Kostki zostały rzcone

Choć spędził lata na studiowaniu indyjskich ksiąg, świętych krów nie uznawał. Obchodzimy stulecie urodzin Cage’a: kompozytora, literata i wizjonera.

08.05.2012

Czyta się kilka minut

John Cage, 1964 r. / Fot. Andrzej Zborski, Fotonova
John Cage, 1964 r. / Fot. Andrzej Zborski, Fotonova

John Cage przewidywał rosnące znaczenie hałasu, ale najbardziej rozsławiła go cisza. 29 sierpnia 1952 r. pianista David Tudor stał się autorem jednego z najbardziej spektakularnych wykonań w historii muzyki. Muzyk wszedł na scenę, zasiadł za instrumentem, podniósł klapę i zastygł. Gdy pierwsza część dobiegła końca, opuścił klapę. Czynność powtórzył jeszcze dwukrotnie, nie wydając przy tym żadnego dźwięku. W ten sposób doszło do premierowego wykonania pierwszego niemego utworu. Cage zafundował zgromadzonym w filharmonii miasteczka Woodstock cztery minuty i trzydzieści trzy sekundy absolutnej ciszy.

MONTHY PYTHON

Minęło 20 lat od śmierci Johna Cage’a, a nad jego trumną wciąż gwarno. Akademicy się oburzają, literaci bagatelizują, a rzesza śmieje się do rozpuku. Jeden z największych wizjonerów ostatniego stulecia przeszedł do historii jako bohater anegdot: brodaty ekscentryk, autor słynnego, bo niemego „4’33’’”. Oczywiście, pisząc o Cage’u nie sposób pominąć jego absurdalnego poczucia humoru, którym mógłby zawstydzić ekipę Monthy Pythona. Warto jednak pamiętać, że barwne anegdotki nie przybliżą nas do zrozumienia przesłania jednego z najciekawszych twórców XX w. ¬Artysty, który zaprasza nas do udziału w swojej muzyce.

Nie jest to łatwe uczestnictwo, bo wymagające intelektualnego wysiłku. Jednak gdy go podejmiemy, przekonamy się, dlaczego ten dobrotliwie uśmiechnięty Amerykanin wybrał rolę kompozytora, a nie komika. Nie ma bowiem wątpliwości, że choć sam z lubością posługiwał się przypadkiem, artystą z przypadku nie był.

Był wzorcowym intelektualistą. Miał to w genach. Jego ojciec rozsławił rodzinne nazwisko, tworząc jedną z pierwszych łodzi podwodnych na świecie. Syn przejął po nim nie tylko imię. W ciągu niezwykle płodnego życia wniósł do świata muzyki wiele nowych, nierzadko szokujących, rozwiązań. Jeszcze jako młody twórca wymyślił preparowany fortepian (w celu uzyskania nowej barwy dźwięku między strunami instrumentu pojawiały się gwoździe, śruby, nawet sztućce), niedługo później prowadził bezprecedensowe badania nad muzyką kompletnie niezdeterminowaną, wreszcie, jako jeden z pierwszych twórców zainteresował się gramofonem i możliwościami, jakie daje taśma. Zresztą, wykazywał się na tak wielu płaszczyznach, że nazywanie go kompozytorem jest nieuchronnym uproszczeniem.

A MURY RUNĄ

– Cage był przede wszystkim wizjonerem – mówi Jan Bernad, dyrektor Ośrodka „Rozdroża”, organizator Roku Johna Cage’a w Lublinie. – Co jakiś czas generował w świat idee dotyczące kultury, człowieka i otaczającej go rzeczywistości, a utwory muzyczne były po prostu ich manifestacjami. Z pełnym przekonaniem możemy powiedzieć, że niektóre z jego prognoz okazały się prawdziwe, inne znowu konsekwentnie uciekają jednoznacznym interpretacjom i oczywistym kategoriom. Wszystkie zaś są konsekwentnie zamiatane pod dywan przez akademicki establishment, dla którego Cage wciąż jest niebezpieczny, gdyż otwiera drzwi do nowych światów i – co gorsza – nie chce przeprowadzić nas przez próg. Nic dziwnego, że cała sytuacja wygląda jakoś podejrzanie i nikt nie kwapi się zanadto, by zgłębić tę przestrzeń. Było kilku śmiałków, którzy obrali tę drogę. Żaden nie wrócił.

Fakt, iż akademicy nie przepadali za Cage’em, nie może dziwić. Było to odczucie odwzajemnione, nawet jeśli amerykański kompozytor nie pałał do narodu klasyków nienawiścią Bouleza czy Schönberga. Niestrudzony eksperymentator wolał raczej wymyślać kolejne sposoby obśmiewania herosów partytury, bo choć sam spędził lata na studiowaniu indyjskich ksiąg, świętych krów nie uznawał.

Łatwo wyobrazić sobie reakcję akademików, gdy dowiadywali się, że „Credo in Us” – jeden z prototypowych utworów na gramofon – zawierał taką oto wskazówkę dla wykonawcy: „Wykorzystać coś z klasyki, np. Dvořáka, Beethovena, Sibeliusa lub Szostakowicza”. A przecież był to jeden z bardziej niewinnych docinków kompozytora. Cage potrafił zorganizować dziewiętnastogodzinne wykonanie dwuminutowego utworu Erika Satie, a sam ostentacyjnie wyjść w połowie występu Rachmaninowa. Jak głosi wieść, opuszczając filharmonię w atmosferze skandalu, zderzył się w drzwiach z innym znudzonym melomanem – Mortonem Feldmanem. To nie mógł być dobry koncert.

Warto jednak podkreślić, że Cage nie postulował wyrzucenia klasyki na śmietnik historii. Amerykanin opowiadał się raczej za ekstremalnym poszerzeniem spektrum dźwięków wykorzystywanych w utworach kolegów po fachu. Przepowiadał, że źródło konfliktu w muzyce współczesnej radykalnie się zmieni. Nie będzie nim już starcie konsonansu z dysonansem. Front przeniesie się i zatrzyma na linii hałas kontra dźwięki muzyczne.

– Z jednej strony mamy muzykę charakterystyczną dla kultury zachodniej, a z drugiej wszystko, co nie wchodzi w jej skład i czasem bywa określane hałasem – mówi „Tygodnikowi” awangardowa kompozytorka Pauline Oliveros. – Ostatnie dekady pokazały, że Cage miał rację, a szum nie bez sukcesów walczy o równouprawnienie w świecie muzyki. Niezależnie od tego, czy klasycznie wykształconym umysłom się to podoba, czy nie, takie starcie rzeczywiście trwa.

Największym problemem tradycyjnej szkoły nie jest jednak wizja utraty hegemonii. Wyznawcy starego porządku nie mają się nawet jak poddać. Hipotezy i teorie wysuwane przez Cage’a równie trudno obalać, co wprowadzać w życie. Pierwszą przeszkodą, na którą natrafiają entuzjaści amerykańskiego kompozytora, są pieniądze. Muzyk specjalizujący się w wykonywaniu tych dzieł nie może liczyć na wiele zamówień, nie mówiąc już o grantach. A przecież studiowanie utworów Cage’a to poważna inwestycja.

– Konceptualny charakter tych dzieł nie wymaga wielkiej wirtuozerii, ale potrzebuje potężnego namysłu, który musi poprzedzać samo wykonanie – twierdzi prof. Jan Kutnik, autor książki „Gra słów, muzyka poezji Johna Cage’a”. – Każdy utwór wymaga od muzyka refleksji nad tym, czym jest dźwięk, dzieło i jego wykonywanie. Twórczość Cage’a prowokuje, a może wręcz wymusza taki proces również na słuchaczu.

Pomimo jawnej dysproporcji pomiędzy niezbędnym zaangażowaniem a jego opłacalnością, można się spodziewać, że w akademiach pojawialiby się jednak adepci gotowi podjąć to wyzwanie. Niestety, niewielu jest w stanie wprowadzić ich na tę drogę. Nawet jeśli nastąpiłaby ogólnoświatowa rehabilitacja Cage’a, trudno byłoby go nauczać.

– Akademie musiałyby uruchamiać zupełnie nowy proces dydaktyczny – mówi Bernad. – Wykładowcy musieliby dawać studentom odpowiednią podbudowę filozoficzną, a nie tylko wymagać od nich mechanicznego odgrywania pewnych dźwięków.

Trudno bowiem wyobrazić sobie studentów kompozycji przechadzających się po korytarzach uczelni z chińską „Księgą Przemian” pod pachą, a przecież bez słynnego „I Ching” niełatwo zrozumieć jedną z fundamentalnych cech filozofii Cage’a.

PIEKŁO INTENCJAMI BRUKOWANE

Podczas gdy wielu pisze dla mamony, Cage pisał za jej pośrednictwem – rzucał monetą. Zainspirowany taoistyczną filozofią, kompozytor postanowił podporządkować rezultaty swojej pracy przypadkowi. Przez długi czas prowadził próby mające na celu ostateczne uwolnienie procesu twórczego z niewoli intuicji, doświadczenia czy gustu. Muzyka idealnie niezdeterminowana miała poddawać się losowi zarówno podczas procesu kompozycyjnego, jak i wykonawczego. Dlatego też Cage, układając dźwięki na pięciolinii, korzystał z map nieba, komputerowego generatora cyfr i zapamiętale rzucał kostkami. Od łacińskiej nazwy tych ostatnich powstała nawet nazwa eksperymentalnego nurtu: „aleatoryzm”. Tworząc muzykę nieintencjonalną, kompozytor sięgał również po graficzne i opisowe partytury.

– W Lublinie będę wykonywać „Four⁶” – utwór na czterech muzyków, który John Cage napisał na moje 60. urodziny – mówi Oliveros. – Instrukcja jest bardzo prosta: „wybierz dwanaście różnych dźwięków”. Na partyturze znajdują się tylko przedziały czasowe, w których trzeba zagrać jeden, odpowiadający konkretnemu numerowi dźwięk.

Takie przerzucenie odpowiedzialności na wykonawcę sprawiło, że inny znany awangardzista, John Zorn, porównał granie Cage’a do jazzowych improwizacji. Błędnie, gdyż w tym przypadku granie jest zdeterminowane intuicją i smakiem wykonawcy. Aleatoryzm konsekwentnie pacyfikuje subiektywne odczucia reżimem przypadku. Amerykanin tłumaczył, że taki sposób komponowania nie jest żadną fanaberią, ale absolutną koniecznością, która może przybliżyć nas do istoty dzieła. Sztuka niezdeterminowana jest też dziedziną w oczywisty sposób naturalną, gdyż odzwierciedla nasze codzienne, rządzone przez przypadek życie.

– Taka muzyka jest naśladowaniem natury w jej sposobie działania – zauważa Bernad. – Przypadkowość w przyrodzie polega na tym, że nie ma w niej żadnego centrum decyzyjnego. Nie oznacza to jednak, że rzeczy, które w niej zachodzą, nie wynikają z siebie nawzajem. Wynikają, choć ten związek przyczynowo-skutkowy nie jest wytworem jakiejś wyższej logiki.

Zainspirowany buddyzmem i innymi filozofiami Orientu, Cage lubił wycieczki w podległą naturze przeszłość. Paradoksalnie to właśnie z głuszy pradziejów czerpał wiele najbardziej radykalnych pomysłów.

NIEMOŻNOŚĆ CISZY

Gdy sfrustrowani niemym występem Tudora krytycy zarzucali kompozytorowi, że każdy mógłby napisać taki utwór, ten odpowiadał ze stoickim spokojem, że to prawda, ale nikt jak dotąd tego nie zrobił. Tym sposobem Cage nie tylko wykonał głęboki ukłon w stronę egalitaryzmu w sztuce, lecz także najdoskonalej objawił charakter swojej twórczości. Balansujące na granicy happeningu „4’33’’”, choć niemożliwie proste, w zasadzie nie pozwala na odtworzenie. Powtórka występu Davida Tudora straciłaby całą moc. Być może w tym leży trudność zaadaptowania spuścizny Cage’a na potrzeby akademii. Kompozytor daje bowiem przykład, za którym nie sposób podążyć.

– Cage daje współczesnemu kompozytorowi poczucie wolności – mówi Kutnik. – Pokazuje, że można tworzyć inaczej, mierzyć się z niezbadanym i tym samym odkrywać coś nowego zarówno dla siebie, jak i dla słuchaczy. Cage powtarza: „korzystajcie z możliwości!”.

Ich nieograniczoną liczbę ma nam zapewnić wyzbycie się artystycznych konwenansów. Realizując swoje założenie, kompozytor sięgał do pierwocin dźwięku, naturalnej sonicznej bazy, w której nie było jeszcze podziału na „tonalne” i „atonalne”, „muzykę” i „hałas”. W przeciwieństwie do wielu wyglądających w przyszłość awangardzistów, Cage sięgał raczej do naszej prehistorii.

– Zachęcał słuchacza, aby odnalazł w sobie ten stan, który towarzyszył człowiekowi kilka tysięcy lat temu, gdy stał na łące i słuchał otaczającej go sonosfery – twierdzi Bernad. – Sugerował współczesnym, by wyjść na róg ruchliwej ulicy i zaakceptować, a wręcz polubić otaczające nas dźwięki.

Nietrudno zauważyć, że takie myślenie zainspirowało twórców industrialu, reprezentantów field recording czy wybierającą się właśnie do Lublina Pauline Oliveros i jej „Deep Listening Institute” (Instytut Głębokiego Słuchania). Budowniczowie ekranów dźwiękowych lekturę Cage’a mają zapewne jeszcze przed sobą.

POZA DŹWIĘKIEM

Choć jego filozofia najczęściej znajdywała ujście w muzyce, Cage był otwarty na wiele innych dziedzin. Jakkolwiek „4’33’’” było bez wątpienia pionierskie na płaszczyźnie kompozytorskiej, sam twórca przyznawał, że pomysł podsunęły mu białe płótna Roberta Rauschenberga. To zresztą nie jedyny malarz, z którym Cage prowadził ożywione kontakty. Przyjacielem kompozytora był Marcel Duchamp.

– Myślę, że Cage zapisał się w XX-wiecznej myśli estetycznej jako kontynuator jego idei – twierdzi Kutnik. – Pojmowanie i interpretacja sztuki opiera się bowiem na wypracowanym i dość klarownym zestawie pojęć. Duchamp stawiając pisuar na postumencie i tytułując go fontanną, rozwalił całą tę maszynerię.

Cisza zaserwowana przez Cage’a w Woodstock dopominała się takiej właśnie redefinicji. Jednak to nie dadaiści, a literaci powinni głośniej sławić nazwisko wszechstronnie uzdolnionego artysty. Nakładem Biura Literackiego ukazał się właśnie tomik „Przeludnienie i sztuka”, który zdradza ogromny talent pisarski Amerykanina. To nie pierwszy raz, gdy utwory literackie Cage’a są przekładane na język polski. W antologii „O krok od nich” jego dzieła sąsiadują z wierszami O’Hary czy Lowella. Będąc aktywnym twórcą już w latach 30., Cage był centralną postacią nowojorskiej awangardy. Pod jego wpływem debiutowali nie tylko kompozytorzy Adams czy Reich, lecz także Ginsberg czy Ashbery. Niestety, pomimo zainteresowania czołowych amerykańskich krytyków, poezja Cage’a dzieli los jego kompozycji i trwa gdzieś na marginesie, skazana na wieczną tułaczkę po biblioteczkach pasjonatów.

KAŻDY JEST CENTRUM

Być może szansą na przybliżenie nieprzebranej twórczości Cage’a staną się obchody setnej rocznicy jego urodzin. Na całym świecie odbywają się koncerty, wykłady i konferencje. Muzycy tacy jak John Tilbury, Margaret Leng Tan czy Pauline Oliveros wreszcie nie mogą narzekać na brak zamówień. Czołówka interpretatorów twórczości amerykańskiego kompozytora pojawi się oczywiście w Lublinie. Organizatorzy obchodów zadbali, by w stulecie Cage’a przynajmniej jedna z teorii forsowanych przez jego uczniów była całkowicie respektowana. Mam na myśli zerwanie z podziałem na prowincję i miasto, peryferie i centralę. Jak głoszą: „centrum znajduje się w każdym”.

Dlatego Lublin bez kompleksów stanął do walki o organizację najbardziej spektakularnego święta Johna Cage’a. Nie chodzi wcale o jakiś rekord Guinnessa, ale o metodyczne i długofalowe zarażanie jego inspirującym przykładem. Wszyscy mieszkańcy miasta przekonają się o tym już w sobotę 12 maja, gdy dzwony wszystkich kościołów odegrają utwór inaugurujący festiwal „Kody”. Szczególnie ciekawie zapowiadają się koncerty zaplanowane na 18 maja. Tego dnia utwory swojego nauczyciela i dobrego przyjaciela wykona Pauline Oliveros. Pomimo upływu lat, obchodząca w tym miesiącu 80. urodziny kompozytorka doskonale pamięta pierwszy kontakt z muzyką Cage’a.

– David Tudor zaznajomił mnie z jego twórczością w 1964 r. Od razu postanowiliśmy zorganizować mu festiwal. Już kilka miesięcy później obok utworów moich i Alvina Luciera wykonywaliśmy więc „Atlas Eclipticalis”, „Winter Music” czy „Music Walk”. Informacja o tym wydarzeniu zatoczyła szerokie koło, bo na festiwalu pojawił się sam John Cage. Pamiętam te chwile, gdy zderzaliśmy się z tymi nieprawdopodobnymi, zaskakującymi partyturami. Patrzyliśmy na nie zafascynowani i przerażeni, zastanawiając się, jak by tu im sprostać, a on tylko stał nieopodal z tym swoim uśmiechem od ucha do ucha i powtarzał: „czyż to nie cudowne?”. 


Zobacz także: http://johncageyear.pl, www.kody-festiwal.pl

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i krytyk muzyczny, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side” (2018 r.).

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2012