Jedyny syn. Zadzwonił tylko i powiedział: „Mamo, jadę”

Ukraina się broni, ale za coraz wyższą cenę. Ludzie na tyłach drżą o bliskich na froncie.

04.07.2022

Czyta się kilka minut

Luba i Wiktor Skrypnikowie przy grobie syna Andrija na Polu Żałoby. Drohobycz, czerwiec 2022 r. / WOJCIECH PIĘCIAK
Luba i Wiktor Skrypnikowie przy grobie syna Andrija na Polu Żałoby. Drohobycz, czerwiec 2022 r. / WOJCIECH PIĘCIAK

Nad Polem Żałoby powietrze jest ciężkie, gęste. W tę czerwcową sobotę upał jeszcze nie przygniata, ale jest odczuwalny. Niebo w oddali ciemnieje.

Luba i Wiktor przyszli odwiedzić Andrija. Na początku przychodzili codziennie, teraz co kilka dni. – Ale w domu codziennie modlimy się za niego – mówi Luba. Jakby chciała się wytłumaczyć, że nie jest u syna każdego dnia.

Pole Żałoby: tak nazwano łąkę na północnych peryferiach Drohobycza, w sąsiedztwie cmentarza komunalnego. Wtedy, w schyłkowym Związku Sowieckim, odrodzenie narodowe w jego poszczególnych republikach szło w parze z odkrywaniem ponurych kart komunizmu. Tu, w Drohobyczu, powiatowym miasteczku na ziemi lwowskiej, latem 1991 r. na terenie byłego więzienia NKWD ekshumowano szczątki kilkuset ludzi, zamęczonych w latach 40. i 50.

Łąka, na której ich wówczas pochowano, w zbiorowych mogiłach-kurhanach – nazwana właśnie Polem Żałoby – po 2014 r. stała się miejscem spoczynku tych, którzy zginęli w Donbasie. Po 24 lutego zaczęły dochodzić kolejne mogiły.

„Mamo, jadę”

Raz tylko jej się przyśnił od tamtej chwili, gdy dowiedzieli się, że zginął. Zobaczyła go, jak zmywa naczynia w ich kuchni. Rozchlapał mnóstwo wody. „Po co to, synku, przecież sama umyję” – powiedziała do niego. Nic nie odparł, odwrócił się, uniósł ręce i jakby zamienił w świetlisty pył, rozpłynął się w powietrzu. Czy chciał im coś powiedzieć?

Dzień jest pogodny, ale powietrze coraz cięższe.

Andrij pięknie tańczył. Takim chcieliby go dziś pamiętać: jak ma beztroskie jedenaście lat i z zapałem wywija: walce, tanga, fokstroty. Czy mogło być inaczej w rodzinie, w której oboje rodzice byli nauczycielami tańca? Luba klasycznego, Wiktor ludowych. On był ich jedynym dzieckiem. Adoptowali go z domu dziecka.

– Jedyny syn – mówi matka.

Luba i Wiktor, dwoje samotnych emerytów, stoją i milczą. On odwraca się, udaje, że poprawia coś przy mogile. Nie chce pokazać, że płacze.

Gdy ich Andrij pierwszy raz poszedł na wojnę, miał 28 lat. Było to jeszcze w 2014 r. Na początku tego roku chciał już kończyć służbę, odejść z wojska. W poniedziałek 21 lutego przyjechał do garnizonu w Jaworowie. Poprosił o przepustkę, by odwiedzić rodziców. Nie dostał, sytuacja była już napięta. A potem przyszedł czwartek 24 lutego. Nie mogli osobiście się pożegnać. Zadzwonił tylko i powiedział: „Mamo, jadę”.

Andrij Skrypnik zginął 29 marca, jako żołnierz Dwudziestki Czwórki. Tak tutaj mówi się na 24. Brygadę Zmechanizowaną imienia króla Daniela (XIII-wiecznego monarchy Rusi, założyciela miasta Lwowa), w czasach pokoju stacjonującą w regionie lwowskim.

Została im po nim wnuczka. Gdy o niej mówią, serdecznie się uśmiechają. Choć jest daleko, w Polsce, razem z mamą (Andrij z żoną się rozwiedli), to teraz ich pociecha, największa. – Chodzi do polskiej szkoły, świetnie się uczy – mówią z dumą.

Tatuaż ze skorpionem

Tamtego dnia przyszli do nich z rady miejskiej i powiedzieli, że zginął. Oraz że pogrzeb będzie uroczysty, jak się należy bohaterowi. Jednak szybko okazało się, iż pogrzeb nie może się odbyć, bo nie ma ciała. Zaginęło gdzieś między pozycją, na której padł, a zapleczem. Ściślej: gdzieś po drodze musiały zaginąć jego dokumenty. Ponieważ nie miał nieśmiertelnika (wielu żołnierzy go nie ma; tj. mają, jeśli sporządzą go prywatnie), do kostnicy na tyłach musiał trafić jako NN, żołnierz nieznany.

Ciała nieznanych żołnierzy, którzy polegli na wschodniej Ukrainie, zwykle trafiają do Dnipra – to główny hub logistyczno-medyczny. Są tu też specjalne chłodnie i cmentarz dla żołnierzy nieznanych.

Praktyka stosowana jeszcze od roku 2014 – gdy po takich bitwach jak Iłowajsk zwożono liczne niezidentyfikowane ciała – jest taka, że ciało jest fotografowane, opisywane są znaki szczególne (jak tatuaże), pobierane jest DNA. Następnie ciało powinno spocząć na cmentarzu dla nieznanych (w Dniprze założono go jeszcze w 2014 r.), w grobie oznaczonym numerem – z nadzieją, że w przyszłości uda się ustalić tożsamość i oddać je rodzinie.

Takie są procedury. Praktyka siłą rzeczy jest dziś podobno inna: niezidentyfikowanych ma być tylu, że służby pogrzebowe nie nadążają. Podobno w chłodniach leżą setki ciał. Mają czekać na opis, pobranie DNA i pochówek. Podobno oficer odpowiedzialny za jedną z takich chłodni nie wytrzymał – zgłosił się na front. Tak mówią.

Andrija znalazła Aleksandra Woźniak, wolontariuszka. Dzwoniąc do kolejnych kolegów z jednostki, a potem kolejnych instytucji, zrekonstruowała drogę, jaką odbył Andrij: z miejsca, gdzie zginął, aż do cmentarza dla NN w Dniprze.

Na szczęście miał charakterystyczny tatuaż: skorpiona na lewym ramieniu.

Ciało ekshumowano. W połowie maja przyjechało do domu.

„Hrihorij, to ty?”

A potem zadzwonił telefon. Dzień po tym, jak Andrij przyśnił się matce.

Bo to było tak: wraz z ciałem rodzice dostali telefon komórkowy, zawinięty w folię i uszkodzony. Oddali do naprawy, naładowali i włączyli. Próbowali odblokować – nie udało się, nie przyjmował kodu PIN, który znali. Zdziwili się. Ale trudno, odłożyli go na półkę.

I nagle – zadzwonił. Luba odebrała.

– Hrihorij, to ty? – usłyszała kobiecy głos.

– Jaki Hrihorij? – zdziwiła się. – To telefon mojego syna Andrija.

– Jakiego Andrija?! – głos w słuchawce zawibrował. – To komórka mojego Hrihorija!

W ten sposób Luba i Wiktor dowiedzieli się, że telefon, który dostali, nie należał do Andrija. Matka Hrihorija, gdzieś spod Połtawy, dowiedziała się, że jej syn – ten, z którym kontakt urwał się jakiś czas temu – bez wątpienia nie żyje. A Aleksandrze przyszło teraz szukać Hrihorija. Znalazła go, także w Dniprze. Szczęśliwie też miał tatuaże.

– Biedna matka, tak strasznie płakała – przypomina sobie Luba.

Spadają pierwsze krople. Luba i Wiktor dotykają mogiły, żegnają się. Odchodzą.

Nad Polem Żałoby płacze niebo.

Algorytm

„Jedyny syn”, „jedyna córka”: takie pojęcia pojawiają się często w pożegnaniach. W kraju, gdzie dzietność z roku na rok spadała – w 2019 r. na Ukrainie notowano statystycznie 1,23 dziecka na kobietę – ten syn czy córka (bo na wojnę poszło też kilkadziesiąt tysięcy kobiet) to często jedyne dziecko.

Choć władze nie informują o stratach (czasem ktoś coś powie, np. że codziennie ginie stu żołnierzy, ale to nieoficjalnie), jakieś o nich pojęcie dają właśnie pożegnania – zwłaszcza te publikowane przez lokalne strony internetowe i profile w mediach społecznościowych, prowadzone przez miasta czy gminy.

Jest ich coraz więcej. Informują, czasem niosą pociechę. W treści zwykle krótkie, powtarzalne. „Sanitariuszka, oddała życie ratując innych”. „Zginął osłaniając kolegów”. „Bronił naszych domów”. „Zostawił żonę i dwoje dzieci”. „Teraz czuwa nad nami z nieba”.

I twarze: bardzo młode, a także starsze, pięćdziesięcioletnie. Galerie twarzy.

Algorytm Facebooka sprawia, że ukraiński użytkownik ma je codziennie przed oczami.

To nie będzie tanio

Gdyby rozrysować nastroje społeczne na Ukrainie w ostatnich czterech miesiącach, powstałaby skacząca sinusoida, która w ostatnich tygodniach zamienia się chyba w stałą.

Bo na początku była to emocjonalna huśtawka. Pierwsze tygodnie to przerażenie, że za chwilę padnie Kijów. To okopy, których kopanie rozpoczęto wokół skrzyżowań na obwodnicy Lwowa. Potem, na przełomie marca i kwietnia, zaczyna się uniesienie, nawet euforia: Rosjanie cofają się od Kijowa, Czernihowa, Charkowa. Ale później, w drugiej połowie maja, rozkręca się rosyjska ofensywa w Donbasie. Trzeba oddawać kolejne miasta. Moskale (jak wielu tutaj mówi) okrzepli i robią to, co umieją najlepiej: ich artyleria zdobywa teren, który potem zajmuje piechota. Jak sto lat temu. Powoli, ale stale idą naprzód.

Jakie emocje są więc teraz?

Jest determinacja, cały czas. Ale inna niż wcześniej: teraz już i bez histerii, i bez euforii. Determinacja bardziej spokojna, bardziej realistyczna. Jest też więcej smutku i bólu. I nie ma już nadziei na szybki koniec (a miało ją wielu). Wydaje się, że większość – zdecydowana – wierzy, iż Ukraina się obroni (jeśli tylko – słychać często to zastrzeżenie – jeśli tylko Zachód nie znuży się nami i nie przestanie pomagać). Ale wierze tej towarzyszy świadomość, że – jak ktoś powie – „to nie będzie tanio, przeciwnie, będzie bardzo drogo”. W wymiarze i ludzkim, i materialnym. Widać dziś, że wojna, którą prowadzi Rosja, swoimi rakietami niszcząc czy rafinerię, czy centrum handlowe, ma na celu zniszczenie kraju: nie tylko gospodarki i infrastruktury, ale także – zniszczenie chęci do życia tutaj.


Wojciech Konończuk: Rosyjska agresja na Ukrainę sprawia, że Zachód zmienia się radykalnie


 

Społeczeństwo najwyraźniej jest gotowe na takie ofiary. Na pytanie, skąd ta gotowość, można usłyszeć odpowiedź: – Ludzie zobaczyli, co dzieje się na terenach okupowanych. Nikt nie chce, żeby to przyszło do nas. Żeby Bucza była tutaj.

Żona zbiera na termowizor

Ale nastroje społeczne to jedno, a indywidualne to coś trochę innego. Tutaj huśtawka emocji jest nadal nieunikniona. Doświadczają jej zwłaszcza ci, których bliscy są na froncie.

Technologia – smartfony i komunikatory, od Messengera przez Facebooka po Telegram i Viber (dwa ostatnie bardzo tu popularne) – okazuje się, zależnie od okoliczności, albo błogosławieństwem (jeśli jest zasięg i sieć), albo przekleństwem. Bo gdy przez kilka dni nie ma kontaktu z mężem, synem, bratem – wtedy trudno znaleźć sobie miejsce. Wtedy człowiek ma poczucie, że traci kontrolę nad życiem.

Różne są strategie przetrwania w warunkach takiej huśtawki.

– Dużo moich przyjaciółek, których mężowie poszli na wojnę, rzuciło się w aktywność, w wolontariat – to Aleksandra, też wolontariuszka od 2014 r.

– Każda żona chce kupić dla męża, który jest na froncie, trzy rzeczy: termowizor, noktowizor i samochód dla jego plutonu – to Wołodymyr (w cywilnym życiu dyrektor oddziału banku, w wojennym logistyk w miejscowej obronie terytorialnej).

Wołodymyr mówi to trochę żarto- bliwie, ale tylko trochę. Bo wielu z tych, których bliscy są na wojnie, to właśnie robi: zbierają pieniądze, na Ukrainie i poza nią, aby kupić im to, co może ułatwić przeżycie. Nie musi być to od razu termowizor (na Ukrainie trudno je już dostać, prędzej w Polsce, ale porządny kosztuje kilka tysięcy złotych). Więc choćby leki na brzuch lub krem na grzybicę.

Prozaiczne? Nie wtedy, gdy wszystkim żołądki wariują, a grzybicę stóp ma prawie każdy żołnierz piechoty.

Maria siada pod drzewem

Od ponad roku jest wdową, mieszka sama. I sama przeżywa.

W armii są jej 45-letni syn Jura oraz 19-letni wnuk Wołodia. Wnuk szkoli się w garnizonie na tyłach. Syn jest pierwszoliniowym ratownikiem medycznym w oddziale obrony terytorialnej. Oficjalna nazwa oddziału to 67. Samodzielny Batalion OT imienia hetmana Petra Sahajdacznego (hetman dowodził wojskami kozackimi walczącymi wspólnie z armią Rzeczypospolitej pod Chocimiem w 1621 r.; został ranny i po kilku miesiącach zmarł). Pierwszoliniowy to ktoś, kto wynosi rannych spod ognia. Od dwóch miesięcy oddział jest na froncie.

Maria, rocznik 1943, o tym nie wie. Przeżywała, gdy syn zgłosił się, jeszcze na początku marca, kiedy formował się tu batalion teroborony (tak mówią w skrócie). Bliscy powiedzieli więc Marii, że Jura pojechał na poligon, dlatego nie może jej odwiedzać. Poligon się przedłuża, więc rodzina podejrzewa, że Maria domyśla się prawdy. Ale o nic nie pyta.

Tu, na zachodniej Ukrainie, mało kto biegnie do schronu, gdy wyją syreny alarmu przeciwlotniczego. A wyją codziennie, zwykle nocą. Maria mieszka w pobliżu instytucji, którą Rosjanie mogliby uznać za strategiczną (choć od dawna taką nie jest). Bliscy chcieli ją stąd zabrać, odmówiła – kto zajmie się kurami, kto przygarnie koty? Jura poprosił, aby choć nie ignorowała syren.

Zatem gdy w nocy syrena ostrzega, że na niebie nad ziemią lwowską lecą rosyjskie rakiety, Maria bierze koc, poduszkę i kładzie się do wanny. Tu najbezpieczniej. Drzemie, aż kolejna syrena ogłosi odbój alarmu.


Anna Łabuszewska: W ujęciu Putina Rosja nie jest agresorem, tylko odpowiada na wyzwania bloku NATO.


 

Czasem alarm zastaje Marię za dnia w polu. Jej kawałek ziemi, gdzie rosną własne ziemniaki i inne warzywa (ważny element w strategii przeżycia, gdy jest się na emeryturze), sąsiaduje z instytucją, w którą teoretycznie mogłyby uderzyć rakiety. Wtedy Maria siada na ławeczce pod drzewem i czeka, aż alarm przeminie.

Wydaje się, że jej osobisty sposób na przetrwanie to codzienne czynności, praca przy kurach („Przecież ich nie zostawię”) i na grządkach. Oraz modlitwa. Modli się dużo, po kolei za wszystkich. Gdy się z nią żegnamy, błogosławi znakiem krzyża. Robi to zawsze, gdy żegna się z bliskimi.

Nie ona jedna – to gest, który teraz można zaobserwować często.

Z Liszni do Mariupola

Jak wygląda „sztafeta”? Weźmy np. system dojść dokostnowych, czyli, w uproszczeniu, „wiertarki” do kości: aby pokonał on 2415 km i dotarł z Akwizgranu do Jurija, szefa chirurgii w przyfrontowym szpitalu wojskowym w Mikołajowie, potrzebna jest właśnie „sztafeta”.

Kilkuetapowa: najpierw „wiertarki”, podarowane przez Politechnikę i Szpital Uniwersytecki w Akwizgranie (tam rzecz koordynuje Iwona, chirurg), jadą do Zabrza, do Zbyszka i Łukasza z Fundacji Rozwoju Kardiochirurgii (od końca lutego prowadzą oni tranzytowy magazyn darów z Niemiec). Stąd kolejni Polacy, z Fundacji S.O.S. Ukraina, transportują je (i wiele innych rzeczy) do punktu koordynacyjnego blisko granicy. Stamtąd pojadą dalej, już ukraińskimi busami, do kolejnego punktu koordynacyjnego gdzieś na zachodniej Ukrainie. A stąd – do Mikołajowa.

„Sztafeta”, którą zorganizował Pawło Nedelko, ma trochę inny charakter: rodzinny. Pawło – ukraiński Żyd, przedsiębiorca z branży spożywczej – w swoją osobistą „sztafetę” zaangażował całą rodzinę: tę z Ukrainy i tę z Izraela oraz Niemiec. Wszystko, co akurat jest potrzebne na froncie, a co można zorganizować lub kupić za zebrane pieniądze (jak m.in. trzy używane auta), wędruje do firmy Pawła w wiosce Lisznia. Stąd zaś dalej na front. Wszędzie, gdzie tylko można dojechać.

Dopóki bronił się Mariupol, także do Mariupola. Jego obrońcy postanowili się Pawłowi odwdzięczyć. Podarowali mu obraz z popularnym motywem, który trafił na znaczki i kartki pocztowe: ukraiński żołnierz, stojący na plaży, pokazuje krążownikowi „Moskwa”, gdzie jego miejsce. Plażę wykonano z drobin czarnomorskiego bursztynu.

Przeżyj i oddaj słoik

Biznes zaczynał od małego sklepu, dziś ma piekarnię i wędzarnię. Rzemieślnicze produkty Pawła, jak domowy chleb i sało (wędzona słonina, przysmak), cieszą się uznaniem.

Pomaga też na miejscu. Gdy w Szkole Podstawowej nr 17, zamienionej na schronisko dla prawie setki uciekinierów, zabrakło jedzenia, podarował chleb i wędlinę. Dziewięciu wygnańców przyjął u siebie w domu.

Pawło Nedelko – mężczyzna około pięćdziesiątki, uśmiechnięty entuzjasta, dla którego taka aktywność to, być może, także sposób na przetrwanie – jest też kimś więcej: psychologiem. Z każdej cotygodniowej produkcji trzysta konserw jedzie na front: żołnierze dostają półlitrowe słoiki, weki, a w nich – czytamy na etykiecie – „wyborną wieprzowinę”, podaną w sosie własnym. Najwięcej miejsca na etykiecie zajmuje apel do odbiorcy: „Wielka prośba! Po zwycięstwie proszę o zwrot słoika do wioski Lisznia powiatu drohobyckiego. Chwała Ukrainie!”.

Pawło sam to wymyślił. To jego osobista wartość dodana do wybornej, w rzeczy samej, wieprzowiny w sosie własnym. Pozytywne przesłanie do nieznanego żołnierza: wierzę, że przeżyjesz i wrócisz. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 28/2022