Teksty podziemi

Wchodzenie pod ziemię jest kąpielą duszy. Jestem tylko tu i teraz. Nie ma tam zasięgu, nikt mnie tam nie złapie, nie wyśle maila. Znikam z powierzchni ziemi.

26.08.2013

Czyta się kilka minut

Zjazd w Studni Absolutu w Jaskini Hardej / Fot. Jan Kućmierz
Zjazd w Studni Absolutu w Jaskini Hardej / Fot. Jan Kućmierz

BARTEK DOBROCH: Tęskni Pan za nieśmiertelnością? To chyba coś, co łączy pisarstwo z pasją speleologa-odkrywcy.
WOJCIECH KUCZOK: Dzieło sztuki słowa nieśmiertelności nie zapewnia. Jaskinie są starsze niż ludzkość i przetrwają dłużej niż ona. Są tekstami, które kierują ku historii, prehistorii i posthistorii – bo były przed nami, teraz, odkrywane, przez chwilę są z nami, i będą po naszym wymarciu.
Tekst literacki ma ograniczoną żywotność. Istnieje, dopóki ktoś go może odczytać. Upatrywanie w pisaniu szansy na nieśmiertelność jest ryzykowne i złudne. W pisaniu upatruję raczej sposobu na łagodzenie poczucia śmiertelności. Pisanie jest moją szansą na lepsze życie. A w jaskiniach – zwłaszcza kiedy je nazywam, kiedy moje nazwy są nanoszone na mapy – zaspokajam może trochę swoją literacką próżność.

Nadawanie nazwy to też akt tworzenia.
Tak, to przyjemna, wcale nie drugorzędna robota literacka. Wymyślam nazwy geograficzne, starając się wykorzystywać swoją językową pomysłowość.

Skąd się biorą te nazwy?
Nazwa powinna być zgodna z nazewnictwem rozpowszechnionym w danym regionie – mile widziane są zwroty gwarowe – i odnosić się do charakterystycznych cech obiektu albo jego położenia. Jeden z członków naszej ekipy, Rafał Klimara, odkrył najgłębszą jaskinię w całych Karpatach Fliszowych. Nazwał ją Jaskinią Ostrą. Na mapie bowiem obok jest góra Ostre. Potem odkrył drugą grotę tuż obok i nazwał ją Jaskinią Rolling Stonesów. Zupełny absurd, bo jak się ma do gwary beskidzkiej Mick Jagger?

Jaskinię, za odkrycie której wraz z kolegami wyróżniony Pan został Kolosem – najważniejszą polską nagrodą w dziedzinie eksploracji – nazwał Pan Hardą.
W Tatrach mogłem sobie pofolgować: użyłem przymiotnika obecnego w słowniku góralszczyzny, ale powszechnie znanego w polszczyźnie. Jaskinia Harda hardo stawiała opór, musieliśmy się uzbroić w cierpliwość, żeby się dostać głębiej. Za każdym razem, kiedy z nią współżyję – to coś w tym rodzaju, skoro muszę się rozebrać do naga, żeby wejść w głąb groty, cały zresztą pokiereszowany przez grzybki naciekowe, które mnie drapią w zacisku – czuję, że to rodzaj zmagania z materią co prawda nieożywioną, ale stawiającą opór. Hardą.

Jeszcze bardziej można sobie pofolgować w nazwach zacisków, studni, sal. W kronice Pana odkryć jest Wszawe Obejście, Strefa Zgniotu, Żarłacz Butojad...
Tu panuje wolna amerykanka. Najlepszym przykładem jest Jaskinia Miętusia, w której warszawskie środowisko w latach 50. odkryło „Trasę W–Z”, „Marszałkowską”. Ważne, żeby jaskinia nazywała się godnie, a to, co się dzieje w środku, jest już kwestią poczucia humoru i wyobraźni odkrywców.

Kiedy się narodziła ta pasja odkrywcy?
Przy pierwszym odkryciu: nowego dna w Jaskini Urwistej w Sokolich Górach w 1990 r. Odtąd wiedziałem, że nie będę się już skupiał na dreptaniu po tym, co znalezione, ale będę się bacznie przyglądał, gdzie by tu można było rozgrzebać coś więcej. Efektem tego wczesnego doświadczenia były ponad 2 kilometry odkrytych korytarzy jaskiniowych.
To było mentalne przesunięcie z poziomu rozumowania laika, który sądzi, że przecież już mamy XXI wiek i na pewno wszystko jest odkryte, na poziom, wydawałoby się, irracjonalny: że właśnie tam, gdzie już wszystko odkryte, jest największe prawdopodobieństwo znalezienia czegoś nowego.

Najbardziej niezwykłe możliwości eksploracyjne są tam, gdzie znajdują się już inne jaskinie. To tak jak z grzybami. Gdy się znajdzie skupisko prawdziwków, to na pewno w pobliżu będą kolejne; poznawane jaskinie są tylko dostępnymi fragmentami większych podziemnych systemów.

W książce „Poza światłem” opisuje Pan metodologię poszukiwań. Najpierw doświadcza się obecności jaskiń nosem, odczuciem ich oddechu na ciele, doświadczeniem organoleptycznym.
W filmie dokumentalnym Wernera Herzoga „Jaskinia zapomnianych snów” pojawia się mężczyzna, który odkrywa jaskinie na węch. Nie ma w tym nic dziwnego. Gdy w 20-stopniowym mrozie na Jurze wyczuję intensywny wywiew ciepłego powietrza, stęchły zapach gnijących liści i próchnicy, gdy w zmrożonym powietrzu, w którym nic nie czuć, z plamy zieleni bucha wieczna wiosna, to wiem, że tam jest grota.

W Tatrach działa to odwrotnie. Najlepiej odkrywa się latem w dni upalne, parne, gdy w bujności zapachów pocących się gór, traw, roślin czuć nagle podmuch powietrza zredukowanego do zimnego wywiewu, bez zapachu. To organiczne współistnienie, współżycie z górami. One dają dyskretne sygnały, które potrafię rozpoznać. I zaczyna się romans, przygoda z górami, które się droczą. Jaskinia Harda czy Niedźwiedzia Górna przedłużały grę wstępną. Nie wpuszczały nas od razu, tylko sukcesywnie odsłaniały swoje wnętrze. Zawsze trzeba coś odgrzebać, rozkuć, wywspinać, to jest takie ciągłe zdobywanie podziemnej piękności, która nie wybebesza się od razu cała.

A co po tym pierwszym odczuciu? Poszukiwanie? Odgrzebywanie?
Lata eksploracji, kolejne jej etapy, kiedy jaskinia puszcza, potem wydaje się, że niczego już w niej znaleźć się nie uda, aż wreszcie jakaś niepozorna szczelina okazuje się wejściem do kolejnych, nieznanych partii. Gdy staję nad wytopem śniegu albo nad szczeliną, z której latem wieje lodowate powietrze, to wiem, że jaskinia mnie zaprasza. Nie ma szukania po omacku. Nigdy nie szukam jaskiń latem na Jurze i zimą w Tatrach – to byłoby działanie na oślep.

Skąd wiadomo, że trafiło się na grotę jeszcze nieznaną?
Stąd, że jej nie ma. Jest tylko wytop, plama zieleni, którą trzeba odkopać, zedrzeć darń, wydobyć gruz, żeby odsłonić otwór. Nie ma też ludzkich śladów. Chodzenie po dolnym piętrze Jaskini Niedźwiedziej Górnej, której rozległe korytarze pokryte były dziewiczą warstwą namuliska, było jak spacer w pyle księżycowym. To bardzo miękka warstwa gliny, kiedy na niej stanąć, od razu zostawia się ślady. Widzi się odciski swoich stóp w dziewiczym terenie. To najbardziej spektakularny i atrakcyjny wizualnie dowód odkrycia.

„Lecz przecież nade wszystko chodzi o tę niedostępną gdzie indziej dziewiczość”...
Polskie góry są przedreptane przez ludzi albo niedźwiedzie. Nie ma miejsca, gdzie nie byłoby śladu żywego istnienia. A w jaskiniach to znajduję. Chyba że, tak jak w Niedźwiedziej Górnej, dostaję się do piętra zamieszkiwanego w paleolicie przez zwierzęta. Co prawda człowieka tam nigdy nie było, ale depczę po kościach niedźwiedzi jaskiniowych sprzed iluś dziesiątek tysięcy lat. Nie jestem już pierwszą istotą żywą. No i nietoperze. Są wszędobylskie, nawet w najbardziej ciasnych zakamarach jest to istnienie, wciśnięty w szparę „hibernuje sobie” nocek duży. Atrakcyjność jaskiń dziewiczych tkwi w ich nienaruszonym stanie pierwotnym, naturalnym – można przyjrzeć się, jak wyglądał świat, zanim go zepsuł człowiek.

Porównuje Pan odkrywanie jaskiń z pisaniem: „Tak jak dla moich książek, tak też dla moich jaskiń jestem pierwszym gościem w historii świata”. Te drugie nazywa Pan „tekstami natury”.
Na okładce „Spisków” umieściłem rycinę hieroglifów kornika drukarza, które wyglądają jak pismo tajemne, choć to chaos natury, korytarze, które owad wydrążył w drewnie. Tak się może, nie nazbyt eksplicytnie, wyraża moja wiara w jakiegoś Wielkiego Narratora. Głębokie przekonanie, że ktoś to wszystko napisał, namalował, wyrzeźbił. Bo wydaje się niemożliwe, żeby tylko siłami chaosu powstały tak niezwykłe formy, jak cuda tatrzańskich podziemi, genialnie okrągłe studnie, niesamowite formy naciekowe czy rzeki podziemne. To wszystko się układa w płynną, logiczną opowieść. Czytam Tatry pod ziemią, bardziej nawet niż na powierzchni.

A z drugiej strony, mozół odkrywania porównywalny jest do mozołu pisarza, który musi zacząć większą formę, a nie ma pomysłów i za każdym razem, kiedy napisze książkę, wydaje mu się, że to już ostatnia, że tego nie powtórzy. Moja ekstaza jako odkrywcy jaskini i jako autora, który znowu zamyka kolejną powieść, jest porównywalna. I tu, i tam odpowiadam za nowy tekst dla ludzkości.

Czyli poszukiwanie otworu nowej jaskini jest jak wymyślanie wątku nowej powieści – za każdym kolejnym zaciskiem czeka kolejny zwrot akcji?
Moment inicjalny wejścia, przekroczenia granicy światła i ciemności, jest najtrudniejszy. Jak się już wejdzie w ciemność, jaskinia będzie się ciągnąć, trzeba tylko trochę wysiłku i pomysłowości, żeby jej to zapewnić. Pisanie zaś jest wyjściem z mroku w światło – z mroku niemocy wyłania się nagle światło tekstu. Gdy już się pojawia pierwsza, druga, trzecia strona, jest łatwiej, pisze się już samo, korytarz się ciągnie.

Jaskinia to jeszcze inna metafora: nasi praprzodkowie znajdowali w niej prototyp domu.
Niedawno odkryłem w grocie piętro, gdzie żyli ludzie. Było tam sporo artefaktów, stanowisko archeologiczne. To niezwykły moment: wchodzę do czyjegoś domu po paru tysiącach lat. W jaskiniach fascynuje mnie zawieszenie czasu. Widzę, że mieszkali tu ludzie, którzy zostawili niepozmywane naczynia, a ja po trzech tysiącach lat oglądam resztki ich talerzy. Tymczasem powstało chrześcijaństwo, miliony ludziurodziły się i umarły, przetoczyły się wojny, upadły cywilizacje. To daje namacalne poczucie, że postrzeganie świata i historii z perspektywy własnego istnienia to wielkie nadużycie. Jesteśmy epizodem zupełnie nieistotnym, niezauważalnym. Jeśli ktokolwiek się przejmuje, że ściga go komornik albo ma problemy ze spłatą kredytu, powinien pójść do takiej groty, od razu się uspokoi.

A ciemność? Ona najbardziej odstrasza...
A mnie odstrasza natłok życia na powierzchni. Wiem, że pod ziemią wszystko to mogę wziąć w nawias, jestem doskonale bezpieczny, odcięty od prześladowców z powierzchni. To przerwy w życiorysie. Wchodzenie pod ziemię jest kąpielą duszy. Zmieniam przyodziewek, zakładam coś w rodzaju kombinezonu kosmonauty. I jestem tylko tu i teraz. Przez kilkanaście godzin nie ma tam zasięgu, nikt mnie nie złapie, nie wyśle maila, nikt nie będzie w stanie mnie aresztować. Znikam z powierzchni ziemi.

Ostatnio często Pan znikał, zagłębiał się w jakichś grotach, a następnie wyłaniał jako grotołaz, odkrywca, literat tatrzański. To świadomy wybór drogi?
Od pierwszego tomu opowiadań, „Opowieści słychanych”, który się ukazał w 1999 r., w kolejnych książkach miałem co najmniej jedno, dwa opowiadania tatrzańskie: „Tadzik”, „Chłopowiadanie”, „Cobyś widzioł” i „Cielęce Tańce”. Marzyłem, żeby napisać epicką opowieść tatrzańską, która odnosiłaby się też do moich doświadczeń dziecięcych, kiedy byłem przywożony tam przez rodziców na letnie i zimowe kanikuły. Asymilowałem się w tym środowisku, co kształtowało mnie jako człowieka, może nawet bardziej niż życie na Śląsku. A z drugiej strony, wcześnie zacząłem się wspinać i chodzić po jaskiniach, więc trudno udawać, że to nie jest dla mnie temat inspirujący. Na rocznym stypendium w Berlinie byłem odcięty od gór, pomyślałem więc, że to dobry moment, by w Tatrach zamieszkać przez tekst. Tak powstały „Spiski”.

Nie mogę powiedzieć, żebym miał tego wątku dość. Gdyby zabrakło mi pomysłów na powieść, zawsze mogę napisać „Spiski” drugie, trzecie i kolejne – celowo pozostawiłem tam historię otwartą. Sporo moich wspomnień tatrzańskich jest jeszcze nierozpisanych, a moja przygoda z tymi górami z roku na rok się pogłębia, dostarcza mi przeżyć, które można wykorzystać literacko.

Tytuł „Spiski” ma co najmniej dwa znaczenia.
Trzy: przymiotnik od nazwy „Spisz”; „spiski”, czyli zapiski poszukiwaczy skarbów; „spiski” od spisku po prostu...

Miejsca akcji pokrywają się z tymi ze wspomnień z dzieciństwa?
Moje wcześniejsze opowiadania też działy się u Surówków w Bukowinie, między ul. Długą a Wierchem Spiskim, gdzie się dokonało moje dzieciństwo oraz najbardziej intensywnie przeżywane czasy dojrzewania. To tam z chórem dziewic edukowałem się w kwestiach anatomicznych na kupie siana u sąsiada. Chór dziewic zresztą do dziś funkcjonuje jako zespół góralskiego disco-polo. Bujność tych wydarzeń była dla mnie, mieszczucha, niezwykła.

Przez pół roku czekałem, żeby móc tam pojechać, czy to w zimie, czy w porze letniej, kiedy najintensywniej i najdłużej można się było socjalizować do roli górala ze Śląska. Z jednej strony było za płotem piętnaścioro Mrowców – umierali i ginęli, ale zawsze była ich dwucyfrowa liczba – strasznie płodna rodzina. Sami chłopcy się tam rodzili, bardzo surowo do życia usposobieni, nietolerujący przyjezdnych z miasta. Zanim się z nimi zaprzyjaźniłem, wiele mnie spotkało tam krzywd najrozmaitszych, ale dzięki temu namacalnie poznałem życie górali. A z drugiej strony był sąsiad, któremu się rodziły same córki, więc kolejne chórzystki dołączały do chóru dziewic. Czyli z jednej strony spotykała mnie socjalizacja do bycia twardym mężczyzną, a z drugiej do bycia czułym kochankiem. Miejsce idealne.

Pośrodku zaś stał dom moich gazdów, którzy bili psy na smalec. To były wczesne lata 80., bieda niezwykła, jako przyjezdni z miasta byliśmy dla nich taką atrakcją, jak dla nas wujkowie z RFN. Z jednej strony nienawiść chłopców, którzy dybali na cnoty swoich góralek. A z drugiej strony te dziewczęta, które można było wkręcać, również muzycznie, bo przecież nie miały nawet gramofonu. Nagrałem na przyspieszonych obrotach płytę zespołu Republika i puszczałem to im z kasety, mówiąc, że to mój zespół. Ciechowski puszczony na 45 obrotów brzmiał jak dziecko, dziewczęta dawały się nabrać, to było fajne, wynagrodzenie za tę sławę było bezcenne.

To było też pierwsze zetknięcie ze światem opowieści?
Na pewno. Oni tam nie mieli telewizora, a gdy już się pojawił, to jak to w górach, odbiór był niewyraźny. Nie ślęczeli więc przed telewizorem, tylko przed flaszką. W kuchni zbierało się nawet kilkanaście osób. Jedni się upijali, wychodzili spać, trzeźwi przychodzili, donosili nowe flaszki, tylko gazda i gaździna zawsze trwali na posterunku. I każdy wnosił swoją opowieść. Ciągle się okazywało, że ktoś gdzieś zginął, na motorze rozpędzony po pijaku, ktoś komuś poderżnął gardło na balu w remizie, gdzieś kogoś niedźwiedź pogonił. To był festiwal narracji. Podanej w cudownej, śpiewnej gwarze podhalańskiej, zupełnie nowym rejestrze polszczyzny, wcześniej mi nieznanym i niewyobrażalnym.

Wracając do miasta, miałem wrażenie, że wracam z prawdziwego życia do świata fikcji, w której nie można pić wody prosto z potoku, a kobiety starzeją się może i później, ale tylko dlatego, że się malują i chodzą do fryzjera. A przedwczesność starzenia się góralek była czymś niesamowitym. Nie było tam kobiet w średnim wieku, były albo dzieci, albo stare baby.
I zwierzęta. Oni byli uzależnieni od zwierząt – czy to krycie krowy, czy poród cielęcia, to były święta, przy których asystowały cztery sąsiednie domy, potem się opijało sukces.

To był świat doznań, które mnie ukształtowały jako autora, pisarza, jako człowieka, który ma ciągle wrażenie, że w przestrzeni miejskiej wszystko jest zafałszowaną opowieścią, że ludzie nie wiedzą, jak wygląda prawdziwe życie, że trzeba im to opowiedzieć.

W górach, w jaskiniach dostrzega Pan zarówno sacrum, jak i profanum: strzeliste wnętrza gotyckich katedr oraz barokowe pałace. Czego jest tam więcej?
Jest to pismo natury, przedludzkie, a stworzone, więc wywołuje metafizyczny dreszcz. Nie chodzę do kościoła. Co do obecności Boga w kościele już dawno straciłem złudzenia. Moim kościołem są góry i jaskinie. Moment wydzierania tajemnic ziemi jest błogosławieństwem – bo jestem tam dopuszczany przez siłę, która je stworzyła i która być może w swojej łaskawości postanowiła mnie uczynić pierwszym człowiekiem, który je ujrzy. Profanum pojawia się dopiero wtedy, gdy po dziewiczym namulisku, po którym ja stąpałem na palcach, przemknie stado grotołazów, gdy powyłamują stalaktyty, wyzbierają perły jaskiniowe, wypalą pierwszego papierosa. Gdy widzę pierwszy niedopałek zgaszony w terra rosa, to wiem, że przestrzeń jaskini została sprofanowana. Już na zawsze.

WOJCIECH KUCZOK (ur. 1972) jest pisarzem, scenarzystą i speleologiem. Autor powieści „Gnój” (2003, Nagroda Nike i Paszport Polityki), „Senność” (2008) i „Spiski” (2010) oraz scenariuszy do filmów Magdaleny Piekorz (m.in. „Pręgi”). Wyróżniony Kolosem za rok 2012 w kategorii „eksploracja jaskiń”. O ich odkrywaniu opowiada w książce podróżniczej „Poza światłem”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz od 2002 r. współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”, autor reportaży, wywiadów, tekstów specjalistycznych o tematyce kulturalnej, społecznej, międzynarodowej, pisze zarówno o Krakowie, Podhalu, jak i Tybecie; szczególne miejsce w jego… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 35/2013