Lampy na pobożność

Skąd bierze się nacisk na możliwość nadawania Mszy przez telewizję przy jednoczesnym braku entuzjazmu dla posługi nadzwyczajnego szafarza Komunii św. i wyraźnym oporze wobec wprowadzenia diakonatu stałego?.

16.01.2005

Czyta się kilka minut

Ilekroć natrafiałem na telewizyjną transmisję Eucharystii, pojawiał się we mnie odruch sprzeciwu, zażenowania, a czasem wręcz obrzydzenia. Dość frustrująca reakcja dla kogoś od lat zafascynowanego liturgią: rzeczywistością, która była i jest osią jego chrześcijańskiego życia. Tym bardziej, że przyznawanie się do takiej reakcji u osób związanych z Kościołem zazwyczaj wywoływało podejrzenia, pytanie, czy to aby swój człowiek, próby łagodnej perswazji, żebym starał się zrozumieć duchowe potrzeby innych ludzi, albo też wyrzuty, że chciałbym zamknąć Kościół do zakrystii, że nie rozumiem, iż we współczesnym świecie ewangelizacja musi się posługiwać również najnowocześniejszymi środkami. Chęć refleksji nad problemami, jakie stwarza medialna transmisja Mszy, pojawiała się rzadko (jak się później okazało, nie należało się temu dziwić, skoro sam ks. René Laurentin, wybitny teolog, ekspert Soboru Watykańskiego II, został okrzyczany niemal wrogiem Mszy i chorych w Kościele, kiedy w początkach telewizji postulował powściągliwość w tej dziedzinie). A szkoda, bo transmitowanie Mszy przez telewizję ma moim zdaniem o wiele mniej wspólnego z życiem duchowym i ewangelizacją niż z uleganiem wszechwładnemu w naszych czasach kultowi monitora i pobłażliwością wobec powszechności nałogu oglądania ruchomych obrazków.

Potrzeby chorych

Zazwyczaj uzasadnia się transmisje Mszy dobrem ludzi chorych, którzy mają wielkie pragnienie uczestnictwa w Eucharystii, lecz nie mogą pójść do kościoła. Postawię tu jedynie kilka pytań. Czy u niejednego chorego pozostawionego sam na sam z ekranem transmisja Mszy nie wzmaga poczucia osamotnienia i oddzielenia od wspólnoty wiernych, nam zarazem pozwalając uspokoić sumienie, że przecież jakoś się o nich troszczymy? Czy nie umacniamy w wiernych poczucia, że normalnym sposobem uczestnictwa chorych w Eucharystii jest uczestnictwo wirtualne? Czy nie jest antyewangelizacją potęgowanie u chorych nałogu oglądactwa, od którego i tak - mając wiele utrudnień w kontaktach z otoczeniem - są bardzo często uzależnieni?

Do zaspokojenia pragnienia Eucharystii u ludzi chorych i nie pozostawiania ich w poczuciu wyłączenia z komunii Kościoła telewizyjna transmisja Mszy nie jest w ogóle potrzebna. Szukając właściwego rozwiązania, nie trzeba wcale odkrywać Ameryki. Wystarczy odwołać się do sięgającej starożytności tradycji Kościoła. Otóż nawet jeśli choroba uniemożliwiała wiernym obecność na niedzielnym zgromadzeniu, nie byli oni przez to zgromadzenie opuszczeni, a troskę o zaspokojenie ich pragnienia łączności z Bogiem i Kościołem wyrażano przez zaniesienie im do spożycia Świętych Darów - znak ich rzeczywistej i głębokiej komunii. Nie widać powodów, dla których również współcześnie praktyka ta nie miałaby służyć jako wzór do naśladowania. Jeśli więc naprawdę zależy nam na zaradzeniu duchowemu pragnieniu chorych, to najwłaściwszą ku temu drogą jest dołożenie starań, by do każdego z nich mógł co niedziela dotrzeć wierny, który po Mszy odwiedzi go, razem z nim się pomodli, podzieli zasłyszanym Słowem Bożym i zaniesie mu Komunię. W ten sposób uczestnictwo chorego we Mszy będzie jak najbardziej pełne i rzeczywiste, choćby nawet fizycznie nie był obecny w kościele. Natomiast telewizyjna transmisja nic istotnego mu nie daje, poza złudnym poczuciem, że komunię w Chlebie i Winie można w jakimś stopniu zastąpić przez komunię przed monitorem.

W tym kontekście w Kościele polskim musi zastanawiać nacisk kładziony na udostępnienie możliwości nadawania Mszy przez telewizję przy jednoczesnym braku entuzjazmu dla upowszechnienia posługi nadzwyczajnego szafarza Komunii św. i wyraźnym oporze wobec wprowadzenia diakonatu stałego. Czy na pewno głównym motywem jest tu troska o rzeczywiste duchowe dobro chorego? Czy wskazanie na duchowe potrzeby ludzi chorych jako argument za telewizyjną transmisją Mszy nie jest tylko wygodnym pretekstem? Myślę, że bardziej chodzi tu o uleganie pewnemu stereotypowi myślowemu, o którym w październikowym “Znaku" pisał Paweł Huelle: “Telewizja nadaje każdemu, nawet błahemu wydarzeniu rodzaj sakralizacji, wpisania do księgi wydarzeń w rubryce: ważne". Tyle że w tym przypadku wnioskowanie przebiega w odwrotnym kierunku: skoro Msza jest czymś ważnym, to koniecznie powinno się znaleźć dla niej miejsce w telewizyjnej ramówce (co jej rangę poniekąd potwierdza). A żeby wierni nie poczuli się zwolnieni z obowiązku coniedzielnej obecności w kościele, podkreśla się, że to dla tych, którzy z nie swojej winy wypełnić go nie mogą.

Uczestniczyć czy wysłuchać

Jeśli rozważamy zasadność argumentacji “za" lub “przeciw" transmisji Mszy, to należy najpierw wyraźnie odróżnić specyfikę dwóch głównych jej części, tzn. liturgii słowa i liturgii eucharystycznej, bowiem czym innym jest transmisja jednej, a czym innym drugiej. Warto tu znów odwołać się do świadomości chrześcijan pierwszych wieków, dla których różnica pomiędzy obiema składowymi celebracji Eucharystii była na tyle wyrazista, że stosowano wówczas następującą praktykę: liturgia słowa była dostępna dla wszystkich zainteresowanych, zaś do dalszej części liturgii dopuszczano jedynie tych, którzy przystępowali do komunii. Skoro sednem liturgii eucharystycznej jest wyrażenie głębokiej jedności uczestników z Bogiem i między sobą, to nie wyobrażano sobie, by było tam miejsce nawet dla osób szczerze zainteresowanych, ale nie mogących wejść w relację komunii (po liturgii słowa zgromadzenie opuszczali zarówno katechumeni, jak i wierni odbywający pokutę); tym bardziej nie było go dla gapiów. Ta starożytna praktyka jest jasną wskazówką w kwestii medialnej transmisji: rejestrowanie i przekazywanie liturgii słowa wydaje się być dozwolone, a czasami nawet wskazane, natomiast niedopuszczalne jest to w przypadku liturgii eucharystycznej (można się jedynie zastanawiać, czy ma to być zakaz absolutny, czy zezwalający na wyjątki, z których każdy powinien być oddzielnie i wnikliwie analizowany).

Dlaczego jednak transmisje Mszy są dość powszechnie i właściwie bez oporów przyjmowane przez wiernych jak coś najzupełniej naturalnego? I czy dzisiaj ma sens odwoływanie się do starożytnej praktyki, skoro już od wieków jest ona inna i podczas obu części Mszy może być w kościele obecny każdy, nie tylko nieprzystępujący do komunii, ale nawet niechrześcijanin? Szukając odpowiedzi na te pytania, należałoby przywołać rozpowszechnioną od średniowiecza praktykę, wedle której uczestnictwo wiernych w niedzielnej Eucharystii sprowadzało się do “wysłuchania Mszy", asystowania wzrokiem przy celebracji dokonywanej przez księdza i adorowania Najświętszych Postaci; przystępowanie do komunii należało natomiast do rzadkości, o takim terminie jak “współcelebracja" w ogóle nie wspominając. W tej koncepcji uczestnictwo w liturgii słowa i liturgii eucharystycznej niczym istotnym się nie różniło. Jeśli nie będziemy się starali przezwyciężyć tego średniowiecznego dziedzictwa, powinniśmy uznać, że zadośćuczynienie obowiązkowi coniedzielnego uczestnictwa katolika we Mszy nie wymaga obecności w kościele. Bo w istocie co za różnica, czy nabożne wysłuchanie Mszy i asystowanie księżowskiej celebracji będzie miało miejsce pod chórem, czy przed ekranem telewizora?

Ta koncepcja uczestnictwa wiernych spowodowała również erozję świadomości głębi i intymności relacji łączących uczestników celebracji eucharystycznej z Bogiem i sobą nawzajem, których to relacji Ojcowie Kościoła nie wahali się czasem porównywać do związków kobiety z mężczyzną. Tylko w kontekście takiego porównania zrozumiałe są słowa jednego z najwybitniejszych współczesnych teologów prawosławnych, Oliviera Clémenta: “Filmowanie ludzi przyjmujących komunię jest jakby duchową obscenicznością, tak jak jest nią filmowanie miłości ludzi, którzy naprawdę się kochają". Wielu pobożnym katolikom słowa te wydać się mogą obrazoburcze, a przecież oglądanie relacji z celebracji liturgicznych może powodować postępujące stępienie wrażliwości na graniczącą z profanacją nieprzyzwoitość, jaką jest ich powszechne udostępnianie.

Klęcznik przedekranowy

Przed prawie dziesięcioma laty napisałem ironiczny tekst z propozycjami wykorzystania nowoczesnych środków audiowizualnych do wzrostu pobożności eucharystycznej. Był tam m.in. pomysł uruchomienia strony internetowej umożliwiającej adorację Najświętszego Sakramentu przez sieć. Jeśli mamy transmisję Mszy, to dlaczego nie adoracji? Toż wierni mają jej potrzebę, a kościoły są coraz częściej zamknięte. Adoracja przez internet jest znacznie mniej kłopotliwa niż otwieranie kościołów, a przy zabieganiu współczesnego człowieka jakże praktyczna: ma pobożny człowiek wolną chwilę, klika myszką i już może się oddać adoracji. Snując swój projekt nie zapomniałem o gadżetach, o jakie należałoby się zatroszczyć, np. specjalny klęcznik przedkranowy. Co więcej: można by było zadbać o związek pobożności z dbaniem o zdrowie. Przy okazji przypomniała mi się bowiem historia pewnej starszej pani, która straciwszy słuch miała zwyczaj godzinami wpatrywać się w ekran telewizora, co niemal całkowicie wyłączało ją z otaczającego świata i co rodzina komentowała żartobliwie: “Babcia bierze lampy". Konstrukcja monitora z odpowiednimi, przepisanymi przez lekarza lampami, byłaby tu zatem rozwiązaniem zbliżonym do ideału...

Nigdy nie oddałem tego tekstu do druku. Powodem nie były bynajmniej obawy przed pomrukami świętego oburzenia. Bałem się raczej, że ktoś te pomysły potraktuje serio. Niestety, po kilku latach dowiedziałem się ze zgrozą, że takie strony internetowe rzeczywiście istnieją.

Myślę, iż rozpoczęty niedawno Rok Eucharystii jest doskonałą okazją do poważnej dyskusji, dogłębnego przemyślenia i przewartościowania sposobów obecności spraw kościelnych w mediach elektronicznych. W przeciwnym przypadku grozi nam, że już niedługo duchowe promieniowanie pewnych rzeczywistości może zostać sprowadzone do promieniowania elektromagnetycznego.

IRENEUSZ CIEŚLIK jest świeckim teologiem. Publikował m.in. w “Tygodniku Powszechnym" i “Więzi".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2005