Lęk i czujność

Zdawkowość gotowych sądów i sloganów tak dalece wypełniła nasz świat, że nie ma w nim miejsca na lęk, a tym bardziej na zrodzoną z niego mowę, która próbowałaby ów lęk wyrazić.

21.04.2009

Czyta się kilka minut

Czternasty rozdział Księgi Hioba rozpoczyna się od bolejącego wyznania: "Człowiek urodzony z niewiasty żyje krótko i jest pełen niepokoju. Wyrasta jak kwiat i więdnie; ucieka jak cień i nie ostaje się". Pośród złudnych nadziei upływa nasze życie, a chociaż świat trwa nadal, jedną z przyczyn naszego lęku tu i teraz jest to, że dalsze losy świata nie będą nas w niczym poruszały, nawet - co szczególnie bolesne - gdy rzecz dotyczy naszych najbliższych. To przyszłe uwolnienie od zatroskania, pozbawione na razie wyznaczonej daty, jawi się nam jako katusza: ci, których kocham, pozostaną, ich losy potoczą się swoją koleiną, a ja - który tak wiele o nich wiedziałem, o tyle rzeczy dla nich zabiegałem - pozostanę już nieporuszony. Jakbym ich nie znał; jakbym tyle im nie poświęcił, tyle nie oddał. Gdy Bóg "odprawi", jak mówi Hiob, człowieka z tego świata, wyswobodzenie z ludzkiej troski okazuje się straszliwą perspektywą: "Jego dzieci zdobywają szacunek - lecz on o tym nie wie; gdy żyją w poniżeniu, on na to nie zważa".

Nie chodzi więc o trwogę przed samą śmiercią. Lęk, o którym tu mówimy, kieruje się w inną stronę: nie ma dobrej pory na śmierć, bowiem jej ciemność odcina nas od wszystkiego, co wiedzieliśmy, o co się troszczyliśmy. Tajemnica śmierci umieszcza się w moim świecie jako zagrożenie "niewiedzą", radykalne odcięcie od wszystkiego, co wiem, co przechowuję w sercu i umyśle.

"Umieram i już nic dla ciebie, świecie, dla ciebie, kochany/kochana, nie będę mógł zrobić; co gorsza, nawet nie będzie mnie to już martwić, będę »poza« tym wszystkim" - oto co słyszymy w słowach Hioba.

To potężny lęk, zapewne nieuchronnie związany z ludzką kondycją, lecz szczególnie dotkliwy w czasach, w których z jednej strony wiedza tyle znaczy, w których całą koncepcję społeczeństwa buduje się "w oparciu o wiedzę", a z drugiej - w których więzi ludzkie przeszły charakterystyczną metamorfozę, rezygnując w znacznej mierze z trwałości, stając się, jak mówi Zygmunt Bauman, kontraktowymi umowami do odwołania.

W tej sytuacji dwie rzeczy wyostrzają nasz lęk. Po pierwsze, skoro człowiek w swym naukowym porządkowaniu świata i przedłużaniu swojego życia nie jest człowiekiem faustycznym, bowiem obce jest mu owo znużenie wiedzą, które popycha Fausta do ryzykownych konszachtów z Szatanem, skoro (bez cienia ironii) tyle umiemy i potrafimy, zatem perspektywa permanentnej "niewiedzy" otwarta śmiercią jawi się nam wyjątkowo boleśnie. Po drugie jednak równocześnie spostrzegamy, że rzeczywistość, którą tak skrupulatnie uporządkowaliśmy za pośrednictwem wiedzy, stała się jakby wyludniona, a przedłużone i bez wątpienia, mimo naszych utyskiwań, zdrowsze życie opustoszało. Jeśli już od XVIII w. świat coraz bardziej staje się areną dokonań konkurujących ze sobą jednostek, a coraz mniej domeną troski o wspólnotę, w ostatecznym rozrachunku przestaje mnie trapić to, iż gdy zostanę "odprawiony", nie będę nic wiedział o tych, którzy zostają.

Wygląda więc na to, że to nie Faust jest naszym patronem, lecz Odyseusz, wiecznie samotny wędrownik, ciekawie wysłuchujący opowieści o osobliwościach świata i skrupulatnie unikający wszelkich więzi. To kusząca postawa: krytyczna wobec prawa i zasad, dająca niezależność - ale jest i cena do zapłacenia: trwoży mnie, że tak mało lękam się, iż tak mało jest ludzi i spraw, o których brak troski będzie moim udziałem, gdy będę już "poza" wszystkim.

To paradoksalny lęk, bowiem trwoży mnie to, że niezwiązany - nie mam o kogo i o co się lękać, że nie ma tych (ludzi, idei), o których dalszych losach chciałbym coś wiedzieć, a przyszła niewiedza na ten temat pogrąży mnie teraz w rozpaczy. Nieistniejący już ja nie będę wiedział nic o nich, wciąż jeszcze istniejący oni z godziny na godzinę będą tracić pamięć i wiedzę o mnie. A przecież tu i teraz wszystko obraca się wokół mnie i mojego powodzenia; historia mojego sukcesu warta jest zapisania w pamiętniku, który dobrze sprzedam w renomowanym wydawnictwie.

Kabotyński Bildad dotyka istoty rzeczy, kiedy pyta Hioba: "czy z powodu ciebie ziemia ma być wyludniona albo skała ma się przesunąć ze swojego miejsca?". Ależ tak, odpowiadam bez zmrużenia powiek. Lękam się tego, że takie przekonanie nie napełnia nas już trwogą.

Potrzeba by zatem odkryć na nowo znaczenie określenia "bojaźni bożej". Nie jako obawy przed mściwym Bogiem skazującym nas na wieczne potępieńcze męki (wiele uczynił William Blake, by wyrwać nas z jego objęć), lecz jako szczególnej wrażliwości na świat, polegającej na tym, iż nagle będziemy zdolni odkryć, że nie wszystko układa się wedle naszych planów i ambicji, a koleje losu nie są wykreślane naszą ręką. "Bojaźń Boga" to zgoda na gościnne przyjęcie tego-co-przychodzi, zawsze na jego, bardzo rzadko, prawie nigdy na moich prawach i warunkach.

Timor Domini to uzdrawiające wyzwolenie nas z poczucia tego, że kontrolujemy wszystko i niczego nie powinniśmy się lękać, bowiem nasze, swojskie, rodzime jest górą nad wszystkim innym i tylko znajdujemy bezpieczne schronienie. Teraz wyzwolony lęk uwalnia nas od strachu (np. przed trywialnie pojmowaną Bożą karą), ale pewnie także odbiera to, co przyzwyczailiśmy się potocznie i zdawkowo nazywać nadzieją, a co było niczym więcej, jak ukrytym dążeniem do planowania własnych losów. Do egzystencji jako swoistego precyzyjnego biznes planu. Spinoza trafnie zapisał to w formule: Nec spe, nec metu!, ani nadziei, ani strachu.

Lękam się, że robimy wszystko, aby nie odczuwać potrzeby i konieczności tego zalękania, które jest niczym innym jak udzieleniem zawsze pytaniu pierwszeństwa przed odpowiedzią. Lękajmy się bardziej tym, że tak mało śladów tego zatrwożenia dookoła.

Większość rzeczy, które podejmuję, poddane jest kryterium użyteczności i skuteczności. Denerwująca mantra ostatnich reform oświatowych utwierdza młodych ludzi, że wszystko musi być "użyteczne", wszystko ma być przeliczalne na skutecznie sprawdzające się kwalifikacje. Nikt natomiast nie rozpoczyna dyskusji nad tym, czym jest "użyteczne", co właściwie oznacza to pojęcie odmieniane we wszystkich przypadkach w europejskim dyskursie administracyjnym. Nie odmawiam mu wagi; wprost przeciwnie - to dla zrozumienia "użyteczności" i jej istotnego znaczenia niezbędny jest namysł nad tym, co rozumiemy pod tym słowem. Przecież to, co dzisiaj "użyteczne", jutro okazuje się zbędne, i odwrotnie - liczne przykłady wskazują, że dopiero po dziesięcioleciach odkrycia nauk podstawowych znajdują "użyteczne" zastosowanie. Zawody i umiejętności dzisiaj w cenie - przedawnią się jutro, a nim dzisiejsi uczniowie ukończą szkoły, pojawią się nowe, do których nie byli przygotowywani.

Może więc "użyteczność" to jedynie i aż kształcenie w sobie dyspozycji do uczenia się i mądrego patrzenia na świat? Powstaje we mnie trwoga, że bezrefleksyjnie poddaliśmy się terrorowi "użytecznego", nigdy nie zgłębiając tego pojęcia; trwoga, że bezkrytycznie przyjmujemy polityczno-technokratyczny dyskurs bez zadawania mu kłopotliwych pytań. Lękam się tej bezrefleksyjności kultywowanej przez media i hołubionej przez polityków. A przede wszystkim lękam się tego, że moglibyśmy nie poczuć owego lęku. Tego, że bezsprzeczne i niekwestionowane umiejętności bierzemy za mądrość i wystarczający wyznacznik dobrego życia.

W 28. rozdziale Księgi Hioba znajdziemy długie wyliczenie niepodważalnych sukcesów myśli i praktycznej działalności człowieka. Z tym godzę się łatwo, bowiem oznacza to zredukowanie wszelkiego lęku: jestem wielki, wiele wiem i potrafię, ujarzmiam rzeki i przedłużam życie, to wszystko prawda. A jednak robię wszystko, aby uniknąć przeczytania dopowiedzenia wieńczącego tę część medytacji Hioba, bowiem ono wprowadza na powrót gruntowną i podstawową niewiedzę, a ta z kolei jest matką lęku. Hiob pyta: "Lecz gdzie można znaleźć mądrość? A gdzie jest siedziba rozumu?". Lękam się, że coraz rzadziej potrafimy zadać to pytanie, a nawet więcej - że coraz mniej odczuwamy potrzebę i konieczność takiego pytania.

Zatraciliśmy egzystencjalną czujność, która w sposób bezpośredni związuje mnie z życiem właśnie dlatego, że jest postacią lęku. Zwierzę nigdy nie zasypia głęboko, gotowe do szybkiej reakcji na to, co się zbliża. Pies w każdej chwili zerwie się, gdy poczuje coś, co przepełni go nagłym niepokojem; zając jest nieustannie strwożony, trwoga jest dla niego sposobem związku ze światem. Gdy mówimy o czujności, nie mamy na myśli tego, że pokonaliśmy codzienny strach, ciesząc się względnym bezpieczeństwem życia i wszelkimi jego udogodnieniami.

Jeśli zwierzęta żyją w swoistej wspólnocie strachu, człowiek zdaje się być z niej wyzwolony. Gdy jednak nazwiemy owo zwierzęce bytowanie wspólnotą czujnego czuwania, będziemy musieli spostrzec, że człowiek zwolnił siebie z tego obowiązku, zapewne uspokajając się tym, że usunąwszy fizyczny strach pozbył się jednocześnie potrzeby czuwania. To zaś zwalnia go z konieczności bezpośredniego angażowania się w świat, reagowania na to, co przychodzi.

Pozbawieni czujności egzystencjalnej coraz łatwiej padamy łupem polityków, i w coraz mniejszym stopniu potrafimy mówić o tym, co nas dotyka do żywego. Owszem, biegle potrafimy posługiwać się praktycznymi dyskursami prawa i administracji, dochodząc swoich racji; tam, gdzie coś nas "dotyczy", potrafimy być wprawnymi i zimnymi profesjonalistami. Tam, gdzie coś nas "dotyka", boli nas w najgłębszym egzystencjalnym, a niekoniecznie tylko medycznym sensie tego słowa, jesteśmy bezradni. W "Krwi świętego Januarego" Sándora Máraia emigrant gotujący się do opuszczenia Europy prosi towarzyszącego mu księdza, aby powiedział mu o tym, co naprawdę ważne, lecz by zrobił to tak, jak mówi człowiek do człowieka, a nie jak recytuje się wyuczoną lekcję.

Inaczej próbuje to wyrazić Hans Urs von Balthasar, gdy pisze: "dający się naukowo ustalić przebieg relacji między pacjentem a lekarzem w procesie psychoanalizy w ostatecznym rezultacie na nic się nie przyda, jeśli nie będzie w nim nic z nieuchwytnego powiewu ducha" (przeł. J. Zychowicz). Lękam się, że większość tego, co wypowiadamy w rozmowach, z ambon, w wykładach, to już tylko wyuczone lekcje. Ilu spotkaliśmy lekarzy obdarzonych ową czuwającą czujnością? Brak czujności egzystencjalnej budzi mój lęk, a jednocześnie trwoży mnie podejrzenie, że nie odczuwamy już potrzeby owego lęku, bo zdawkowość gotowych sądów i sloganów tak dalece wypełniła nasz świat, że nie ma w nim miejsca na lęk, a tym bardziej na zrodzoną z niego mowę, która próbowałaby ów lęk wyrazić.

Thomas Hobbes pisał znamiennie, że przyszedł na świat razem z własnym strachem. Nic dziwnego, że jego polityczna teoria dążyła z jednej strony do ograniczenia strachu (tworząc państwo i jego instytucje człowiek zawęża pole oddziaływania strachu poprzez zwiększone poczucie bezpieczeństwa), a z drugiej strony podnosiła jego rangę (to przecież "ze strachu" przed innymi tworzymy wspólnoty i prawa). Moglibyśmy zatem powiedzieć, że najszerzej pojęta kultura chroni nas przed strachem dzięki temu, że obawie grożącej zawsze bezkształtnym chaosem przeciwstawia jakiś konkretny, scalony obraz rzeczywistości.

Już w 1949 r. antropolog Leslie White pisał, że działanie kultury biegnie wbrew drugiej zasadzie termodynamiki: tam jest rozpraszanie i zanik energii, tutaj przeciwnie - jej scalanie i porządkowanie, nawet kosztem pewnego uproszczenia. Wielkie systemy średniowiecza i renesansu spełniały to zadanie w sposób niemal doskonały; czytając Dantego obcujemy nie tylko z dziełem zakorzenionym w systemie religijnych przekonań, ale takim, dla którego system ów był porządkiem całego życia. Oświecenie powołało do życia swój ład wiedzy i postępu; i dopiero od romantyzmu pojawia się podejrzenie, że porządki te są w istocie mniej solidne niż wyglądają, że pokrywa je coraz więcej pęknięć i zarysowań. Ostatecznie to Schelling wołał, że to, co budzi lęk (das Schreckliche), stanowi samą materię, Grundstoff, życia. Im bliżej nas w czasie, tym więcej dostrzegamy owych szczelin; nie bez powodu Rilke dowodzi, że każdy anioł jest straszny.

Kultura odkrywa owe szczeliny, rozpadliny systemów do tej pory scalających i porządkujących świat i zdaje się to przynosić dwie konsekwencje. Najpierw to, że koniec całościowych porządków, jak pisał Lyotard: kres wielkich narracji, z jednej strony neguje zadanie kultury, jakim była ochrona przed strachem, redukcja poczucia zagrożenia. Pozbawieni jednego wzorca, jednego schematu odpowiedzi na wszelkie pytania i wątpliwości stajemy się łatwiejszym łupem dla trwogi. Lecz, i to druga konsekwencja, kultura niespodziewanie podległa drugiemu prawu termodynamiki, rozproszona i rozczłonkowana, nagle zaczęła dostarczać łatwych namiastek porządku i odpowiedzi. Owe pozorne objaśnienia świata, zapewniające nam poczucie bezpieczeństwa, nie polegają na poważnym namyśle nad lękiem wyzwolonym z pokruszonych naczyń całościowego, systemowego ładu i wykorzystaniu jego energii, lecz przeciwnie: stanowią efektowną i - co ważniejsze - efektywną próbę załatania szczelin i pęknięć polegającą na przeprowadzeniu masowej kuracji znieczulającej lęk i niepokój.

Wieczności przeciwstawia się zmieniającą się błyskawicznie konstelację mód i kaprysów, śmiertelności - tygodniową nieśmiertelność w kolorowym magazynie. Święty stał się celebrytą, odpowiedzialny za dobro publiczne mąż stanu - kapryśnym pajacem odgrywającym na publicznej scenie prywatne emocje i resentymenty. Namysł zastępuje się partyjnym komentarzem, dyskusję ideologicznymi formułkami. Lękam się tego procesu, a zdecydowanie bardziej tego, iż tak rzadko daje się spostrzec potrzebę owego zalękania.

10

Ceniąc wszystko to, co wyzwala nas od codziennego strachu, jednocześnie nie możemy nie zauważyć, że znaleźliśmy się w sytuacji, w której powoli tracimy umiejętność mówienia i, co gorsza, potrzebę doświadczania lęku będącego materią naszego istnienia. Wiedział o tym przenikliwy obserwator nowoczesnej demokracji Alexis de Tocqueville, kiedy dzielił się z czytelnikami spostrzeżeniem, iż demokracja w sposób naturalny będzie rozwijała języki dziedzin życia dla niej niezbędnych, a więc ekonomii, prawa, polityki, natomiast nie będzie zainteresowana językami "teologii i metafizyki". Nie chodzi o specjalistyczny dyskurs akademickich dyscyplin; rzecz w tym, że skłonnością demokracji jest nie przykładać zbytniej wagi do mowy egzystencjalnej rozwagi i namysłu.

Demokracja nie jest zainteresowana lękiem, czuwającą czujnością, istnieniem jako formą cierpienia. Nie będzie im przeszkadzać, ale nie będzie też ich wspierać. Papieskie zawołanie "Nie lękajcie się!" odczytane będzie zatem powierzchownie jako "nie odczuwajcie lęku, bowiem nie ma takiej potrzeby i konieczności, wszak wszystkie odpowiedzi są dane". Tymczasem, jak sądzę, rzecz w tym, że sens owego pouczenia leży w myśli, która dopowiada: Nie lękajcie się odczuwać lęku.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Literaturoznawca, eseista, poeta, tłumacz. Były rektor Uniwersytetu Śląskiego. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Członek Komitetu Nauk o Literaturze PAN, Prezydium Komitetu „Polska w Zjednoczonej Europie” PAN, Prezydium Rady Głównej Szkolnictwa… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 17/2009