Jestem żywą macewą

Kiedy pierwszy raz po czterech dekadach weszła do obozu, bała się podnieść głowę, by spojrzeć na budki wartownicze.

20.01.2014

Czyta się kilka minut

Halina Birenbaum w bloku nr 27 / Fot. Andrzej Kobos / ARCHIWUM RODZINNE HALINY BIRENBAUM
Halina Birenbaum w bloku nr 27 / Fot. Andrzej Kobos / ARCHIWUM RODZINNE HALINY BIRENBAUM

Halina starała się nosić bluzki z długimi rękawami, aby ukryć oświęcimski numer na ramieniu i uniknąć takich oto komentarzy: Spójrzcie, Żydówka! Tyle ich zabijano, a tylu ich jeszcze jest!... Skąd się teraz wszyscy wzięli?! Słowa takie, usłyszane na ulicy bądź w pociągu, paliły jak ogień, wzbudzały strach, ból nieznośny. A ile jeszcze bólu da się wytrzymać? I jak długo można się bać? Lecz Halina Birenbaum nigdy sobie takich pytań nie zadawała, ani wtedy w powojennej Polsce, ani potem w Izraelu. Bo tam o Holokauście się nie mówiło. To był wstyd, że nie walczyliśmy, tak wówczas powiadano o Żydach i tak Żydzi sami o sobie myśleli. Ale czy walką nie było też to, by pozostać nadal człowiekiem, by w Auschwitz nie wziąć dodatkowej łyżki zupy, a co tam, niech zostanie dla innych? Lecz po wojnie już o tym zapomniano. Wszyscy chcieli zostać bohaterami, nie pamiętać, jak to jest być zastraszonym.

Halina siedzi na gołej ziemi. Chciałaby pod nią włożyć zdjęcia swoich dzieci, żeby tata i mama mogli je zobaczyć. Specjalnie przyjechała z Izraela do nich, raczej do ich popiołów. A w Treblince i na Majdanku już jesień, w kałużach widzi ich twarze. Zaczyna rozpaczać, krzyczy wniebogłosy, jakby ją ktoś ze skóry obdzierał, bez żadnego wstydu, bez opamiętania, do utraty tchu.

Kogo zabili ci tutaj, że tak płaczesz, pyta polski strażnik.

Więc tak nie można, niech już lepiej chazan zaśpiewa im żydowską pieśń i opowie o życiu, którego nie zaznali.

Blok par avion

W obozie zawsze sobie śpiewa i czyta w myślach książki, palcem przebiega linijkę po linijce w „Faraonie” albo „Placówce”, żeby nie stracić rozumu. Wolałaby o miłości, ale przed wojną za mała była na takie lektury. A teraz boi się, że umrze, zanim ktoś ją pocałuje. Numer 48693 nigdy się nie całował. Nie zdążę się zakochać, no bo kiedy, przecież niebawem moje ciało spłonie, martwi się Halina. Setki razy może umrzeć podczas apeli, na selekcjach doktora Mengele, przy pracy w gnijącej, zawszonej odzieży, w podartych pończochach klejących się do niezagojonych nóg. Pokryta strupami i pęcherzami, jest jednak silna. Potem w Izraelu też wiele wytrzyma. Nawet mieszkanie przez kilka lat w namiocie w maabara, obozie przejściowym dla imigrantów. I tam będzie zachłannie czytać o Holokauście wszystko, co jej w ręce wpadnie. A gdy w Jerozolimie rozpocznie się proces Eichmanna, nie odejdzie od tranzystora. Czy świadkowie opowiedzą o tych naszych małych chwilach w obozie? Halina jest pełna nadziei. Może wreszcie będzie można o tym głośno mówić. Słucha wszystkich relacji, ale nie znajdzie swoich przeżyć, nie usłyszy o tym, na co człowiek się może zdobyć, jak może zostać Bogiem. Kiedy Eichmann powie, że aktem chwały było niszczenie zarazy, tej plagi żydowskiej, i jeszcze że żal jest dobry dla małych dzieci, weźmie blok par avion i zacznie pisać.

Pisze dzień w dzień, tu pranie, tu prasowanie. Piecze dla synów ciasto, gefilte fysz przyrządza, pisze prędko, najczęściej na kolanie. Przemykają jej obrazy, chce wepchnąć całą swoją wojnę w jedną kartkę. Kim ty jesteś, że porywasz się na pisanie książki? Pięć lat później jest najszczęśliwsza w życiu. Jej książka się ukazuje, ale w Polsce. Halina zwraca umarłym życie, ludzie się o nich dowiadują. Pisze dalej. Choć słyszy, jak do niej mówią, nie należy żyć przeszłością, bo to działa źle na zdrowie. Pisze dalej. Tylko swoje przeżycia opisujesz i takie ponure, smutków każdy ma dość własnych... Wysypują się z niej wiersze.


Przyszła do mnie przyjaciółka
wspomniała coś o matce
nasz syn wybuchnął śmiechem
wskazał na nią paluszkiem
i zawołał
taka duża i ma matkę
o Majdanku i Oświęcimiu
jeszcze mu nie powiedziałam.
„Jeszcze nie wiedział”

Korona z warkocza

Jak jest wojna, to już się nie jest dzieckiem, mówi Halina, która we wrześniu ’39 roku skończyła 10 lat. Kim się wtedy stała? Kobietą nie, to będzie dopiero w Oświęcimiu, dziewczynką też już nie była. Głód i trwoga nie miały wtedy płci. Chleb był coraz droższy i gorszy, a herbata to trochę przypalonej mąki, no i dobrze, jak raz dziennie była wodzianka z ziemniaków. Halina rozumiała wszystko, nic nie trzeba było jej tłumaczyć, wiedziała, że groza minie, jak sobie pójdą ci, którzy przyszli. Znów będzie normalnie na Nowolipiu, w Warszawie, w Polsce. Starszy brat Marek wieczorami poczyta jej bajki Kryłowa, Konopnicką, Tuwima. Wytłumaczy ułamki, wbije do głowy zasady polskiej pisowni ó i u. I nie każe zniszczyć tego, co zapisuje sobie na kartkach zeszytu pełnego kleksów z atramentu. Jak wtedy, gdy widziała z okna łapankę i opisała. Krzyczał, wyślą nas za to do Oświęcimia, zobaczysz, lepiej ucz się, kto to był Sienkiewicz, bo cię kiedyś twoje dzieci zapytają i co wtedy? Rodzice do tego się nie wtrącali, zresztą mówili tylko po żydowsku. O tym, kogo zabrali na roboty, że znów kolejna rodzina popełniła samobójstwo, i o sąsiadach, co z głodu spuchli tak, że im oczu nie widać. Wkrótce prawie wszyscy z kamienicy zostali wywiezieni do obozu albo umarli. Coraz rzadziej było słychać na ulicy okrzyki, kawałek chleba, a sztykełe brojt, a sztykełe brojt. W getcie się przeludniło. Ojca żydowscy policjanci tłukąc pałkami zagnali do wagonu jadącego do Treblinki. Halina miała wtedy 13 lat. Matka plotła jej koronę z warkocza i szczypała w policzki, żeby nabrała rumieńców. Miała wyglądać poważniej, to gwarancja, że jej nie zabiją. Młoda kobieta zawsze się do czegoś przyda, nawet Żydówka. Pamiętaj, masz 17 lat, powtarzała, oni dzieci nie potrzebują.

Czarna suknia jak na bal

Halina ubóstwiała matkę. Odkąd zabrali ojca, jeszcze bardziej się do niej zbliżyła. Chciała być taka jak ona nawet w obliczu śmierci, gdy hitlerowcy wymierzyli w matkę karabin maszynowy albo gdy przekupywała żydowskich policjantów na Umschlagplatzu czy omdlewała w ciasnym otworze kanalizacyjnym, ich kolejnej kryjówce. Często mawiała, że chce doczekać klęski katów i trzeba zrobić wszystko, aby przetrwać, walczyć o to z samą sobą i nie upadać na duchu. Znalazła nawet pracę za trochę polewki, którą oddawała córce, i Lebensrecht, prawo do życia. Szyła mundury dla żołnierzy Wehr­machtu. Dlatego wciąż były wśród garstki Żydów przydatnych Niemcom. Judenrat pogłębiał to niebezpieczne złudzenie, że przy zachowaniu daleko idącej ostrożności i posłuszeństwa wobec oprawców uda się większości Żydów uniknąć śmierci, jakikolwiek opór czy nie daj Boże walka z okupantem ściągnie natychmiastową katastrofę na całe Żydostwo, pisała po latach Birenbaum i dodawała: co z tego, jak dzień w dzień były akcje, aż wszyscy i tak w końcu trafili do wagonów.

 Gdy wysiadły z pociągu, matka ściągnęła z nóg jakiejś zastrzelonej kobiety buty i kazała córce je włożyć. Pantofle były na wysokich obcasach i Halina początkowo nie mogła w nich kroku zrobić. Matka głaskała ją po głowie, pocieszała, uspokajała. Jeszcze trochę cierpliwości, mówiła, niedługo zaprowadzą nas do łaźni, umyjemy się i przebierzemy, potem pójdziemy do obozu, do baraków, wypoczniemy tam sobie, a później przydzielą nas do jakiejś pracy w polu. Halina denerwowała się, że kolejka posuwa się tak wolno. Popychana przez setki nagich kobiet, dostała się w pewnej chwili pod natryski. Wreszcie łaźnia, chciała rzucić się matce na szyję pod wpływem radości. Ale matki nigdzie nie było. Zauważyła bratową Helę i kuzynkę Heli, Halinę. Gdzie mama?! W głowie jej szumiało, gardło miała ściśnięte, gdzie mama, szeptała. Bratowa spuściła głowę i powiedziała cicho, nie ma twej mamy. Halina zaczęła krążyć po łaźni, obijać się o mokre ciała. Nie ma mamy, nie ma mamy... Była półprzytomna. Hela zaczęła energicznie ją ubierać w czarną suknię z koronkami, długą do ziemi. Akurat to jej przypadło w udziale.

I tak w balowym stroju Halina rozpoczęła życie więźniarskie.

Na pasiaki musiała jeszcze długo czekać.

Nasze Auschwitz

Pojechałam śladami Haliny. Weszłam do jej baraku. Kiedyś bywało tu po tysiąc kobiet naraz, teraz byłam sama. Dotykałam czarnych spleśniałych ścian, które tyle pamiętają. Oparłam się o nary i patrzyłam przez małe okienko. Małe, maciupeńkie niebo. Akurat zachodziło słońce, chowało się za drzewami, zupełnie rubinowe. Ale miałam szczęście. Na nieboskłonie krwawa łuna, jakby z palenia ciał. Halina ją widywała, bo w baraku obok krematorium spędziła 2 lata. Noc w noc się paliło. Ludzie się palili. Szwendałam się potem i koło ruin spalarni, błoto było, czułam, jakbym w popioły weszła. Uginała się ziemia i furkotała, gdy grzęzły mi buty. Jak ona może tu przyjeżdżać, myślałam. Nie boi się, że bramy znów się zatrzasną? Ja się bałam, a ciemno się robiło, lecz nie mogłam odejść, wciąż włóczyłam się ścieżkami z książek Haliny Birenbaum. Jej drogami chodziłam. Tu biegała do latryny, depcząc po ciałach leżących, tam sortowała rzeczy w Kanadzie, stojąc na stosie smoczków, garniturów i resztek jedzenia, a tutaj godzinami klęczała w strugach deszczu trzymając po dwie cegły w rękach, gdy wokół padali martwi. Jedno wiedziała – nie może stracić resztek człowieczeństwa. Nie jest już dzieckiem, raczej młodą kobietą. Co prawda nie miesiączkuje i po ogoleniu włosów ma małą, sowią głowę, a zamiast piersi płaty wyschłej skóry, lecz od żadnego mężczyzny brać jedzenia nie będzie, nie przehandluje swojego ciała. Zapisała, co wtedy myślała. A myślała naiwnie, skąd ja się tu wzięłam, co robię w tym Oświęcimiu, którego tak się wszyscy bali, obudzę się i to wszystko tutaj nie będzie istniało...

Halina opowiada o tym, jakby to było wczoraj, i będzie opowiadać, dopóki istnieje na świecie jakiś człowiek, który tego nie wie. Tego, co tu się działo. Ciągle jeszcze ma siłę przyjeżdżać do Polski. Spotyka się z młodzieżą i mówi: ci ludzie, co tu oddychali, ich nie ma, to przebrzmiało, ale ja jestem i mam w sobie podwójną siłę, z siebie tamtej wtedy i z tej teraz, przychodzę tu jako wolny człowiek, już nic mi nie grozi, moje kroki dudnią po podłogach tych ciemnych, stęchłych baraków, tamci muszą je słyszeć, tamci gdzieś w przestworzach... Młodzi klaszczą, wiwatują, niektórzy płaczą, wszyscy wstają. A ta 83-letnia kobieta uśmiecha się i patrzy zachłannie. Chodźcie bliżej, mówi, jakby była zawieszona między ziemią a niebem. Patrzę na to widowisko i myślę: jak pojąć głębię istnienia, tego życia, które codziennie chcą ci odebrać? Słyszę, jak Halina odpowiada na moje pytania, te, które zadawałam sama sobie, i te, których nie zdążyłam nawet jeszcze zadać, do których nie dorosłam, ja, dorosła kobieta, ona, kilkunastoletnia staruszka. I nagle szepcze mi do ucha: wiesz, ta dziewczynka stamtąd, tamta ja, całe życie mnie sprawdza, czy nie jestem zbyt szczęśliwa.

Noc w komorze gazowej

Do Polski przyjechała, jak tylko było można, w latach 80. Kiedy pierwszy raz po czterech dekadach weszła do obozu, bała się podnieść głowę, by spojrzeć na budki wartownicze. Czuła ryk śmierci w powietrzu, jęki umarłych słyszała. Weszła do komory gazowej, w której przetrzymywali ją kiedyś. Ludzie słuchali właśnie zwyczajnych, statystycznych objaśnień przewodnika, a Halina bezczelnie stanęła na środku komory, jakby do niej jedynie należała, i zaczęła opowiadać. Słyszała chlipanie, wycieranie nosa, ale nie patrzyła na nikogo. Miała przed oczami tamten świat. Opisywała, jak kilkanaście godzin nago czekała na śmierć. Że nie miała tych 17 lat, o których mówiła matka. I że przeżyła, bo akurat tej nocy zabrakło cyklonu B. Zabrakło gazu, o którym Niemcy mawiali, że jest materiałem do przesiedlania Żydów. Może potem mówiła jeszcze o Frumie, jak wywoływali numery do gazu i będzinianka w pół słowa urwała opowieść, zeskoczyła ze wspólnej pryczy i rozebrała się u wejścia do baraku. No, musiała, bo esesmani chcieli od razu wyczytane numery zagnać do komory gazowej. A Halina jeszcze miała jej głos w uszach, jeszcze myślała o potrawach, które matka tamtej gotowała przed wojną, a tu już gęsty dym z komina szedł i 16-letnia Fruma do nieba ulatywała. Pół wieku później napisała o tym jeden z bardziej przejmujących wierszy. Tak, na pewno to mówiła. I być może o tym, że jej żydowska matka zapomniała nauczyć ją, jak ma się zachowywać, gdy będą ludzi rozdeptywać na jej oczach i palić ciało ojca. Uczono ją przecinków, a nie jak sortować rzeczy ludzi zabitych. I pewnie powiedziała nagle, jak to ma w zwyczaju: czas mi się skraca, to wam mówię, żeby nie zapomnieć, Chilek, mój brat, też zginął w Oświęcimiu i Hela, bratowa, i kuzynka, i wszyscy przyjaciele z warszawskiego getta poszli z dymem.

Dokąd ty jedziesz

Halina zaczęła o tym opowiadać późno. Bo w Izraelu ludzie mieli pretensje, że Żydzi z Europy dawali się zabijać. Panowała opinia, że byli tchórzami, a opowieści o Zagładzie lepiej nie snuć, bo mogą zniszczyć ducha walki wśród izraelskiej młodzieży. Zapomnij o tym, słyszała Halina, teraz jesteśmy u siebie, musimy stać się innymi ludźmi, odtąd będziemy nieustraszeni.

Kiedyś syn zapytał ją, co za rysunek ma na ręku, i pokazał na oświęcimski numer. Zakrywać go musiała i tam też, nie chciała litości, zresztą jedyne, co przychodziło bliźnim do głowy, to odszkodowanie od Niemców, czy już się o nie starała, pytali. Pierwszej książki w Izraelu nie chcieli, więc wydała ją w Polsce, w Czytelniku. Rzeczywiście, pisała tam, że Żydzi denuncjowali jedni drugich i bili niemieckimi pałkami swoich. Mogło się to nie podobać. Ostrzegała męża: to, co przeczytasz, będzie dla ciebie bolesne. Do swoich synów też tak powiedziała, ale oni wzięli do ręki książkę dopiero jak wyszła po hebrajsku. Zapytali: mamo, to wszystko, co piszesz, jest uczciwe? To wszystko prawda, grzebię w grobie duchów, jestem żywą macewą, odpowiedziała. Gdy jechała pierwszy raz do Polski, po 40 latach, starszy syn Yakov, drugie pokolenie ocalałych, urodzony w Izraelu, nagrał jedną ze swoich najlepszych płyt „Popiół i kurz”. Napisał piosenkę.

Tam było kiedyś twe dzieciństwo
mała kobieto
ludzie, których nikt już nie zna
nie ma nawet domu, który by
napominał
dokąd ty jedziesz, dokąd ty jedziesz
wieczność to tylko popiół i kurz
dokąd ty jedziesz, dokąd ty jedziesz
minęły lata, a nic się nie zatarło?
weź palto, będzie ci zimno
kilka groszy do kieszeni kostkę cukru.
„Popiół i kurz”

Zemsta skończona

Pewna dziewczynka zapytała Halinę, czy nienawidzi Niemców. I jeszcze jak to jest, że mówi o cierpieniach, a ma taki dobrotliwy uśmiech? Niespodziewane pytania. Halina mówi, że niełatwo jej dziś oddychać pośród Niemców, bo nie odczuwa wówczas właściwie niczego prócz bólu. Marzyła, by pojechać do Berlina, dać im do powąchania ten dym, który wciąż ma w sobie. A tu niespodzianka: Niemcy chcą słuchać o Szoah. I znają jej książkę „Nadzieja umiera ostatnia”, przetłumaczoną na niemiecki. Może to cud jakiś, a może ironia losu, że siedzą razem w kinie „Arsenal” i oglądają film o niej „Hope dies last”. Niemcy patrzą na jej dom w Izraelu, na dzieci, pokoje pełne złotych i platynowych płyt syna,

słuchają jego piosenek. Kiedyś myślała, że to będzie zemsta za wszystko, co musiała przeżyć, za to, co jej zrobili ich rodzice i dziadkowie. Ale nie, płaczą razem. Ja wstaję i wychodzę, a Niemców trzeba wydobywać z foteli, tak są poruszeni moim Holokaustem, mówi Halina. Potem mam spać w niemieckim domu, w niemieckim łóżku, mam prawo powiesić swoje ubrania w niemieckiej szafie. Nikt mi nie mówi: Raus, nie każe pokazywać ausweisu, udowadniać, że mam prawo do życia.

 Czy może im przebaczyć? Halinie często zadają to pytanie. A ona nie zatruwa siebie pielęgnowaniem nienawiści. Mówi: cała moja zemsta skończona. Jednak krzywdzący czyn dziś od kogoś w Niemczech boli ją bardziej. Bo natychmiast zjawiają się porównania, wraca obraz przebytych koszmarów, dźwięk morderczych rozkazów w tym języku. Ma znów poczuć, że nie jest człowiekiem, nie należy do rasy niemieckich panów? Podchodzi do niej Niemka i płacze, chce, żeby Halina ją pocieszyła, opowiada, jak jej ojca, esesmana, zabili partyzanci i pochowali we wspólnym grobie.

A Halina myśli w duchu, że o śmierć takich jak on modliła się przecież.

A tu patrzcie, śmierć jest śmiercią, ból bólem.

Cierpimy razem. Ale to Żydzi stracili wszystko, nie jednego ojca, lecz wszystkich ojców. Dlatego Halina musiała napisać te swoje książki, żeby bliskim wrócić życie choćby na godzinę. Jednak wciąż się boi, i tu w Niemczech, i w Polsce, i wszędzie na świecie, boi się jednego słowa.

Mogą mi nagle powiedzieć: ty Żydówo, mówi.

W Izraelu ciężko jej żyć, ale przynajmniej tego nigdy nie usłyszy.  


HALINA BIRENBAUM (ur. 1929) jako dziecko przeszła przez getto warszawskie i trzy obozy: Majdanek, Auschwitz i Neustadt-Glewe. Pisarka, poetka, tłumaczka, odznaczona Krzyżem Oficerskim Odrodzenia Polski oraz Krzyżem Oświęcimskim i tytułem „Człowiek Pojednania”, przyznawanym przez Polską Radę Chrześcijan i Żydów.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2014

Artykuł pochodzi z dodatku „Życie po Auschwitz