Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
“Dziś" - czyli po tym, jak premier Tony Blair, osłabiony ciągłym ostrzałem ze strony opozycji i krytyków z własnej partii za politykę wewnętrzną i zagraniczną (zwłaszcza wobec Brukseli i Bliskiego Wschodu), postanowił uciec do przodu i powiedział: “Niech naród ma ostatnie słowo". W tłumaczeniu: gdy już politycy zaakceptują projekt konstytucji, wypracowany w żmudnych negocjacjach, wówczas społeczeństwo odrzuci go w referendum. Zapowiedź Blaira równa się przekreśleniu całego projektu, bo konstytucja musi zostać zaakceptowana przez wszystkie 25 państw, a ponad połowa Brytyjczyków uważa, że Unia nie potrzebuje żadnej konstytucji.
Co równie istotne: to jedno zdanie Blaira wywołało w wielu krajach ożywione reakcje. Jakby czekano, aż ktoś je wypowie. Już wcześniej było prawdopodobne, że podobne referenda odbędą się w Irlandii, Danii, Holandii, Hiszpanii, Portugalii, Luksemburgu, Czechach i na Łotwie; teraz prawdopodobieństwo to rośnie w Słowenii, Słowacji, Litwie i Polsce. Z kolei dla unijnej “lokomotywy" (Francja i Niemcy) krok Blaira jest wyzwaniem: zmusza do tłumaczenia własnym obywatelom, dlaczego w ięcej demokracji bezpośredniej zaszkodzić miałoby Unii, cierpiącej jak wiadomo na deficyt procedur demokratycznych. Nie wystarczy machnąć ręką, że referendum to “populistyczna pułapka" (Joschka Fischer) albo grać na czas jak Jacques Chirac. Zwłaszcza że większość Francuzów i tamtejsza lewica chce referendum; podobnie jak niemieccy Zieloni i konserwatyści z CSU.
Irlandzki premier Bertie Ahern wierzy, że do czerwca “Dwudziestka Piątka" znajdzie konstytucyjny kompromis. Po czym może się okazać, że - jak pisał w “Guardianie" Timothy Garton Ash - prawdziwa bitwa o kształt Unii Europejskiej dopiero się zacznie.