Dusza medycyny

Myślenie jest formą terapii. Andrzej Szczeklik przestrzega przed konsekwencjami medycyny bez-myślnej, bez-refleksyjnej. Leczenie to współ-myślenie zpacjentem, jego ciałem iduszą. Bez tego osiada się na laurach, sięga po przyniesioną przez chorego kopertę...

24.12.2007

Czyta się kilka minut

Zdjęcie z fotoreportażu "Klinika": Andrzej Kramarz /
Zdjęcie z fotoreportażu "Klinika": Andrzej Kramarz /

O chorych, chorobach i poszukiwaniu duszy medycyny" - obietnice złożone w tym podtytule prowadzą nas przez tekst pewnie skuteczniej niż poprzedzające je greckie imię. Choroba jest tym, co w największym stopniu zagraża wypełnieniu się ludzkiego marzenia o długim, możliwie najdłuższym życiu, które to marzenie już Kant nazwał podstawową potrzebą człowieka (ale jednocześnie przestrzegał, że niewielu tylko dane jest zaspokojenie tej potrzeby w dobrym zdrowiu). Książka Andrzeja Szczeklika składa następującą obietnicę: powiem ci o tym, co może przeszkodzić lub pomóc w szczęśliwym dopełnieniu się twego losu jako osoby pragnącej nade wszystko żyć. Ale ważniejsza jest obietnica kolejna, mniej widoczna, skryta w cieniu tej poprzedniej - oto lekarz przyrzeka nam, że medycyna ma "duszę", a jego powołaniem jest jej dociekanie nie tylko w książkowej medytacji, ale przede wszystkim w codziennej praktyce.

Obietnica jest poważna, nie jest retorycznym zwrotem wciągającym nas w pułapkę łatwych, powierzchownych rozwiązań. Lekarz nie mówi o "duszy" jako o czymś znalezionym, dobrze znanym i zbadanym, lecz jedynie, a raczej "aż", o nieustannym "poszukiwaniu". Aroganckie przeświadczenie lekarza, że już poznał "duszę" medycyny, że zakończył wędrówkę, że posiadł tajemnicę, zaprzecza istnieniu tejże "duszy", jest chorobą medycyny. To wtedy lekarz może osiąść na laurach, sięgnąć bez skrupułów po wręczoną mu kopertę... przecież wędrówka została ukończona, cel osiągnięty. "Dusza" medycyny nie jest "tu" ani "tam", bowiem przesuwa się, odnawia, regeneruje wraz z każdym pacjentem, z każdym jego słowem, grymasem, westchnieniem czy jękiem. Oscyluje, "migocze" między chorym a lekarzem. Jak czytamy, lekarz winien wiedzieć wszystko o chorobie i niemało o samym pacjencie, wiedzieć to w każdej chwili dnia i nocy, bowiem "bez tego nie ma medycyny. Owszem, jest służba zdrowia, Narodowy Fundusz Zdrowia, nawet ministerstwo. Ale nie - medycyna".

Medycynie musi towarzyszyć filozofia. To jeden z powodów, dla których czujemy w niej ducha Kanta, który pisał, że praca medyka nie wypływa z przepisów prawa, lecz z samej natury rzeczy, a zatem nauki medyczne dzielą swój początek z filozofią.

Nie mam czasu

Najgorsze, co może przytrafić się medycynie, to groźba, że traktując samą siebie wyłącznie jako zbiór technicznych procedur, spowoduje, że tak też będzie postrzegana w społecznym oglądzie. Wtedy stanie się całkowicie bez-duszna. Nie tylko dlatego, że bardziej będzie reagowała na "głos ekonomii niż sumienia", lecz przede wszystkim dlatego, że utraci całkowicie wymiar spotkania osoby z osobą. Trzeba bronić medycyny jako wspólnej wędrówki pacjenta i lekarza, peregrynacji dwóch osób, której marszruta nigdy nie będzie do końca opisana odgórnymi zaleceniami. Jeśli lekarz ma poszukiwać duszy medycyny, może to czynić tylko z pacjentem - "trzeba znaleźć czas na przebycie z chorym wspólnej drogi, wiodącej do odsłonięcia prawdy". Poszukiwanie duszy medycyny to poszukiwanie utraconego czasu. Nie bez powodu cień Marcela Prousta przewinie się przez świat "Kore".

Chodzi o dramatyczną niezgodność dwóch sposobów wypowiadania zdania "nie mam czasu". Lekarz mówi to w codziennym zabieganiu, w którym gorycz żałosnego wynagrodzenia splata się z rosnącą biurokracją. "Nie mam czasu" lekarza wypływa z nadmiaru czekających go obowiązków i rzeczy do zrobienia, tymczasem pacjent wypowiada tę frazę z zupełnie innych powodów: w jego przypadku "nie mam czasu" oznacza, iż nie ma nic do zrobienia, nie tylko dlatego, że zamknięty jest w szpitalnej sali, ale przede wszystkim dlatego, że - o ile choroba jest poważna - ma poczucie, że nic go już nie czeka. "Nie mam czasu" lekarza jest często wynikiem gniewu; "nie mam czasu" pacjenta to wyznanie smutku, a nawet rozpaczy. Szpital wybił go z koleiny jego czasu; znalazł się nagle w czasie "obcym", a przecież dotykającym go najdotkliwiej, jak tylko można. Czas w pewnym sensie "skończył się", a przed cierpiącym tylko niewiadome i ciemność. Męka pacjenta polega na tym, że "mając czas", wiele czasu (przecież "nic nie robi", nie może niczego robić, leżąc w szpitalnym łóżku), doznaje głębokiej traumy "braku czasu" - myśli: już nie zrobię tego i tamtego, już nie mam czasu, już nie ma żadnego później. Szukać duszy medycznej posługi, to nieustannie dobijać się uzgodnienia między tymi dwoma rodzajami "braku" czasu.

Czytam książkę Andrzeja Szczeklika, przypominając sobie mądre medytacje Marzanny Magdoń, również lekarza, jakie w 2002 r. wydała krakowska oficyna Universitas: "Choroba, zwłaszcza rozpoznawana i leczona w szpitalu, / to mała śmierć dla pacjenta. / Mając wtedy czas - pośrodku zabieganego życia, / będąc pod pręgierzem, jakim jest choroba, wyzwala się w człowieku chęć przypatrzenia się sprawom / ważnym - ważnym dla nich. / Niejednokrotnie zobaczenie z oddali nieuniknionego. / Jest to czas refleksji".

Myślenie jest formą terapii. "Kore" przestrzega przed dramatycznymi konsekwencjami medycyny bez-myślnej, bez-refleksyjnej. Leczenie bowiem to współ-myślenie z pacjentem, jego ciałem i duszą.

Przymiotnik "chory", i tak pewnie widziałby to Kant, towarzyszy nam niczym ciemna chmura wisząca nad naszym życiem, choroba to przecież "mała śmierć" - a zatem to wszystko, co nam przeszkadza i z czym trudno się nam pogodzić. Czy gdy, dokuczy nam absurdalność niektórych sytuacji życia publicznego, nie mówimy, że świadczą one o chorobie rzeczywistości? "To przecież jest chore", powiadamy, doświadczając rozbieżności między przepisami a życiem. Autor "Kore" pisze, że o chorobie stanowiącej integralną część ludzkiej istoty "wiedzieli wszystko wielcy greccy tragicy". To prawda. Ale nie wiem, czy stan dzisiejszego świata istotnie czyni powołanie lekarskie trudniejszym. Oczywiście, rzecz nie w aparaturze i farmakologii; dzisiejszy diagnosta dysponuje narzędziami, o których jego kolega sprzed ledwie pół wieku mógł tylko marzyć. Z tego punktu widzenia świat sprzyja lekarzowi, a producenci leków i sprzętu zabiegają o niego skuteczniej niż niejeden renesansowy dworski patron o swego medyka. Rzecz w "szukaniu granicy wolności".

Myśl autora "Kore" zdaje się biec następującym tropem: to, co w wyniku rozwoju badań miało być ułatwieniem w pracy lekarza, stało się mimowiednie źródłem cierpienia, gdyż zrodziło pytania, na które nie potrafimy dać jednoznacznej odpowiedzi. Pozbawiony drogowskazów lekarz łatwo może pobłądzić w świecie "ożywionym przez wolę demistyfikacji autorytetów, a także odsuwającym pytanie o sens istnienia".

Wielki świat bólu

Medycyna jest także sposobem mówienia, a nade wszystko słuchania. Czytam zdanie z początku książki: "Niekiedy choremu trudno przebić się słowem do lekarza. Doktor się spieszy, ma swoje zmartwienia, po prostu nie słucha". Pośpiech jest wrogiem lekarza i pacjenta; jeśli poszukiwanie duszy medycyny kieruje nas w stronę "wielkiego uzgodnienia", bez wątpienia zbliżenie się do niego będzie wymagało czasu. Leczenie jest dziełem namysłu; może w tym sensie dzisiejszy, niecierpliwy świat rzeczywiście przeszkadza medycznemu powołaniu. To namysł pozwoli nam uważnie przyjrzeć się światu, bowiem dzięki niemu, nawet jeśli doskwiera nam brak wyraźnych norm, potrafimy zdobyć się na rzetelność w ocenie sytuacji i powagi pytania. Marzanna Magdoń mówi, że gdy zadano jej pytanie "Kiedy człowiek może podjąć decyzję, że już pora odejść?", nie przeraziła się brakiem jasnej odpowiedzi, lecz doceniła znaczenie pytania, po czym: "usiadłam i zaczęłam jeszcze raz szukać odpowiedzi w sobie". Te próby to poszukiwanie duszy medycyny, bo medycyna jest w istocie próbowaniem, ćwiczeniem, powtarzaniem, przymierzaniem się, na końcu których to czynności nie ma świateł i reflektorów towarzyszących wielkiej, oficjalnej premierze.

Ale pacjentowi trudno przebić się do lekarza także dlatego, że cierpiąc, odczuwa całą niedoskonałość słów mających owo cierpienie wyrazić. Wydaje się to proste - tutaj "kłuje", a tam "łamie"; czasem ból jest dokuczliwy, a czasem nie do zniesienia. Lecz nawet i w prostych przypadkach, gdzie pozornie wszystko widać gołym okiem, ból jest bardziej finezyjny niż moja mowa. Gdy skręcę kostkę, potrafię opisać podstawowe reakcje, ale przecież jednocześnie odczuwam złość, gorycz i lęk, pretensje do siebie samego... A jeszcze jest obawa przyjmująca postać pytania: a może to początek czegoś zupełnie innego, może ta błahostka to jedynie uwertura przed wielką operą cierpienia, w której przyjdzie mi odegrać, a raczej wyjęczeć główną rolę? Te wszystkie odczucia także składają się na mój ból, lecz jak mam o nich opowiedzieć lekarzowi? Boję się tego i uciekam, mówiąc "Panie doktorze, tutaj mnie kłuje"; lecz mówiąc to, już wiem, że nie mówię prawdy, że coś więcej niż "kłuje", że idzie z tym ciemna chmura strachu, lęku, obawy... A jakże muszą cierpieć ci, których przykuła do łóżka długa i - być może - finalna boleść? Jakże przerażająco złożony musi być labirynt ich bólu, i jakże o nim mówić takimi słowami jak "kłuje" albo "uciska"? Wielki świat bólu pozostaje poza granicami naszego języka.

Czytając ważne pytanie "Dlaczego trudno »być z chorym«", zadane przez profesora Szczeklika, dopowiadamy sobie, że równie trudno jest "być chorym". I to nie tylko z powodu NFZ i brutalnej szpitalnej rzeczywistości. Nie sposób nie zgodzić się z uwagami Autora, że studia medyczne nie uczą słuchania pacjenta, że nikt nie wprawia adeptów sztuki lekarskiej w niuansowaniu zagadnień prawdy. Ale powiedzmy także, że niewiele robimy, aby wprawiać siebie samych w mowie cierpienia. Może dlatego także unikamy widoku ludzi dręczonych cierpieniem: nie rozumiemy ich języka, boimy się, że swoimi nieartykułowanymi westchnieniami, jękami, może nawet krzykami, zburzą piękny porządek naszej mowy. Wiele trafnych uwag wypowiada Szczeklik o znaczeniu sztuki jako odrębnej drodze do poznania świata. To drugi powód, dla którego Kant ze swoim przekonaniem, iż "Der Arzt ist ein Künstler" mógłby być patronem tej książki. Tak, medycyna jest sztuką. Dodajmy, że jest to sztuka, która pojmuje swoje zadanie najambitniej, wręcz "awangardowo": ma nauczyć nas rozumienia nie tego, co powierzchownie "piękne", lecz tego, co wydaje się chaotyczne, niespójne, nieartykułowane, pozbawione porządku i harmonii. Ma nas przybliżyć do mowy cierpienia.

Robinson i Filoktet

Nie jest to łatwe zadanie w kulturze, która od swych początków wykazuje wszelkie objawy tego, co moglibyśmy nazwać syndromem Filokteta. Znamy tę mitologiczną opowieść o przyjacielu Heraklesa, wybornym łuczniku, którego, ukąszonego przez jadowitego węża w drodze pod Troję, z racji przewlekle jątrzącej się rany towarzysze broni porzucili na bezludnej wyspie. Grecy, miłośnicy pięknej mowy, unikają Filokteta, który w sensie najdosłowniejszym zatruł im życie: "Gdy zjadła ropa z rany w nodze mu ściekała / I my spokojnie tknąć się libacji ni ofiar / Palonych nie mogliśmy, dlatego, że obóz / Cały wyjąc lub jęcząc dzikimi krzykami / Wciąż napełniał". Jest w każdym cierpieniu, nawet tym pozornie błahym, niemy krzyk, bowiem bólu nie da się nigdy opisać i wypowiedzieć do końca.

Choroba zawsze umieszcza człowieka na bezludnej wyspie, położonej z dala od ruchliwych, handlowych szlaków. Cierpi się w samotności. Gdy Autor "Kore" zaleca, aby mniej mówić o śmierci, a więcej o umieraniu, o tym, aby nie lękać się tego tematu i nie pomijać go milczeniem, pojmuję to jako rozpoznanie głębokiej samotności, przeżywanej w cierpieniu i chorobie. "Człowiek nieuleczalnie chory, zwłaszcza gdy zbliża się ku śmierci, nie tylko cierpi fizycznie, lecz doznaje także cierpień duchowych, egzystencjalnych. Narasta poczucie osamotnienia (...), poczucie tak wielkie, iż nawet wierzącym wydaje się, iż Bóg ich w takiej chwili opuścił".

Dogłębne doznanie egzystencji w obliczu narastającego cierpienia - z tym w istocie ma do czynienia medycyna poszukująca swej duszy. Paradoks niesłychany, może nawet oburzający - kto cierpi, kto umiera, ten zdaje sobie sprawę, czym jest życie, tego życie dotyka do żywego, jego, a nie nas (jeszcze) zdrowych, (jeszcze) żywych. Z tym także medycyna musi sobie poradzić. W tej sytuacji chodzi o to, by podjąć trud, czasami może to być nawet trud heroiczny, aby nie mnożyć samotności chorego. Temu służy idea towarzyszenia. Może takie powinno być zadanie współczesnej humanistyki: podjąć wysiłek zrozumienia, czym jest towarzyszenie cierpieniu oraz równie mozolny trud pojęcia i nauczania nas, o ile to możliwe, ciemnej mowy męczarni. Nie uciekać od cierpiącego, który doznaje wielkiej Obcości świata - oto przesłanie refleksji humanistycznej.

Choroba zsyła nas na wyspę; sami musimy zmagać się z bólem, ale poniekąd sami też musimy starać się odnaleźć nań lekarstwo. Nikt nie wiedział tego lepiej niż Robinson Cruzoe, który swoje odczucia uzewnętrznił, nadając znamienną nazwę miejscu swego odosobnienia ("dostałem się na brzeg tej niefortunnej wyspy, którą przezwałem Wyspą Rozpaczy"). Niemal po roku samotnego życia Robinson odczuwa pierwsze symptomy choroby i reaguje na nie tak, jak wszyscy - poszukuje przyczyny słabości: "poczułem dziwne dreszcze i przypisywałem to oziębieniu się powietrza wskutek deszczu". Pierwszą próbą oswojenia słabości jest zawsze poszukiwanie przyczyny, i to takiej, która leży poza nami, poza naszym ciałem.

Ale gdy ból nie ustępuje, przeciwnie: nasila się i rośnie, gdy cierpiący traci poczucie wyrazistej granicy między światem a własnym ciałem, gdy świat boli go równie jak jego ciało, zdajemy sobie sprawę, że to, czego doznaje chory, z trudnością można "opowiedzieć", "zrelacjonować" lekarzowi. Gdy ból rozszerza się gwałtownie (a w każdym dotkliwym bólu jest taki moment), "boli" mnie "wszystko", także i to, co poza mną, a moje słowa nie dadzą się łatwo przyporządkować do przyjętych kategorii: "gorączka i straszliwe wyrzuty sumienia dobyły z ust mych słowa podobne modłom do Boga, choć nie mógłbym powiedzieć, czy to były modły duszy pragnącej i pełnej nadziei, czy raczej słowa lęku i rozpaczy". W takim stanie choremu trudno odpowiedzieć na pytanie "co pana boli?", bowiem w cierpieniu to nawet nie on mówi, lecz mówi ciało i znękana, wybita ze swego zwyczajnego stanu psychika. Pytanie lekarza o objawy wymaga precyzyjnej odpowiedzi, tymczasem precyzyjność jest właśnie tym, czego los odmawia cierpiącemu - w jego mowie kategorie mieszają się i przenikają, nadzieja przeplata się z rozpaczą. Nadzieja rozpaczy i rozpacz nadziei - oto stan cierpiącego, dla którego to stanu trudno znaleźć właściwe słowa.

Zwichrzenie myśli

Z tej sytuacji człowiek wyłania się z dwoma pytaniami. Jedno odnosi go do świata, a nawet wręcz kosmosu: doznając głębokiej słabości, człowiek pragnie znaleźć system, który otworzyłby możliwość sensu, porządku przekraczającego jego indywidualny byt i los. Cierpię, ale jest to "po coś", gdyż rzeczywistość jest pomyślana, a zatem celowa. Łatwiej pogodzić się z cierpieniem, gdy należy ono do ogólnego planu racji istnienia Ziemi i Słońca. Drugie pytanie jest konsekwencją pierwszego: jakie przyczyny sprawiają, że w porządku owych racji to mnie przypisano właśnie rolę chorego.

Tak też pyta Robinson wstrząsany febrą w samotnej i wilgotnej grocie swej wyspy, której jak na ironię jest jednocześnie władcą i niewolnikiem. Najpierw choroba wstępuje w fazę rozmyślania o ogólnym ładzie: "Czym jest ta ziemia i to morze, których już tyle części przebiegłem? Czymże ja jestem oraz wszelkie inne stworzenia?". A dalej już tylko dramatycznie wykrzyczane pytanie nie o porządek racji, lecz o to, dlaczego wybór przynoszący ból wskazał mnie: "Czemu Bóg tak ze mną postąpił? Cóżem uczynił, że wszystko to mnie spotkało?"

Wszystko to fazy poprzedzające terapię, jakby skuteczne leczenie nie było możliwe bez dramatycznego wstrząsu, po którym "byłem jak rażony piorunem", wstrząsu stanowiącego przemianę mojego myślenia - "myśli moje były zwichrzone", zapisuje Robinson. Dopiero wtedy można leczyć naprawdę; nie podawać pigułki, robić zastrzyki, usuwać symptomy, ale leczyć - czyli docierać do ciemnego źródła choroby. Przemiana myślenia, "zwichrzenie myśli" (co za piękna fraza! Jakże pospiesznie odesłaliśmy "Robinsona" na

półkę z książkami przygodowymi, gdy tymczasem to jedna z najgłębszych powieści, jakie napisano), przez które przechodzi każdy cierpiący, a którym tak trudno podzielić się z medykiem, jest niezbędne dla procesu terapii.

A więc dopiero teraz Robinson stanie się lekarzem, dopiero doznawszy "rozwichrzenia myśli" podejmie eksperyment leczenia: "wyjąłem ową księgę [Biblię - T.S.] i położyłem ją wraz z tytoniem na stole". Zdanie to znajduje dwojaką wykładnię. Jedną jest konieczność sprawdzania, podejmowania wysiłku i ryzyka eksperymentu: "nie wiedziałem, jaki użytek zrobić z tytoniu, ani też czy mi przyniesie w mej chorobie jaką ulgę". Każde lekarstwo jest w jakimś stopniu eksperymentem, bowiem pomimo tysięcy prób klinicznych do końca nigdy nie wiadomo, jak zareaguje na nie organizm chorego. Każde lekarstwo podlega także swoistej ekonomii: jego efekt okupiony jest wysoką ceną, która daje nam do myślenia - leczenie nie usuwa bez reszty śladów choroby i cierpienia. Pozostają one w nas, bowiem nawet jeśli uzna się nas za wyleczonych, ciało przecież pamięta mocą jemu tylko właściwej pamięci blizn i osłabienia. To tak właśnie leczenie daje nam do myślenia - przez mądrość ciała, które pamięta, choć świadomość chce wszystko wymazać, usunąć i uznać za niebyłe.

Druga wykładnia przypomina, że leczenie wymaga osadzenia w horyzoncie szerszym niż jedynie farmakologiczno-

-kliniczny. Robinson rozpoczyna leczenie od lektury Biblii z dwóch, jak możemy przypuszczać, powodów: dlatego, że daje mu ona punkt widzenia, z którego może spoglądać na świat i jego losy, oraz dlatego, że znajduje tam możliwość umieszczenia przypadków swojego życia w szerszej ramie, która je porządkuje z uderzającą wyrazistością. Ogranicza poczucie swego wyobcowania, które, jak czytamy w "Kore", "izoluje człowieka od człowieka, człowieka od Boga". Teraz nie jest sam, to znaczy zaczyna rozumieć głębokie znaczenie samotności. Terapia polega na ponownym przyłączaniu człowieka, dotychczas żyjącego w całkowitej separacji; dlatego jest pokonywaniem diabła - wszak dia-bolos "to ten, kto oddziela, rozłącza".

Może dlatego Robinson sięga po Biblię - aby wygnać ducha odłączenia. Tak jak "Kore" podejmuje ciągłe próby przekonania nas o tym, iż niezbędne jest nieustawanie w trosce o zachowanie wrażliwości, bo inaczej staniemy się uczestnikami świata egotystycznej obojętności, który odmalował Breughel w słynnej scenie upadku Ikara.

Mówi Robinson uzdrowiony z paroksyzmów febry: "Odtąd samotność moja przestała być dla mnie ciężarem". Chodzi nie tylko o uzdrowienie, lecz o uzdrowienie będące wynikiem tego, że odnalazłem tego/tą, która towarzyszyła mi w cierpieniu, przeprowadzając na jego drugą stronę. "Będę z tobą. Nie opuszczę cię. Nie zostaniesz sam" - pisze Andrzej Szczeklik w ostatnim zdaniu swej książki. Wyznanie miłosne, wyznanie troski, wyznanie wielkiej przyjaźni, stanowiącej duszę medycyny. Piękne zakończenie. ?h

Andrzej Szczeklik, "Kore", Wydawnictwo Znak,

Kraków 2007.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Literaturoznawca, eseista, poeta, tłumacz. Były rektor Uniwersytetu Śląskiego. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Członek Komitetu Nauk o Literaturze PAN, Prezydium Komitetu „Polska w Zjednoczonej Europie” PAN, Prezydium Rady Głównej Szkolnictwa… więcej