Jedenaście miesięcy i dwadzieścia dni

„Ten rok zmienił nas oboje. Bliskość śmierci zostawiła we mnie nawet trwalszy ślad niż w Lubczyku” – mówi Swietłana. Jej mąż walczył w Donbasie. Takich kobiet jak ona są dziś na Ukrainie dziesiątki tysięcy.

31.10.2017

Czyta się kilka minut

Swietłana i Lubomir we Lwowie, 2017 r. / ADRIANA MOLENDA
Swietłana i Lubomir we Lwowie, 2017 r. / ADRIANA MOLENDA

Brukowane ulice mienią się od pomarańczowego światła latarń. Mijamy gmach Muzeum Historii Religii, skręcamy w boczną uliczkę i wchodzimy do dwupiętrowej kawiarni. Swietłana już czeka. W tym roku kończy 40 lat. Jej twarz ożywia spojrzenie na przemian surowe i pogodne. Drobnej postury, emanuje siłą i opanowaniem.

W trakcie rozmowy sala zapełnia się, kwartet jazzowy zaczyna koncert. Kolejne utwory przerywają oklaski. Swobodna atmosfera sprawia, że wojna, która we wschodniej części kraju ciągnie się od wiosny 2014 r., wydaje się odległa, nierealna. Słuchając opowieści Swietłany, zaczynamy rozumieć, jak te dwa porządki – pokój i wojna – na co dzień się tu przenikają.

Urodziny

Swietłana: – To taka chwila, co zapisuje się głęboko w pamięci. Wszystko dzieje się jak w zwolnionym tempie. Pamiętasz każdy detal, zapach, co miałaś na sobie.

To był 10 marca 2015 r., obchodziliśmy 14. urodziny Tarasa, starszego syna. Siedzieliśmy przy stole: ja z mężem, synowie, moi rodzice i babcia. Było wesoło. Nagle dzwonek do drzwi. To było wezwanie dla Lubczyka. I koniec. Czułam, jak krew mi pulsuje w rękach, w głowie. Byłam sparaliżowana. Za trzy dni mąż miał zgłosić się do komisji wojskowej.

Wiosną 2014 r., gdy zaczęła się wojna, była pierwsza fala mobilizacji. Wezwanie otrzymali wtedy dwaj synowie mojej przyjaciółki, bliźniaki. Jeden odsłużył niecały rok, drugi wrócił po dwóch latach. Druga fala wyglądała podobnie. W trzeciej wezwania dostawali już różni ludzie i było jasne, że może trafić na każdego. Wojsko zobowiązało zakłady pracy do przesyłania danych pracowników.

Lubczyk pracował na lwowskiej Politechnice. Wcześniej nie odbył nawet zasadniczej służby, nigdy nie trzymał broni. Dlatego sądziłam, że nas to ominie.

Dostał wezwanie w trakcie czwartej fali. I trzy dni potem był już w wojsku. Młodszy syn nie rozumiał, co się dzieje. Starszy ciężko to przeżył. Mówił, że tata mógł uniknąć powołania, znaleźć jakiś sposób, nawet jeśli wstyd tak postąpić. Może to wstyd, nie wiem. Wielu znajomych ignorowało wezwania.

Gdy masz już czterdziestkę na karku, nie przyjmujesz rozkazów bezkrytycznie. A w przypadku Lubomira to nie tylko sprawa wieku. Na Akademii Sztuk Pięknych studiowaliśmy razem konserwację dzieł sztuki. Konserwator musi dostosować się do stylu autora i pozostać niewidocznym. Nie powinien mieć własnego stylu. A mąż miał silną potrzebę ekspresji, dlatego to zajęcie nigdy nie przynosiło mu zadowolenia. To praca rzemieślnicza, a on zawsze był artystą i indywidualistą. Z takim charakterem trudno wytrzymać stosunki oparte na hierarchii.

Tożsamość

– Mąż przyjął wezwanie, choć nie miał złudzeń związanych z wojskiem, wojną czy wojennym bohaterstwem. Ale jego decyzja nie była przypadkowa. Można powiedzieć, że razem doszliśmy do tego, krok po kroku.

Moja tożsamość formowała się w specyficznych warunkach. Ojciec jest Ukraińcem, pochodzi ze wsi pod Lwowem, z regionu doświadczonego przez sowieckie powojenne represje. Ich rodzina cierpiała nędzę, ale tata był zdolny i skończył studia. Pracował jako wykładowca na Uniwersytecie Lwowskim. Z kolei mama urodziła się we Lwowie, ale jej rodzice są Rosjanami. Przyjechali po 1945 r., szukając miejsca do życia.

Gdy byłam dzieckiem, mieszkaliśmy z babcią i dziadkiem od strony mamy i do szóstego roku życia mówiłam tylko po rosyjsku. Teraz nasza rodzina jest ukraińskojęzyczna. Wybraliśmy w rodzinie jeden język, w którym rozmawiamy. Ale to był długi proces.

Kiedy w wieku siedmiu lat zaczęłam chodzić do ukraińskiej szkoły, zaczęłam myśleć po ukraińsku. Pewnie to był decydujący czynnik. Kiedy myślisz po ukraińsku, ciężko ci mówić o sobie, że jesteś Rosjanką. Dorastając, miałam kontakt z ukraińską rodziną ojca, jak i z rodziną mamy. Zaczynałam rozumieć, że w Związku Sowieckim ludność miejscowa, ukraińska, jest dyskryminowana. Rodzinie ojca zabrali dowody tożsamości. Musieli uprawiać ziemię, za pracę nie otrzymywali pieniędzy. W drugiej połowie XX wieku! To była niewolnicza praca. Im nie było wolno nawet wyjechać do miasta, bo nie mieli dokumentów.

A z drugiej strony widziałam, jak żyje rodzina, która tu przyjechała z Rosji. Dziadek był pracownikiem budowlanym, babcia pracownicą fabryki. Zwykli robotnicy. Nie dostali eleganckiego mieszkania po wysiedlonych, żyli w blokach. Ale nawet ci zwyczajni robotnicy z Rosji mieli więcej szans niż miejscowi. Już jako dziecko zaczęłam zauważać, że przyjezdni byli uprzywilejowani. To były przywileje związane z językiem rosyjskim, z dostępem do pracy, edukacji. W każdej kwestii. Myślę, że moment, kiedy uświadomiłam sobie tę niesprawiedliwość, miał decydujący wpływ na kształtowanie mojej tożsamości.

Deklaracja

– To był koniec listopada 2013 r. Następnego dnia Janukowycz miał podjąć decyzję w sprawie umowy stowarzyszeniowej z Unią. Pojechaliśmy z Lubczykiem do Kijowa, na Majdan. Były koncerty. Całą noc ludzie bawili się, skakali, tańczyli. Nastroje były radosne. Następnego dnia rano staliśmy pod ekranem i czekaliśmy: podpisze czy nie? Do ostatniego momentu zdawało się nam, że nasze protesty przeważą, że złoży podpis. Ale niestety...

Zdecydowaliśmy z mężem, że wracamy. Nie mieliśmy nastroju, aby tam stać. Większość manifestantów też się zbierała. Ale potem policja brutalnie zaatakowała tych, co zostali. Wtedy protesty przerodziły się w rewolucję. My byliśmy już w domu.

Nigdy nie myślałam, że Majdan może zmienić coś na lepsze w Ukrainie. Aby coś się zmieniło, trzeba więcej. W tym kraju cały system jest skorumpowany. Nie można udawać, że my, zwyczajni ludzie, jesteśmy uczciwi, a u władzy sami złodzieje. To system naczyń połączonych.

Majdan to była szczera, autentyczna deklaracja odnowienia społecznych i patriotycznych wartości. Wtedy sądziłam, że taki gest, taka deklaracja powinna mieć miejsce.

20 lutego 2014 r. byłam w domu i oglądałam transmisję z Kijowa. Pamiętam zdumienie. Kamery rejestrują, a tu nagle zaczynają zabijać ludzi. Siedzę przed telewizorem i widzę, jak noszą rannych i zabitych. Nie mogłam zaakceptować tej niesprawiedliwości. Jeśli my Ukraińcy tak chcieliśmy zmian, to tam na Majdanie protesty powinno wspierać więcej ludzi.

Uważałam, że mój mąż też powinien tam być. Kiedyś wygarnęłam mu, że go tam nie było. Odpowiedział: „Swietłana, kiedy przyjdzie moja kolej, wykonam swoje zadanie”.

Oddychanie

– Robisz wdech i wydech. Siedzisz i twoje zadanie to po prostu nabierać powietrza, a potem wypuszczać. I tyle. Ciężko myśleć, cokolwiek planować.

Kiedy Lubczyka zabrali, życie się zatrzymało. Wszystko zwolniło. Każda chwila tężała w głowie. Nie czułam, że on tam idzie na rok. Miał przeżyć, po prostu przetrwać, i było bez znaczenia, jak długo to będzie trwało. Kwestia czasu pojawiła się dopiero później, kiedy zrozumiałam, że mogę wytrzymać jeden dzień i następny, że życie samo toczy się dalej.

Najpierw Lubczyk pojechał do komisji wojskowej. Dowiedział się, że może służyć w piechocie lub chronić granicę. Rozumieliśmy, że druga opcja jest trochę lepsza, bezpieczniejsza. Gdy pojawił się wybór i coś zależało od nas, czułam, że częściowo wracam do życia.

Po szkoleniu wywieźli go do obwodu ługańskiego. Wtedy rytm mojego życia wyznaczały już tylko momenty, gdy sprawdzałam w internecie informacje o sytuacji na froncie, gdzie doszło do wymiany ognia. Każdego dnia rozmawialiśmy przez telefon, po 40-50 minut. Wypadki śmiertelne zdarzają się i w fabrykach... Ale jak on miał mi o tym opowiadać? Przecież tam się to ciągle działo. Czułam, w jakim jest stanie. Rozumiałam, jak to na niego wpływa, jak go niszczy. To można było wyczytać już z intonacji, z kilku słów.

Kiedyś zawiozłam młodszego syna na zajęcia szermierki. Wtedy nie minął jeszcze miesiąc, odkąd zabrali Lubczyka. Inni rodzice przyprowadzili na trening córkę. Mężczyzna miał wojskową kurtkę. To był uprzejmy młody człowiek. Ale jak zobaczyłam go w tej kurtce, miałam mu to za złe. Myślałam: „Chłopcze, przebrałeś się za żołnierza, a nawet prochu nie wąchałeś!”. Po roku dowiedziałam się, że on walczył. Dostał wezwanie w pierwszej fali. Nigdy o tym nie wspominał.

Rosja

– Do muzeum, gdzie pracuję, przyjeżdżały dzieci z Mariupola. Kiedy je oprowadzałam, przywierały do mnie z całej siły i mówiły: „Jesteśmy Ukraińcami, nie zostawiajcie nas!”. Chciały solidarności z naszej strony. A przynajmniej ci, którzy tu przyjeżdżali, tego chcieli. Bo są tam i tacy, którzy szukają związku z kimś innym.

We Lwowie ludziom łatwo przychodzi myślenie, że my tu, na zachodzie kraju, jesteśmy prawdziwymi Ukraińcami, a tam, na wschodzie, mieszka nie wiadomo kto. Choć urodziłam się we Lwowie i nawet oboje moi rodzice urodzili się w obwodzie lwowskim, to w moim przypadku kwestia tożsamości i tak jest niejednoznaczna. A jednak nie myślę o sobie jak o pół-Rosjance. Nawet moja mama, choć oboje jej rodzice są Rosjanami, uważa siebie za Ukrainkę.

W Rosji od lat mieszka siostra mojego ojca. Rozmawiamy przez Skype’a. Zależy nam, żeby czuła, że jest dla nas ważna. Staramy się pomijać politykę, choć między Ukrainą i Rosją trwa wojna. Ale ciotka ciągle cytuje Putina, oskarżenia wobec Ukrainy. To we mnie budzi nie tyle złość, co zdumienie. Wyrosła tu, z moim ojcem, zawsze mogła na niego liczyć. A z jakiegoś powodu bardziej niż bratu wierzy rosyjskiej telewizji.

Putin to kłamca i dyktator totalitarnego reżimu, ale nie tylko jego należy winić. Za wojnę na Ukrainie odpowiedzialni są po trochu wszyscy Rosjanie. Choć, z drugiej strony, to system, w którym oni żyją, ich tak formuje. Jak to mówią, ciężko jest przeskoczyć swoją własną głowę.

Czym jest Rosja? Jak z nią walczyć? Czy należałoby próbować ją przekonać? Ale przecież nie jestem w stanie przekonać własnej rodziny. Ciotka urodziła się i żyła w Ukrainie, a uważa, że „banderowcy” prześladują tu „ruskich”. Boi się przyjechać w odwiedziny. Jeśli własna ciotka mi nie wierzy, to jak można przekonać całą Rosję?

Zmiany

– Kiedy Lubczyk był w wojsku, skupiłam się na pracy w muzeum i codziennych zajęciach. Wszystkie obowiązki związane z dziećmi, z domem, z opieką nad jego babcią, spadły na mnie. Na początku było mi ciężko. Ale praca pomaga odsunąć myśli i zająć czas. To oczywiście wymagało wysiłku i samozaparcia. Ale kiedy wychodziło, czułam satysfakcję, że sama daję sobie radę ze wszystkim. A kiedy koniec służby męża się zbliżał, z trudem mogłam uwierzyć, że tyle czasu minęło. Nie czułam ulgi, bo wiedziałam, że wszystko może się jeszcze odwrócić. Zostało kilka dni do końca, ale rozumiałam, że póki nie wróci, grozi mu niebezpieczeństwo.

Wiele drobnych problemów przestało mieć wtedy dla mnie znaczenie. Może to naturalna reakcja, gdy dochodzi się do tak skrajnych przeżyć. Ta świadomość, że śmierć jest obok i trzeba nauczyć się z nią żyć.

Lubczyk wrócił po 11 miesiącach i 20 dniach, tuż przed piętnastymi urodzinami starszego syna. Znowu byliśmy razem. Ale ten początek był trudny. Potrzebowałam czasu, by przywyknąć do jego obecności. Przez pewien krótki czas po powrocie mąż mi przeszkadzał. Trzeba było zmienić tempo, bo jemu wszystko przychodziło wolniej niż wcześniej.

Okazało się też, że w jego poprzedniej pracy nie ma dla niego miejsca. Chciał tam wrócić, ale go nie przyjęli. Nikt nie wyjaśnił, dlaczego. Musiał szukać innego źródła utrzymania.

Rok jego służby zmienił nas oboje. To było życie w ciągłym napięciu. Doświadczenie bliskości śmierci zostawiło we mnie nawet trwalszy ślad niż w mężu. Ten rok był jednym z najbardziej przełomowych w moim życiu. Teraz żyje mi się lżej. Już się tak nie zamartwiam drobnostkami. Zaczęłam też chyba bardziej cenić Lubomira.

Oczywiście na niego też to wpłynęło. On uważa, że zmienił się na gorsze. Ale sądzę, że na lepsze. Gdy był w wojsku, codziennie długo rozmawialiśmy przez telefon. Ten zwyczaj już zanikł, ale tamte rozmowy bardzo nas zbliżyły. Lepiej się teraz rozumiemy. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 45/2017