Literatura, boks, ogródek, koty i psy

Uchwałami Sejmu i Senatu zaczęły się obchody setnych urodzin Stanisława Dygata. Kim był – i czemu pamięta się o nim tylko w rocznicę?

08.12.2014

Czyta się kilka minut

 / Fot. Wojciech Druszcz / Andrzej Dudziński
/ Fot. Wojciech Druszcz / Andrzej Dudziński

Staś, Stasiek. Wyrośnięty chłopiec, który nigdy nie nauczył się wymawiać „r”, często się śmiał, ale też często obrażał, uwielbiał robić prezenty, objadać czekoladą i oglądać telewizję. „Nie ufał nikomu powyżej lat dwunastu” – napisała o nim córka, Magda Dygat. „Czarujący, o gołębim sercu i wspaniałych manierach” – mówili znajomi. „Potwór z Mokotowa” – pisał najbliższy przyjaciel, Tadeusz Konwicki. I uściślał: „Jest to wytworny panicz, który na złość wszystkim lubi chodzić do burdelu”.

Janusz Głowacki poznał go pod koniec lat 60., na debacie dwóch pokoleń pisarzy, zorganizowanej przez „Politykę”: – Zresztą trudno go było nie poznać, na tle ówczesnej Warszawy się wyróżniał, był bardzo pański. Potężnie zbudowany, ale równocześnie delikatny. Bywał melodramatyczny, ale przecież nasze życie to jeden wielki melodramat. Uwielbiał młodość, sport, zwierzęta, a nienawidził wszystkiego, co go otaczało, czyli podłości, chamstwa i głupoty. I to wszystko go w końcu dopadło.

Sam Dygat o sobie, swoim życiu i pisarskim powołaniu mówił z łagodną ironią. „Ostatecznie moje życie składa się prawie wyłącznie z przezwyciężania kryzysów” – pisał w 1967 r. do Stanisława Strzetelskiego. Jako credo podawał zdanie: „Prawdziwie inteligentny człowiek robi wszystko, żeby nic nie robić”. Pytany o rolę literatury, odpowiadał: „Literatura to tyle, ile kto zechce przeczytać”.

Poprawka z polskiego

Twierdził, że pamięta pierwsze chwile życia. Urodził się 5 grudnia 1914 r. w Warszawie, w zamożnej inteligenckiej rodzinie z francuskimi korzeniami. Pradziadek, kawalerzysta armii napoleońskiej François Digat, w drodze na Moskwę zakochał się w Polce, którą zobaczył przed mokotowskim dworkiem, czytającą pod gruszą „Próby” Montaigne’a w oryginale. Miłość do Montaigne’a w rodzinie była przekazywana z pokolenia na pokolenie. „Nie można ufać nikomu, kto nie ceni Montaigne’a” – mówiono z powagą.

Dziadek Ludwik, jegomość z monoklem i różą wpiętą w klapę marynarki, był powstańcem styczniowym, przyjacielem syna Mickiewicza i prawnym opiekunem Norwida; pracował jako dyrektor paryskiego dworca Gare du Nord. Stanisław lubił opowiadać, że uczył się czytać na rozkładach kolejowych; tradycjami rodzinnymi tłumaczył też upodobanie do jazdy pociągiem. W „Kalendarzu i klepsydrze” Konwicki wspominał ich wspólną podróż na targi książki do Budapesztu: Dygat zaraz po wejściu do przedziału przebrał się w strój podróżny, rozłożył na kuszetkach przedwojenne pledy, wyjął z eleganckiej walizki wody kolońskie Yardley i Old Spice oraz dezodorant do stóp Scholla, rozlał po kieliszkach napoje, a wreszcie usiadł przy oknie z rozkładem i zegarkiem, żeby sprawdzać opóźnienia. Pierwsze odnotował już w Pruszkowie.

Ojciec Antoni, wykształcony w Paryżu, był wziętym warszawskim architektem. Sześcioletni Stanisław pisał do niego z wakacji na Helu: „Nic nam tu do szczęścia potrzeba tylko Tateńka. Całuję Cię. Staś”. Kiedy parę lat później Antoni zostawił rodzinę dla żony kuzyna, Stanisław w proteście przestał się uczyć i odpowiadać na pytania. Protestu nigdy nie zawiesił: jako dorosły powtarzał, że ojciec jest mu kompletnie obcy.

Chciał być sportowcem, świetnie grał w tenisa, startował w mistrzostwach Polski juniorów. Z żadnej późniejszej recenzji nie był tak dumny jak z przedwojennej wzmianki w „Przeglądzie Sportowym”: „Na wyróżnienie zasługuje piętnastoletni, świetnie zapowiadający się Dygat”.

Nie uczył się, nie odrabiał zadań, wagarował – od książek wolał kino (kochał się w hollywoodzkich aktorkach) i spacery po parku Skaryszewskim. Kiedy jako siedemnastolatek po raz czwarty nie zdał do następnej klasy, tym razem przez dwóję z polskiego, wsiadł w pociąg do Gdyni i zaciągnął się w rejs po Bałtyku. „To były najszczęśliwsze dni mojego życia” – opowiadał później córce. Odnaleziony przez ojca, został wysłany do Krakowa, do prowadzonej przez pijarów szkoły z internatem dla trudnej młodzieży. Zniechęcił się tam do religii, zachęcił do literatury: pod ławką czytał „Wiadomości Literackie”, na feriach w Warszawie chodził do „Adrii” i „Morskiego Oka”, gdzie kłaniał się skamandrytom, jakby się znali.

Po maturze wrócił do Warszawy. Zaczął studia w Wyższej Szkole Handlowej, wkrótce przeniósł się na architekturę, jeszcze później – na filozofię. Ale częściej niż na wykładach siedział w „Ziemiańskiej” i „Zodiaku” z młodymi literatami – Januszem Minkiewiczem, Witoldem Gombrowiczem, Zbigniewem Uniłowskim, Zuzanną Ginczanką. Wszyscy już gdzieś drukowali, pracowali w redakcjach, kończyli debiutanckie książki; on wciąż miał tylko pierwsze rozdziały awangardowych powieści i dwie nowelki. Jedną z nich, „Różowy kajecik”, wydrukował po znajomości w „Kurierze Porannym”. Na rok przed wojną.

Jako obywatel francuski, w kampanii wrześniowej nie mógł wziąć udziału. Razem z Czesławem Miłoszem zatrudnił się przy odgruzowywaniu biblioteki Instytutu Francuskiego w zbombardowanym Pałacu Staszica. Po kapitulacji trafił na kilka dni na aleję Szucha, gdzie gestapowcy traktowali go uprzejmie – lubił opowiadać, że dopytywali, z której restauracji życzy sobie obiad. Później wraz z ojcem i macochą został na pół roku internowany w obozie w Konstancji nad Jeziorem Bodeńskim.

Po powrocie do Warszawy przeczytał „Pożegnanie z bronią” – i, zainspirowany stylem Hemingwaya, zaczął pisać oparte na doświadczeniach z obozu, rozliczające się z sanacyjną Polską „Jezioro Bodeńskie”. Pierwsze dwa rozdziały przeczytał Zofii Nałkowskiej, Stefanowi Otwinowskiemu i Tadeuszowi Brezie na konspiracyjnym spotkaniu. Zachwycony Breza wyciągnął z kredensu butelkę reńskiego wina. „W tym dniu awansowałem z terminatora na czeladnika” – wspominał później Dygat. Powieść wydał w 1946 r. Egzemplarz wysłał poloniście, który usadził go w gimnazjum, z dedykacją: „To moja poprawka z polskiego”.

Absolutnie znudzeni

Pod koniec wojny poznał aktorkę Władysławę Nawrocką; przypominała mu hollywoodzką gwiazdę Clarę Bow. Szybko wzięli ślub, byli nierozłączni. „Solidarni nędzarze i rozrzutnicy, stale knujący coś po kątach, nieodzowni w każdej zabawie i w każdym skandalu, pełni zaskakujących pomysłów i ripost, bezwzględni dla przyjaciół i absolutnie znudzeni” – wspominała ich Ewa Otwinowska.

Po powstaniu przez chwilę prowadzili w Podkowie Leśnej stołówkę „Pod Parasolem”, później przenieśli się do Krakowa, gdzie zamieszkali w Domu Literatów i zaczęli pracę w Teatrze Towarzystwa Uniwersytetu Robotniczego. Kilkanaście dni po zakończeniu wojny urodziła im się Magda. „Z początku byłem zawiedziony, że to nie syn, ale szybko się przyzwyczaiłem i już bym nie zamienił – pisał Dygat w liście do matki i siostry. – Nie umiecie sobie wyobrazić, jaka jest strasznie śmieszna. (...) Jestem bardzo zadowolony. Mam takie uczucie, jakbym dostał nowe ubranie albo zegarek”.

Nie nadawał się na ojca, tak jak Władysława nie nadawała się na matkę; zbyt byli pochłonięci życiem artystycznym i towarzyskim. Kiedy córka miała kilka miesięcy, zabierali ją do nocnych klubów i zostawiali w beciku w szatni; zdarzyło im się, że przy wyjściu odebrali tylko parasole, o córce przypomnieli sobie w drodze do domu. W 1947 r. Dygat pisał do rodziny: „Magdusia jest miła do schrupania. To urocze zaniedbane dziecko, którego rodzice myślą więcej o swoich rozrywkach niż o nim i skąpią mu na najpotrzebniejsze rzeczy, nie odmawiając sobie najmniejszych kaprysów, wzbudza ogólną litość mieszkańców naszej kamienicy”. Kilka lat później zostawiali ją samą na noc w mieszkaniu. W głośnej książce „Rozstania” Magda Dygat wspominała taką scenę: miała cztery lata, kiedy do pokoju wbiegł kot z ptakiem w pysku, a przerażony ojciec schował się za firanką i krzyczał: „Magda, Jezus Maria, zrób coś z tym natychmiast!”. Zapamiętała też, że na szóste urodziny dostała od niego emaliowaną patelnię.

Ale przez kilka lat tworzyli szczęśliwą rodzinę. „Jak jestem z Tobą, to Cię kocham, a jak się z Tobą rozstaję, to Cię strasznie kocham (...). Kotku najśliczniejszy! Całuję Twoje rączki, nóżki i buzię. Magdusi całe ciałko” – pisał Dygat do żony w 1946 r. Ciągle nie mieli pieniędzy, ciągle zmieniali miasta i mieszkania: Kraków, Zakopane, Łódź, Wrocław, Sopot, Warszawa... We Wrocławiu, pod koniec lat 40., zajmowali poniemiecką willę z ogrodem; Dygat miał gabinet, w którym zamykał się codziennie rano na kilka godzin. Żonie i córce nie wolno było wtedy mówić głośno, śpiewać ani nawet kaszleć. Emocjami, które towarzyszyły mu po intensywnym pisaniu, dzielił się w listach do Brezy: „Już wiem, jak się czuję. Zupełnie tak, jakbym spędził noc z kochaną dziewczyną, zdobywając ją w ciągu tej nocy z piętnaście razy (o, biedny marzycielu!). Ta sama ociężałość i jakiś tuman na mózgu, a przy tym ożywienie i radość, myśli wyłącznie jej poświęcone. Jej nie ma, chciałbym, żeby była przy mnie, ale gdyby była, nie byłbym przecież w stanie zadowolić jej znowu. Sama myśl o tym przyprawiłaby mnie o mdłości, jak widok moich rękopisów” – pisał 14 lutego 1948 r.

W tym czasie jednak jego największą miłością był boks – zapisał się do klubu bokserskiego, podczas jednej z walk złamał nos. „Zdarza się, że boks jakiemuś zawodnikowi zaszkodzi. Ale niech pan popatrzy na wraki ludzkie po kilkunastu latach pracy w teatrze albo w filmie” – mówił po latach w wywiadzie dla „Ekranu”.

To we Wrocławiu pełnił najwyższą w życiu funkcję: był prezesem oddziału Związku Literatów. Szybko dostał naganę za brak aktywności – wdrażanie ideologii go nie interesowało, choć napisał kilka socrealistycznych opowiadań. Kazimierz Brandys wspominał, że na spotkaniu autorskim w 1957 r., kiedy jedna z czytelniczek pogratulowała Dygatowi niepisania w duchu socrealizmu, odpowiedział: „Ale ja sthrasznie chciałem! Tylko że nie pothrafiłem!”.

Do PZPR wstąpił w 1948 r. razem z kolegami z redakcji „Kuźnicy”; legitymację oddał w 1957 r., razem z kolegami z miesięcznika „Europa”. Cztery lata później został wyrzucony z ZLP – nie za nieprawomyślność, ale za niepłacenie składek. Później złożył podpis na „Liście 34”, w 1976 r. – na „Memoriale 101”. Na tym skończył polityczną aktywność. Życie polityczne komentował tylko przez telefon, w niekończącej się rozmowie z Konwickim: dzwonił do niego i zaczynał w pół zdania urwany poprzednio wątek. Nie wiedzieli, że są na podsłuchu.

Związek otwarty

Życie Dygatów zmieniło się, kiedy w 1953 r. Stanisław poznał przyjaciółkę Władysławy z teatru, Kalinę Jędrusik. Młodsza od niego o 16 lat, długie blond włosy, wielkie oczy i usta, świetna figura i zachrypnięty, niski głos. Gdy ich romans wyszedł na jaw, Władysława zażądała rozwodu. W pierwszej chwili Dygat uciekł: wyjechał i pisał listy z błaganiem o wybaczenie. Zapłakana Kalina szukała pocieszenia u Władysławy, która prędzej była gotowa wybaczyć jej niż jemu.

Dygat ożenił się z Kaliną w 1954 r. Magda Dygat: – Ona była typem człowieka pozornie silnego, a tak naprawdę była strasznie słaba. Ich związek przybrał formę opiekuńczą. Nie wiem, czy się kochali, ale bardzo się potrzebowali. Ojciec miał do niej stosunek jak do dziecka. Czuł się za nią odpowiedzialny, także za problemy zawodowe. Kiedy coś jej nie szło, zarzucał sobie, że źle jej doradzał.

Jego koledzy lubili mówić, że to on stworzył Kalinę: że pokierował jej karierą na wzór Marilyn Monroe. On sam był przytłoczony sukcesami młodej żony; żalił się czasem, że odkąd się poznali, nie napisał nic lepszego od „Pożegnań”. Ale przy Kalinie stracił nie tylko wenę; stracił też córkę. Kalina rywalizowała z nią jak z młodszą siostrą; w końcu kazała mu między nimi wybierać. Stanisław oznajmił to córce przez telefon; później spotykał się z nią w tajemnicy przed żoną, wreszcie zerwali kontakt całkowicie.

Dygatowie byli jedną z najpopularniejszych par Warszawy; pojawiali się wszędzie, gdzie pojawić się wypadało. Jak każdy sławny pisarz tej epoki, Stanisław miał swój stolik w SPATiF-ie. Ale kiedy ktoś spoza kręgu przyjaciół pytał, czy można się przysiąść, odmawiał stanowczo. Wybrani – reżyserzy, młode aktorki i sportowcy, w tym olimpijska reprezentacja lekkoatletów i bokserów – mogli o każdej porze dnia i nocy przychodzić do ich mieszkania. Dygat otwierał im z pekińczykiem u stóp, narzekając na ból głowy albo zmiany pogody (był hipochondrykiem i meteopatą). Zapraszał przed telewizor: pierwszy odbiornik kupił już w latach 50., spędzał przed nim całe popołudnia, oglądając wszystkie programy po kolei. Kalina przechadzała się przy gościach w kusym szlafroku bez bielizny, albo wołała ich do swojej sypialni i pozwalała siadać na łóżku, kiedy leżała nago pod pościelą. Czasem nie sama.

Prowadzili otwarty dom i otwarty związek. Wiedzieli o swoich romansach, zdarzało się, że mieszkali we trójkę: Stanisław, Kalina i jej kochanek. Tadeusz Konwicki wspominał bankiet wydany przez Dygata z okazji „zakończenia życia erotycznego” po tym, jak kardiolog zalecił mu abstynencję. Kilka dni po imprezie, na której wznoszono nostalgiczne toasty, Konwicki usłyszał, że Dygat ma nową dziewczynę. Zadzwonił z wyrzutem: „Stasiu, jak ci nie wstyd?”. „Bokserzy też żegnają się z ringiem, a później cichcem wracają” – odpowiedział Dygat.

Kiedy będę miał sześćdziesiąt cztery

W końcówce lat 50. jego kariera przyspieszyła. Prof. Tadeusz Lubelski, historyk filmu i literaturoznawca: – Był pisarzem nie tylko modnym, ale i uwielbianym. Powieści nie było w księgarniach, bo jak je wydawano, to znikały. Pamiętam z okresu licealnego, że kiedy zapowiedziano wydanie „Jeziora Bodeńskiego”, umówiliśmy się z przyjacielem, że codziennie na zmianę będziemy robić obchód po głównych księgarniach miasta, i ten, kto będzie miał szczęście – kupi dwa egzemplarze. Dopiero taki manewr się udał.

Wydana w 1967 r. powieść „Disneyland” przekroczyła 100 tys. nakładu, a potem została zekranizowana przez Janusza Morgensterna, z Olbrychskim, Kwiatkowską, Cybulskim i Jędrusik w obsadzie. Wcześniej Wojciech Jerzy Has zekranizował „Pożegnania”; Jerzy Kawalerowicz przymierzał się do „Podróży”. Dygat był także rozchwytywanym scenarzystą, choć jego prace dla filmu szybko się zestarzały. Lubelski: – Lepiej ich nie wspominać. Nie miał do tego ręki ani ucha. Jak gdyby zatrzymał się w swojej kinomanii na poziomie amerykańskiego kina popularnego z wczesnych lat 30.

Mógł wyjeżdżać za granicę, ale wolał siedzieć w domu, otoczony psami i kotami. Na Capri tęsknił za Sopotem, na Manhattanie za Mokotowem. Nie miał samochodu, tułał się po ciasnych mieszkaniach; dopiero w latach 70. kupił i wyremontował z Kaliną domek na Żoliborzu. Wkrótce sprawił też sobie nowego fiata 125p; rozbił go dzień po odbiorze. „Wydawał się zadowolony, jakby wszystko, czego od życia oczekiwał, to był ten dom, ogródek, psy i koty” – wspominała Magda Dygat w „Rozstaniach”. Dzisiaj dodaje: – Zawsze był w nim niepokój, a pod koniec życia nagle przycichł. Nawet na wakacje nie chciało mu się jeździć.

Kiedy przyszła go odwiedzić w nowym domu, powiedział spokojnie, nie wstając z leżaka: „Nie będę tu długo mieszkał, umrę w wieku 64 lat, jak mój ojciec. Nie musisz przychodzić na pogrzeb”.

Pierwszy zawał przeszedł w 1963 r. Jego stan pogorszył się pod koniec 1977 r., po burzliwej kolaudacji filmu „Palace Hotel” Ewy Kruk na podstawie jego powieści „Dworzec w Monachium”. Magda Dygat: – Ludzie partyjni w sposób nieprawdopodobnie arogancki potraktowali i film, i reżyserkę, i ojca. Został posądzony o brak patriotyzmu. Najbardziej zabolała go forma, w jakiej się do niego odnieśli.

Janusz Głowacki: – To był straszny atak, prowadzony przez Janusza Wilhelmiego. Potwornie się na niego rzucili. Przybiło go to, dwa miesiące później umarł.

Magda Dygat: – Twierdzenie, że to oni go zabili, jest jednak przesadzone i pompatyczne. Był przecież po trzech zawałach.

Zmarł w samotności – żona była w trasie z nowym kochankiem, córka z mężem wyjechała do Stanów. Znalazła go siostra: siedział na kanapie przy stole, z głową na blacie, otoczony kotami, które lizały mu twarz i ręce. Miał 64 lata.

Zwietrzały wdzięk

Tadeusz Lubelski: – Sam się czasem zastanawiam, dlaczego zniknął. Tadeusz Konwicki ma taką teorię, że granicą obecności pisarza jest dziś śmierć – o martwych autorach się zapomina. Popularność książek Dygata, póki żył, mogła wzmacniać legenda domu, który stworzyli z Kaliną Jędrusik, fama o jego niepowtarzalnym męskim wdzięku. Może jednak ten wdzięk, utrwalony w prozie, z niej wywietrzał? Jego bohaterowie uwodzili kobiety swoim romantycznym zapleczem. Dziś to może już nie działać.

Magda Dygat przypomina, że w ciągu ostatnich 10 lat było kilka wznowień „Disneylandu”, „Jeziora Bodeńskiego” i „Podróży”. – Nie sprzedaje się to w straszliwych ilościach, pozostaje niszowe. Wzrusza mnie, kiedy młodzi ludzie mówią, że Dygata czytają, że ich bawi, że rozumieją. Ale są też tacy, którzy w ogóle nie wiedzą, kto to jest.

Janusz Głowacki: – Był mistrzem układania fabuły. W jego prozie jest ironia, delikatność i wrażliwość, taki śliczny ton. Czy jego książki się zestarzały? Nie wiem, czy się zestarzały. Od dawna nie czytałem.

Korzystałam m.in. z książek: „Rozmyślania przy goleniu” S. Dygata, „Rozstania” M. Dygat, „Dygat” M. Januszkiewicza, „Kalendarz i klepsydra” T. Konwickiego.

Od 11 grudnia do 18 stycznia w warszawskim Teatrze Wielkim – Operze Narodowej potrwa wystawa „Stanisław Dygat – urodziny”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa, autorka nominowanej do Nagrody Literackiej Gryfia biografii Haliny Poświatowskiej „Uparte serce” (Znak 2014). Laureatka Grand Prix Nagrody Dziennikarzy Małopolski i Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2014