudów wyrzeźbić figurek w karbońskich bryłkach? Pamiętam, że kiedy myśleliśmy z Madzią Piekorz o scenariuszu dotyczącym współczesnego Śląska, film miała otwierać scena z emerytowanym policjantem drogówki, który już w cywilu codziennie "dyryguje" ruchem ulicznym na skrzyżowaniu. Widywałem go w okolicach gliwickiego dworca.

Brak roboty jest najgorszym wykluczeniem, ale jeśli już się dokona, także ci wykluczeni Ślązacy są imponująco solidarni. Kiedy przez pół roku mieszkałem z rodziną w centrum Bytomia, w rozsypującej się kamienicy, każdego dnia czerpałem nauki podpatrując zaradność bezrobotnych sąsiadów i ich sztukę przetrwania. Szybko wzięli mnie za swojego: kiedy szedłem wyrzucić śmieci na podwórze, lojalnie mnie uprzedzali, że co ciekawsze fanty już z kubłów powybierano. Ci ludzie praktycznie nie produkowali odpadów, osiągnęli mistrzostwo utylizacji w myśl zasady, że absolutnie wszystko może się przydać, nie rozumieli więc, że chodzę do kosza wyrzucić własne śmieci, myśleli, że to, co niosę w worku jest kolekcją, którą udało mi się uzbierać na innych podwórkach...

Ale nawet w tym nieszczęsnym mieście zlikwidowanych kopalń i hut, mieście, w którym mojego mechanicznego smoka rozebrali na części złomiarze, nim zdążył zardzewieć, czułem magiczną koegzystencję dwóch światów. Bo wystarczyło mi przejść kilkadziesiąt metrów do końca ulicy i skręcić w stronę Centrum Kultury, żeby się znaleźć na koncercie Esbjorn Svensson Trio, albo na prapremierze kwartetu smyczkowego Aleksandra Lasonia - który, jak się okazało, mieszkał dwie kamienice dalej... A kiedy przeszedłem nieco dalej, na zarośnięte zwałowiska odpadów, hałdy żużlu i zastygłej w dziwacznie poskręcane kształty materii, którymi zachwycał się Franciszek Starowieyski, zrozumiałem, że nawet jeśli nastanie czas wiecznego rosołu i dokona się koniec robotniczego Śląska, jego zgliszcza będą dla mnie piękniejsze niż fundamenty jakiejkolwiek nowoczesności.

WOJCIECH KUCZOK (ur. 1972 w Chorzowie) jest prozaikiem i poetą, krytykiem i scenarzystą filmowym. Laureat literackiej Nagrody Nike w 2004 r. za powieść "Gnój"; oparty na jego prozie film Magdaleny Piekorz "Pręgi" zdobył w tym samym roku Złote Lwy na festiwalu filmowym w Gdyni.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2006