Meandry jednostronne

Wiktor Kotowski, biolog: Przywrócenia naturalnego biegu wymaga 90 proc. polskich rzek. Kilkadziesiąt metrów pasa wzdłuż nich trzeba oddać do dyspozycji przyrody.

14.12.2020

Czyta się kilka minut

Wycinka starych wierzb nad Rudawą w Krakowie, 8 grudnia 2020 r. /  / CECYLIA MALIK
Wycinka starych wierzb nad Rudawą w Krakowie, 8 grudnia 2020 r. / / CECYLIA MALIK

ADAM ROBIŃSKI: Skąd się wzięła spółka Wody Polskie?

WIKTOR KOTOWSKI: Na początku 2018 roku scalono dwie dotychczas istniejące instytucje, czyli Krajowy Zarząd Gospodarki Wodnej oraz Wojewódzkie Zarządy Melioracji i Urządzeń Wodnych. Być może pana zdziwię, ale środowiska przyrodników i organizacji pozarządowych od lat domagały się ich połączenia.

Dlaczego?

W gospodarowaniu wodą dochodziło do absurdalnych sytuacji. Zarządy wojewódzkie, podlegające samorządom, zajmowały się głównie wpływem wody na rolnictwo, na przykład zwiększając odpływ w małej rzece na prośbę rolnika, któremu zalało łąkę. I tym samym generowały falę powodziową na większej rzece, co dodawało roboty Regionalnemu Zarządowi Gospodarki Wodnej, który był odpowiedzialny za bezpieczeństwo przeciwpowodziowe. Ten reagował np. podwyższaniem wałów i dalszymi regulacjami, zamiast załatwiać problem u źródła, czyli zwiększając retencję w górze zlewni.

Scalenie przyniosło oczekiwany skutek?

Jak każda organizacyjna rewolucja dokonywana przez obecny rząd, na początku wywołała chaos. Przede wszystkim brakowało funduszy na działanie. A jedna rzecz poszła zupełnie nie po naszej myśli: nadzór nad wszystkimi działaniami prowadzonymi na wodach powierzchniowych został przekazany do Wód Polskich. Włącznie z ochroną przyrody. A więc jednostki ochrony przyrody, jak choćby parki narodowe, straciły poniekąd kompetencje do działania w kwestii wód leżących na ich terenie. Mamy niejasność kompetencyjną, podobną do tej wynikającej z ustawy o lasach. Jako że Lasy Państwowe z definicji chronią lasy, więc w świetle prawa nie wymagają żadnego nadzoru. I Wody też.

Z lasami kojarzy się też zagadnienie „zrównoważonej gospodarki wodnej”, którą chwalą się Wody Polskie. O co chodzi?

To jest termin, który rodzi dużo nieporozumień. Osoby, które zajmują się administracją wodami, ale nie są przyrodnikami, rozumieją go jako kompromis, zrównoważenie potrzeb człowieka i interesu przyrody. A to zupełnie nie tak. Pojęcia zrównoważonego rozwoju i wynikającej z jego potrzeb zrównoważonej gospodarki wprowadzono na konferencji ONZ w Rio de Janeiro w 1992 roku. Chodzi o korzystanie ze środowiska w taki sposób, by nie naruszyć trwałości funkcji ekosystemów i usług ekosystemowych, których nam dostarczają. Czyli choćby pilnowanie, by nie ograniczyć możliwości odradzania się populacji ryb. Można to streścić takim sloganem: my tę planetę tylko pożyczamy od naszych wnuków i musimy ją oddać w stanie niepogorszonym.

Panuje przekonanie, że w spadku po PRL dostaliśmy osuszone bagna i wyprostowane rzeki przegrodzone zaporami. Czy przez ostatnie 30 lat próbowaliśmy jakoś naprawić tamte błędy?

Nasza wiedza oraz metody renaturyzacji rzek i restytucji mokradeł się rozwijają, są one jednak wdrażane jedynie w bardzo niewielkiej, pilotażowej skali, głównie przez organizacje pozarządowe. A nie na dużą skalę przez instytucje, które wodami administrują. Przez pierwsze dwadzieścia lat III RP gospodarka wodna była kompletnie zaniedbana. Po roku 2010 nagle pojawiły się na nią fundusze, co było związane z powodzią z tamtego roku. Pieniądze miały być przeznaczone na usuwanie jej skutków i przeciwdziałanie kolejnym powodziom. Ale zdaniem wielu przyrodników zostały wydane na coś zupełnie odwrotnego. Na prace utrzymaniowe na rzekach, które likwidowały lokalne wezbrania, natomiast potęgowały kolejne fale powodziowe. Ten proces trwa do dziś.

Pracami utrzymaniowymi tłumaczyły Wody Polskie dewastację Małej pod Konstancinem, na której wyrżnięto przybrzeżną roślinność i zniszczono bobrowe tamy (pisaliśmy o tym w „TP” 46/2020). Dlaczego rzeka potrzebuje utrzymania?

Z punktu widzenia przyrody – nie potrzebuje, przynajmniej w naturalnych warunkach. Natomiast jeśli chodzi o praktykę – prace utrzymaniowe są konsekwencją niegdysiejszej regulacji. Jeśli rzekę meandrującą, ze zmiennym korytem i rozlewiskami zamieniamy w prosty kanał, to przyspieszamy spływ wody, ale koryto mieści jej mniej niż kiedyś. Rzeka się wypłyca, bo osadza się w niej materiał spływający z sąsiadujących, użytkowanych rolniczo, terenów. W czasie wezbrań woda się nie mieści i wylewa na przyległe tereny. Żeby tego uniknąć, co kilka lat przysyła się koparkę, która wybiera osady, regularnie też wykasza się roślinność w korycie i na skarpach oraz usuwa zwalone drzewa i tamy bobrów. To właśnie prace utrzymaniowe. Chodzi o to, by rzece, która próbuje odzyskać naturalny bieg, przywracać szablonowy trapezowy przekrój koryta i proste brzegi. Aby woda spłynęła jak najszybciej, a przyległe grunty nie ulegały zalewaniu.

Tak się dzieje na każdej uregulowanej rzece w Polsce?

Takie jest założenie. Nie można się jednak oprzeć wrażeniu, że prace utrzymaniowe stały się po prostu sposobem na wydatkowanie pieniędzy. Skoro są środki, to trzeba je wydać. Jak się wyda i zrealizuje plan, to jest szansa na dotację w kolejnym roku. Zdarza się, że dzieje się to w efekcie zupełnie niepotrzebnie, na terenach Natura 2000 albo tam, gdzie nikt nie zgłaszał żadnych szkód rolniczych.

Mijający rok przyniósł parę dokumentów dotyczących gospodarowania wodami. Polski Instytut Ekonomiczny, rządowy think tank, w raporcie o suszy rekomendował zatrzymanie wszystkich działań i inwestycji, które w jakikolwiek sposób przyspieszają spływ wód. Nie wpłynęło to jednak zupełnie na działania spółki z wodami w nazwie.

Wody Polskie to instytucja obciążona wewnętrzną schizofrenią. Niektóre deklaracje są piękne, część działań zgodna z przyrodniczymi paradygmatami, a inna część kompletnie im przeczy. Z jednej strony deklaruje się retencję korytową, która zależy od tego, w jakim stanie będą rzeki, na ile ich koryta będą naturalne. Jednocześnie te same rzeki są traktowane jako odprowadzalniki wody z terenów rolniczych. Rzeka w funkcji spuszczania wody z krajobrazu – im szybciej, tym lepiej. Właśnie dlatego większość z nich jest uregulowana.

Tych dwóch spraw – retencji i spuszczania wody – pogodzić się nie da. Można szukać kompromisów, ale wtedy trzeba część obszarów rolniczych obsługiwanych przez te odprowadzalniki po prostu przeznaczyć na retencję. Zmienić ich funkcję.


CZYTAJ TAKŻE

LCZENIE BETONOZY. ROZMOWA Z JANEM MENCWELEM, warszawskim aktywistą: Przeciętna inwestycja w polskim mieście zabiera nam ponad 120 drzew. Najczęściej bez sensu >>>


To jeszcze jeden dokument: podręcznik dobrych praktyk renaturyzacji wód powierzchniowych, w którym czytamy, że należy zaniechać rozbierania tam bobrowych, bo wartość usług ekosystemowych, których dostarczają, przeważa nad stratami gospodarczymi. Kilka miesięcy po publikacji tego raportu tamy niszczone są choćby w powiecie piaseczyńskim.

Jasne, na poziomie teorii bobry dają więcej zysków niż strat, i każdy, kto zna temat, musi się z tym zgodzić. Co innego rolnik, któremu zalało uprawę. Dopóki tego myślenia nie przełożymy na instrumenty finansowe, które ulżą stracie tego rolnika, dopóty nic się nie zmieni. Ale Wody Polskie same tego nie załatwią. One gospodarują wąską działką geodezyjną, która nazywa się rzeka. Mają obowiązek reagować na monity właścicieli gruntów czy samorządu. Więc robią to, co robiły zawsze – przysyłają koparkę i udrażniają koryto. Nie mają narzędzi, by temu rolnikowi albo samorządowi odpowiedzieć, że skoro jest woda, to przesyłamy dopłaty retencyjne, a wspomniane działki włączamy w program retencji. To by wymagało specustawy tłumaczącej te działania interesem społecznym.

Jakie pomysły na zwiększanie retencji ma państwo?

Powstało na ten temat co najmniej kilka dokumentów. Jak się czyta wstępy do nich, to nie jest tak źle. Podkreślają potrzebę renaturyzacji rzek i przywracania mokradeł jako naturalnych obszarów gromadzenia wody. Choć jest też mowa o konieczności budowy zbiorników retencyjnych, którym ja jestem zdecydowanie przeciwny. Natomiast kiedy spojrzy się na listę planowanych inwestycji, to okazuje się, że są na niej tylko te zbiorniki zaporowe. O renaturyzacji rzek i nawadnianiu zmeliorowanych terenów nie ma nic. Więc znów: słowa jedno, działanie co innego.

Dzieje się tak chyba dlatego, że wspomniane inwestycje wymagają zupełnie innego podejścia niż budowa zbiorników. Nie jest łatwo wykupić grunty na renaturyzację rzeki. W Europie doświadczenie w takich działaniach mają Duńczycy, robili największe takie projekty, kilkudziesięciokilometrowe odcinki. Ogromna praca. Budowa zbiornika jest prostsza. Tylko że jej efektem jest zniszczenie ekosystemu rzeki. Poza tym to nie jest efektywna retencja.

Dlaczego?

Te zbiorniki są cały czas pełne. Rezerwowej objętości jest bardzo mało. Aby pełniły rzeczywistą funkcję, powinny być puste i łapać wodę głównie wtedy, gdy w krajobrazie jest jej nadmiar. Z kolei żeby miały znaczenie dla nawadniania, powinny istnieć urządzenia, które umożliwiają rozprowadzenie wody po polach. Ich nie ma nigdzie.

Innych pomysłów nie ma?

Pomysły są, nie ma planów realizacji. Bardzo nie lubię określenia „mała retencja”, bo ona powinna być ogromna. Na kilkusethektarowym torfowisku jesteśmy w stanie zgromadzić miliony metrów sześciennych wody, zatykając rowy odwadniające. I to wcale nie wyklucza gospodarki wodnej, a jedynie wymaga przebranżowienia. Ukierunkowania na uprawę roślinności bagiennej. W Polsce mamy jeden duży obszar ponownie nawodnionych torfowisk, gdzie uprawia się trzcinę z przeznaczeniem na pokrycia dachowe, są to Bagna Rozwarowskie. Bardzo dobrze to prosperuje.

Zmeliorowane torfowiska, a to około 90 proc. wszystkich, mniej więcej 1,2 mln hektarów, musimy ponownie zabagnić albo przynajmniej uczynić mocno podmokłymi. To są ogromne ilości wody. Dzięki podwyższeniu regionalnych poziomów wód i poprawie mikroklimatu zyskają również przyległe obszary rolnicze. No i powstrzymamy emisje dwutlenku węgla z rozkładu osuszonego torfu, bo przywracanie bagien to ­działanie łączące adaptację do zmian klimatu z ograniczaniem ich przyczyn. Ale w tym celu potrzebujemy współpracy międzyresortowej. Ministerstwo rolnictwa musi przekształcić system dotacji rolnych tak, by rolnicy dostawali pieniądze za retencję wody i ochronę gleby organicznej, a nie wtedy, gdy działając na szkodę społeczną spuszczają wodę z miejsc, gdzie mogłaby stać.

Mamy przykłady świadomej renaturyzacji rzek?

Pojedyncze i na niewielkich odcinkach. Jak Narewka w Białowieży. Przywrócono jej meandry, ale tylko po jednej stronie rzeki, bo po drugiej nie udało się wykupić gruntów. Mamy więc jednostronnie zrenaturyzowaną rzekę, co jest doskonałą ilustracją tego, jak trudny to proces, gdy nie ma narzędzi do jego przeprowadzenia. Inny przykład to rzeka Piwonia na Polesiu.

Mało.

Według programu renaturyzacji rzek, takich działań wymaga 90 proc. wszystkich rzek w Polsce. Jeśli mamy to traktować na poważnie, to Wody Polskie powinny zajmować się przede wszystkim tym działaniem. Ale muszą też dysponować specustawą, podobną do tej, która pomaga budować autostrady.

W ramach międzynarodowego projektu koordynowanego przez Uniwersytet Warszawski policzyliśmy, ile kosztowałoby wyposażenie wszystkich małych rzek w zlewni dolnej Narwi, to 5 proc. obszaru Polski, w bagienne strefy buforowe, które zwiększyłyby retencję i stanowiły filtr zatrzymujący nawozy z rolnictwa. Wykup gruntów i odbudowa mokradeł kosztowałyby do 700 mln złotych. To nie są astronomiczne pieniądze, jeśli zdamy sobie sprawę, że tyle wydaje się np. na budowę 20 km drogi ekspresowej.

A takie rzeczki jak Mała, które płyną przez wsie lub rozrastające się przedmieścia, mają w ogóle szanse na renaturyzację? Rolnik pewnie nigdy nie pokocha bobra.

Z bobrem można sobie świetnie radzić, stosując rozwiązania techniczne utrudniające budowanie tam lub regulujące poziom wody. To są bardzo proste sprawy. Ale żeby korzystać z działalności bobra, trzeba by się przede wszystkim zgodzić z tym, że on jest u siebie. Kilkadziesiąt metrów pasa rzeki oddać do dyspozycji przyrody. I zaproponować rolnikom dopłatę do usług ekosystemowych. Niech to będzie dotacja za posiadanie bobra, za trzymanie wody. Nagle okaże się, że każdy rolnik chce mieć na swoim terenie bobry. To się finansowo wszystkim opłaci. Nie trzeba już będzie płacić za prace utrzymaniowe przekształconej rzeki i ponosić kosztów suszy na przyległych terenach, która jest ich konsekwencją.

Tym bardziej że te prace trzeba co parę lat powtarzać.

Taki jest ich zamysł. Ale wie pan, ja przynajmniej w mikroskali znalazłem na to sposób. Z firmą, która wykonywała je na rzece przepływającej obok mojej działki na wsi, wypracowałem pewien kompromis. Zgodziliśmy się, że jeśli nie pozwolę im przejechać maszynami przez swój teren, to oni nie będą mogli ruszyć przylegającego odcinka. Więc rzeka jest utrzymana powyżej i poniżej mojej działki, a tam, gdzie do niej przylega, już nie. Chociaż kiedy rozmawiałem o tym z robotnikami, to się oburzali, że „przecież rzeka już trzy lata nierobiona”.

Może należałoby wypromować podobną postawę? Tak jak ludzie wyłączają własne działki z obwodów łowieckich, mogliby blokować dostęp do rzek firmom je utrzymującym.

Tak, choć to raczej konfliktogenne działanie. Tymczasem myślę, że kluczowe jest wzajemne zrozumienie się. Wody Polskie, przyrodnicy i rolnicy muszą usiąść razem do stołu i dogadać się. Bo jak spojrzeć szerzej, to nie ma tu sprzecznych interesów, są tylko lokalne konflikty, które można rozwiązać stawiając na współpracę. Trzeba tylko porzucić dawne schematy i zacząć myśleć po nowemu – działać nie przeciw przyrodzie, a razem z nią.

Ale powiem panu, że mam na koncie jeszcze jedno obywatelskie nieposłuszeństwo.

Jakie?

Na tej samej rzeczce naprawiłem urządzenie melioracyjne, wstawiłem tzw. szandory. Kiedy dawno temu osuszano rzeki i bagna, w rowach melioracyjnych i skanalizowanych rzeczkach montowano zastawki, które miały zmniejszyć odpływ wody. Tylko że szandory, czyli dechy, które pełnią funkcję blokującą, od razu poginęły. Więc po kilkunastu latach pomieszkiwania na tym terenie, w ubiegłym roku, kiedy dokuczała nam potworna susza, samowolnie zamontowałem szandory. A potem napisałem do Wód Polskich, że naprawiłem ich urządzenie.

To może powinno się również naprawiać tamy bobrowe niszczone w ramach utrzymania?

Może tak? Wrzucanie kłód i pni drzew do wody to jedna z najważniejszych i najprostszych metod renaturyzacyjnych na małych ciekach. W rzekach górskich to kamienie i żwir kształtują geomorfologię, w nizinnych – rumosz drzewny i kłody, m.in. te zwalane przez bobry. To one powodują, że rzeka zaczyna meandrować. Z kolei rosnące na brzegach drzewa stabilizują te meandry. Drzewa są w kształtowaniu rzek bardzo ważne. ©

Dr hab. WIKTOR KOTOWSKI jest biologiem z Uniwersytetu Warszawskiego, specjalistą w zakresie ekologii roślin i ochrony przyrody, współzałożycielem Centrum Ochrony Mokradeł.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 51-52/2020