Komunikat o błędzie

Could not retrieve the oEmbed resource.

Laudacja dla ks. Bonieckiego

„W SŁUŻBIE BOGU I LUDZIOM” – laudacja z okazji nadania Księdzu Adamowi Bonieckiemu złotego medalu Uniwersytetu Jagiellońskiego „Plus Ratio Quam Vis”. 10 listopada 2020 r.

10.11.2020

Czyta się kilka minut

Ksiądz Adam Boniecki próbował kiedyś napisać kazanie na własny pogrzeb. Skończyło się na jednym zdaniu: „Znaliście go; świętym nie był…”. Co by było, gdyby teraz napisał laudację? Też by się skończyło na kilku autoironicznych słowach. Dlatego Pan Rektor, w trosce o solenność uniwersyteckiego rytuału, powierzył  to zadanie komuś, kto tylko od czasu do czasu Księdza Bonieckiego czyta i słucha, nie należy do kręgu jego współpracowników ani przyjaciół, na sprawy Kościoła patrzy z boku, z pewnego dystansu, a mimo to doświadcza jakiegoś poczucia bliskości z dzisiejszym laureatem i myśli o nim per „Ksiądz Adam”.

Ale do rzeczy. Laudację zaczyna się na ogół od biografii. Są jednak postaci, dla których biografia to tylko rusztowanie dla skonstruowania samego siebie i  instrument do pozostawienia po sobie na długi czas cennego daru w umysłach innych ludzi, w ich refleksji, przeżyciu, pamięci, zachowanych tekstach. Pamiętamy o dziele życia, a nie o życiorysie. To miał na myśli poeta, licząc, że „nie umrze cały”. I to właśnie, biorąc w nawias interpretację metafizyczną, jest ziemska, laicka interpretacja idei życia wiecznego. Dlatego o biografii Księdza Bonieckiego będzie krótko, a dłużej o tym, kim się sam uformował, i o treści jego życiowego dzieła.

 Biografię laureata da się ująć w dwóch hasłach: droga i wspólnota. Droga od ziemiańskiego dworu, poprzez wysiedlenia, wypędzenia, wojenną i powojenną tułaczkę aż do sublokatorskiego pokoiku u Turowiczów. Przez Warszawę, Kraków, Paryż i Rzym. Stale w drodze: na rowerze Diamant w dzieciństwie, potem na motorynce na rzymskich ulicach, a dzisiaj ciągle w podróży pociągami po Polsce na spotkania pełne słuchaczy, a we wtorki w pendolino z Warszawy do Krakowa do redakcji „Tygodnika Powszechnego”. Pisał o sobie i o podobnych do siebie: „Jesteśmy w drodze jak nomadzi, którzy dziś rozbijają namioty, by nazajutrz je zwinąć i powędrować dalej”.

A wspólnota? Miał w życiu właściwie trzy: rodzinę, zakon i redakcję. W każdej był nie tylko uczestnikiem, ale podejmował za nią odpowiedzialność. Rodzina, ta wspólnota z nadania losu, była dla niego ogromnie ważna. Po wczesnej śmierci ojca zamordowanego w 1944 roku przez Gestapo przejął opiekę nad matką, z którą był bardzo związany, i nad młodszym rodzeństwem. Z kolei zgromadzenie zakonne marianów było wspólnotą z wyboru i powołania, w której odnalazł drugi dom, a później przyszło mu przez sześć lat być przełożonym generalnym zakonu w całym świecie. Wreszcie trzecia wspólnota, redakcja „Tygodnika Powszechnego”, to był wybór zawodowy – nie tylko realizował w niej swój talent dziennikarski, ale przez dwanaście lat jej przewodził jako redaktor naczelny i istotnie ukształtował dzisiejszy charakter pisma. Dobrze rozumiał znaczenie wspólnoty. Przywoływał Jana Pawła II: „Człowiek nie jest sam, żyje z drugimi, przez drugich, dla drugich. Cała ludzka egzystencja ma właściwy sobie wymiar wspólnotowy”. A sam pisał: „Dom jest zbudowany na relacjach, na więzi z innymi”. W tym sensie miał trzy domy.

Tyle biografii, a teraz o dziele. Jak każdy, kto chce zobaczyć dalej i więcej, musiał, jak w tej newtonowskiej metaforze, stanąć na ramionach olbrzymów. Wsparł się na trzech ojcach Kościoła, dwóch Świętych – Janie XXIII i Janie Pawle II – a natchnienie czerpie od trzeciego papieża, być może też w przyszłości świętego  – Franciszka, z jego autentyzmem, skromnością i wolą odnowienia Kościoła. Mimo że należy do zakonu marianów, jest Boniecki w tym przenośnym sensie w głębi duszy franciszkaninem. Godnie też reprezentuje i kontynuuje piękne tradycje kościoła krakowskiego, kościoła Wojtyły, Tischnera, Macharskiego, Pieronka, Rysia, dla których drogowskazem była mądrość i etos Ewangelii, a nie koniunktura polityczna.

Myślę, że sens, jaki nadał swojemu życiu, da się ująć jednym zdaniem: „Służyć Bogu poprzez służenie ludziom”. Nie dowiemy się, czy Bóg to docenił, ale dla wielu ludzi ks. Boniecki stał się przewodnikiem duchowym i autorytetem moralnym. Takim jest jako spowiednik w konfesjonale, katecheta młodzieży akademickiej, reporter interwencyjny, interpretator treści ewangelicznych, komentator bulwersujących etycznie wydarzeń. Stworzył wzór duchownego, który nie jest urzędnikiem kościelnym obsługującym klientów, nie należy do tego „personelu naziemnego”, jak to ujęła dowcipnie siostra Małgorzata Chmielewska, lecz jest na co dzień pasterzem zwykłych ludzi, w ich zwyczajnych codziennych sprawach. Zamiast biblijnego określenia „pasterz”, mamy w socjologii bardziej nowoczesny termin „zawód pomocowy” (helping profession) – taki, którego rolą i misją  jest przede wszystkim oddanie i niesienie pomocy innym, nawet z narażeniem na szwank własnych interesów. I na tym polega najbardziej autentyczne powołanie księdza. Jak sam pisał: „Ideał księdza to z miłości do Boga służyć ludziom”. Życie spełnione to takie, w którym „jesteśmy dla innych ważni”.

Główny temat jego refleksji i troski to Kościół, później społeczeństwo, a na końcu polityka. Kościół w wymiarze mistycznym, teologicznym, to dla Bonieckiego ustanowiony przez Chrystusa przekaźnik ewangelicznego przesłania. W wymiarze społecznym to wielka, powszechna wspólnota wierzących. W wymiarze biurokratycznym to hierarchiczna instytucja. Jego Kościół, z którym się utożsamia, ma sens pierwszy i drugi, mistyczny i społeczny. Natomiast z dużym dystansem odnosi się do kościoła instytucjonalnego. Pisze: „Niebezpieczeństwo grożące każdej instytucji polega na tym, że to, co jest środkiem, może stać się celem. W Kościele czasem widać więcej troski o aparat kościelny niż o Ducha i łaski Boga”. I konsekwentnie, z uporem piętnuje w Kościele instytucjonalnym jego grzechy:

- klerykalizm rozumiany jako wywyższanie się księży, a zwłaszcza hierarchów ponad wiernych i traktowanie się jako obdarzonych władzą pomazańców bożych;

- pychę i dygnitarstwo, zamiast służebności i pokory;

- materializm i przepych, zamiast wstrzemięźliwości i ascezy;

- ignorowanie, a nawet ukrywanie grzechów Kościoła i duchownych, zamiast skruchy i wyznania win. Pisze: „Cóż z tego, że skandalicznych czynów księży nie jest więcej niż w różnych kategoriach profesjonalnych? Ta profesja jako jedyna występuje in persona Christi”.

Potępia aprioryczne i ksenofobiczne, oparte na stereotypach i przesądach wykluczenie pewnych społeczności: uchodźców, homoseksualistów, ateistów. „Wykluczeniem nie napoi się żadnego spragnionego”, pisze. I widzi w tym jawne zaprzeczenie ewangelicznej otwartości i miłosierdzia.

A o roli hierarchów pisze z humorem: „Czasem wolę, żeby episkopat się nie odzywał. Biskupi to też w końcu ludzie. Nie mają bezpośredniego telefonu do Ducha Świętego”. To parafraza  słynnego śląskiego powiedzonka biskupa Nossola: „Każdy ma swojego ptoka [w sensie: fijoła]. A biskupi myślą, że to Duch Święty”. 

W tych przewinach i utracie zaufania do hierarchów, na których spoczywa szczególna powinność wiarygodności, dostrzega źródło dysonansów moralnych, czy w języku kościelnym – zgorszenia wśród wiernych, sekularyzacji, odchodzenia od Kościoła, aktów apostazji. I dlatego w duchu nauczania papieża Franciszka widzi konieczność kolejnego wielkiego kroku, po Soborze Watykańskim II, w kierunku uzdrowienia i unowocześnienia instytucji kościelnych.

Drugi temat refleksji i troski Bonieckiego to społeczeństwo. W duchu społecznej nauki Kościoła boleje nad przepastnymi nierównościami społecznymi, wielkimi enklawami biedy, bezrobocia, bezdomności, losem niepełnosprawnych. Potępia wojny, które definiuje jako „zabijanie ludzi, którzy nam nie zrobili nic złego poza tym, że jeśli ja ich nie zabiję, to oni zabiją mnie, chociaż nic złego im nie zrobiłem”. Protestuje przeciw  eksploatatorskiej, a nie opiekuńczej interpretacji biblijnej prawdy o „ziemi ludziom przez Boga oddanej”, przeciw destrukcji przyrody i okrucieństwu wobec zwierząt.  Ale martwią go także codzienne przywary  członków społeczeństwa. Tak z goryczą pisze o nas: „wątpię, aby takie wartości, jak praworządność, bezstronność w sądach czy lojalność wobec Europy były u nas w cenie”, a w innym miejscu formułuje jeszcze pełniejszy akt oskarżenia: „my, egoiści, pyszni, chciwi, w sprawach seksu nieopanowani, zajęci wszystkim, tylko nie Bogiem, zadowoleni z siebie, po mistrzowsku tłumaczący wszystko tym, że wszyscy tak robią, że to nic takiego, że nic się nie stało, przecedzający w swoich rachunkach sumienia i spowiedziach komara, a połykający wielbłądy”. Ratunek widzi w odrodzeniu duchowym, w zbliżeniu do Chrystusa i wzięciu do serca etosu Ewangelii.

Trzecim tematem refleksji i troski Bonieckiego jest polityka. Tutaj jest najbardziej wstrzemięźliwy, może dlatego, że opowiada się za rozdziałem Kościoła od państwa i sprzeciwia zarówno upolitycznianiu wiary, jak i  sakralizacji polityki. Ale mimo to wypowiada się w sprawach politycznych wtedy, gdy musi, gdy zdarzenia polityczne przekraczają jego czerwoną linię, gdy sięgają granicy jego osobistego non possumus. Przede wszystkim nie może się zgodzić na pokazy rytualnej religijności dla doraźnych korzyści politycznych. Z przykazania Dekalogu wynika – pisze – że „nie będziesz głosił imienia Boga w sposób niegodny, fałszywy, poniżający, dla osiągnięcia złego celu. Dla zdobycia władzy, wpływów, poparcia Kościoła w wyborach, przywilejów, zamówień, pieniędzy, zniszczenia nieprzyjaciela itd.”.  Rozwija tę jakże aktualną myśl w innym miejscu: „Zapytajmy o subtelniejsze formy tego samego nastawienia. O ostentacje gestów religijnych, kiedy jednocześnie depcze się w życiu sprawiedliwość. Albo o odwoływanie się do Boga, kiedy chodzi o pogrążenie przeciwnika. Czy o budzenie – w imię obrony wiary – nienawiści do innego. O urynkowienie wiary, swoisty handel: za życzliwe gesty wobec Kościoła i wierzących poparcie duchownych i głosy wierzących w wyborach”. Odrzuca legitymizację władzy państwowej przez wyznanie, jak w formule „Polak-Katolik”, czy zawłaszczaniu  Chrystusa jako Króla Polski. Sprzeciwia się podsycaniu przez rządzących społecznych podziałów i konfliktów, przywołując list św. Pawła do Galatów: „A jak u was jeden drugiego kąsa i pożera, baczcie byście się wzajemnie nie zjedli”. Opowiada się za losem ludzi niepełnosprawnych i upośledzonych: „jeśli na liście priorytetów państwa nie ma śladu solidarności z najsłabszymi, znaczy to, że kultura jest tam w stanie zapaści, nie mówiąc o stanie wartości chrześcijańskich”. I wreszcie ostrzega przed pokusami autorytaryzmu, gdy zagrożona jest wolność, najwyższa wartość w jego hierarchii wartości ziemskich. Cytuje Johna Locke’a, wedle którego uznanie absolutnego suwerena oznacza, „że ludzie są tak głupi, iż dążąc do uniknięcia szkód wyrządzanych im przez tchórze czy lisy, będą zadowoleni i będą się czuć bezpiecznie, kiedy pożrą ich lwy”.  „Żeby to choć lwy były” – dodaje od siebie Boniecki.

Jakie trzeba mieć zalety rozumu i charakteru, aby tak odważnie i bezkompromisowo piętnować słabości instytucji, do której się samemu należy – Kościoła – i tak wyraziście stawiać ważne dla ludzi problemy społeczne i polityczne? Mało kto może tak podsumować swoje życie: „Wszystko, co dotąd robiłem czy mówiłem, było zgodne z moim sumieniem”. Spróbujmy zatem jako wzorzec dla potomnych dokonać dekonstrukcji tego sumienia.

Element pierwszy, dla duchownego fundamentalny, to niezachwiana wiara. Boniecki nigdy nie zwątpił. Jego intuicja transcendencji jest aksjomatyczna. Kiedy jest pytany, jak Bóg godzi się na tyle ludzkich nieszczęść, odpowiada: „mogę powiedzieć prawdę, że nie wiem. Mogę tylko powiedzieć to, co mówi mi moja wiara: że Bóg z pewnością wie”. A w innym  miejscu, z nutką humoru: „Wychodząc z konfesjonału, myślę: tak, Bóg jest. Widziałem, jak właśnie tędy przeszedł”.

Element drugi to tolerancja i empatia, ziemski synonim miłosierdzia. Przejawia je, gdy spowiada homoseksualistę, gdy pisze reportaż o hippisach, gdy koncelebruje msze z redemptorystami od ojca Dyrektora, mimo że z ideologią i praktyką kościoła toruńskiego bardzo mu nie po drodze, gdy uczestniczy w pogrzebie generała Jaruzelskiego, gdy wybacza apostazję i odejście od kościoła księdza Tomasza Węcławskiego, gdy rozgrzesza z samobójstwa Piotra Szczęsnego.

Element trzeci to współczucie wobec ludzkich nieszczęść, chorób, bólu, samotności, żałoby. Wyrażane i w konfesjonale, i w reportażach interwencyjnych, w spotkaniach z ubogimi, cierpiącymi, poniżonymi i w praktycznych wysiłkach poprawy ich losu.

Element czwarty to lojalność wobec wspólnoty i własnej przysięgi wierności. „Gdzie mnie poślą, to pójdę” deklarował, gdy zakon wysyłał go do obcej mu wtedy i dalekiej Francji, czy kiedy indziej, w jakiś prowincjonalny zakątek Polski. A gdy później dwukrotnie spotkał go ze strony zakonu zakaz wypowiedzi w mediach, nie protestował, zamilkł. Jak ktoś pięknie powiedział: Boniecki odkrył, że w ciszy lepiej można usłyszeć głos Boga.

Element piąty to asceza i dystans wobec żądzy posiadania. W swoich tułaczkach młodzieńczych wcześnie nauczył się o marności i ulotności dóbr materialnych: „Było miasto – nie ma miasta, był dom – nie ma domu, był pałac – nie ma pałacu”.

I wreszcie element szósty – to poczucie humoru, ironiczny dystans do siebie i wyczulenie na śmieszność innych. Dzieli się „niespełnionym marzeniem, aby być świętym księdzem”. I dodaje: „to nie bardzo wyszło”. A gdy przybywa do Watykanu, by kierować polską sekcją „L’Osservatore Romano”, zauważa: „tutaj trzeba z wszystkiego żartować, z wyjątkiem Pana Jezusa Chrystusa”.

W tych smutnych czasach, gdy autentyczne autorytety są niszczone, a prawdziwe elity zastępowane – pożal się Boże – nową elitą, Boniecki trwa jako autorytet moralny i filar dawnej, godnej elity. I tak idzie dalej drogą przez życie, z laseczką, lekko zgarbiony, ale z dumnie podniesioną głową, broniąc wiary i rozumu.

Na koniec popełnię plagiat. Kiedy Boniecki pisze o tych, których darzy najwyższym szacunkiem, często kończy tak: „Dzięki Ci, Boże, za…”. I tu następuje nazwisko. Powiem więc dzisiaj w imieniu nas wszystkich: Dzięki Ci, Boże, za Bonieckiego!

Prof. Piotr Sztompka

Kraków, listopad 2020 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]