Ukraińska reżyserka: Rosyjski oficer kazał mi się rozebrać

ALISA KOWALENKO: Żyję, i to już wiele. Przebywanie na froncie otwiera różne zakamarki duszy. Czasem ciężko znaleźć nadzieję i radość.

19.06.2023

Czyta się kilka minut

Na zdjęciu jako żołnierz batalionu ochotniczego. Marzec 2022 r.  / ARCHIWUM PRYWATNE
Na zdjęciu jako żołnierz batalionu ochotniczego. Marzec 2022 r. / ARCHIWUM PRYWATNE

KATARZYNA MALAROWSKA: Pada pomysł, żeby ukraińscy nastolatkowie wzięli udział w wyprawie w Himalaje. Od razu w to wchodzisz?

ALISA KOWALENKO: Walentyn Szczerbaczow, słynny ukraiński podróżnik, powiedział, że chciałby zabrać na taką wyprawę dzieci i nastolatków ze stref działań wojennych wschodniej Ukrainy. Żeby zobaczyli jedną z najwyższych gór świata – Annapurnę. Walentyn na co dzień pracuje z dziećmi, stawia im wyzwania sportowe, prowadzi kanał na YouTubie. Wytypował pięć osób. Wydało mi się to tak pięknym marzeniem, że chciałam być jego częścią.

Efektem trzech lat pracy jest film „Nie znikniemy”. Dlaczego dzieci z Donbasu?

To pokolenie jest ważne, bo niebawem będzie budować nasz kraj. Wielu starszych mieszkańców wschodniej Ukrainy wciąż ma głęboko zakorzenione postsowieckie myślenie i czuje nostalgię za przeszłością. A Donbas może być ukraiński i nowoczesny tylko dzięki młodym ludziom.

Zanim zaczęła się wojna na pełną skalę, nastolatkowie mieli świadomość, że żyją w miejscu, gdzie ciężko coś osiągnąć. Ich znajomi wyjechali na studia albo do pracy. Andrij, jeden z moich bohaterów, twierdził, że zrobi karierę w wielkim mieście, a potem wróci, żeby zmieniać wieś, z której pochodzi. Spędziłam w Donbasie sporo czasu, czułam tam dobrze mi znaną atmosferę braku nadziei, schyłku, marazmu.

Znasz to z dzieciństwa?

Tak. Urodziłam się pod koniec lat 80. w Zaporożu, przemysłowym mieście pełnym starych zakładów metalurgicznych. Po upadku Związku Sowieckiego wiele z nich zamknięto, a pracownicy z dnia na dzień stracili pracę. Moi rodzice mieli bardzo niskie pensje, czasem w ogóle im nie płacono, były przestoje. Atmosfera końca świata. Brakowało mi wtedy kogoś, kto by powiedział, że na tym miejscu świat się nie kończy i że warto marzyć. Chciałam się stamtąd wydostać.

Jako dzieci wymyślaliśmy zabawy, szukaliśmy skarbów, byliśmy marzycielami i w ten sposób chroniliśmy się przed depresją i otępieniem. Ale generalnie takie miejsca kształtują w nas poczucie gorszości. Odbierają pewność siebie i siły do walki o życie, jakie chcielibyśmy wieść. Ja również nie wierzyłam, że życie nastolatki z biednej rodziny robotniczej może być czymś więcej. Wyjazd na studia do Kijowa był dla mnie prawie jak wyjazd do Nowego Jorku.

Film zaczyna się w 2019 r. Wiemy, co nastąpi za trzy lata. Beztroskie marzenia nastolatków w obliczu nadciągającej historii wzbudzają ­napięcie.

Byłam zdumiona, jak życie w strefie działań wojennych na zapadniętych wsiach toczyło się z pozoru normalnie. Młodzi ludzie wciąż mieli nadzieję, zapał i chęci, zanim ciemność pochłonęła ich marzenia.

Dla mnie ten film ma wiele znaczeń. Wyprawa to historia o wchodzeniu na swoją wewnętrzną górę, każdy ma taką. Opowiadam także o niewinności dzieciństwa, którego nawet wojna, tocząca się obok od 2014 r., nie była w stanie popsuć. Tonino Guerra, światowej sławy włoski scenarzysta, który współpracował z Fellinim, powiedział: „W dzieciństwie jesteśmy wieczni”. Te słowa towarzyszyły mi podczas nagrań. To jest o tej wewnętrznej iskrze, która może rozświetlić każdy zakamarek duszy. Dzieci mają ją wrodzoną, niezależnie od tego, gdzie mieszkają.

Jest taka scena, gdy dziewczynki zamalowują dziury po kulach w bramie. Jedna z nich radośnie mówi, że to będzie świat jednorożców, a w tle słychać odgłosy wystrzałów. Da się tak żyć?

Moi bohaterowie przez tyle lat na linii frontu oswoili się z wojną. Huk bomb i ostrzał towarzyszyły im w pracy, szkole, na spacerach. Zagrożenie było cały czas obecne, tak podskórnie, jak uwierający kamień w bucie. Ale życie toczyło się dalej.

Nie chciałam pokazywać biednych i przygnębionych ludzi bez przyszłości. Mam wrażenie, że to pociągające dla wielu twórców. Ale jeśli spojrzy się na tamtą rzeczywistość z perspektywy dzieci i nastolatków, to okazuje się, że można w niej dostrzec jednorożca. Ale tylko dzieci mogą go zobaczyć. Ta zdolność z wiekiem się wytraca, słabnie.

Niestety przystosowanie do ekstremalnie trudnej rzeczywistości ma też inną stronę. Gdy 24 lutego zaczęła się inwazja, nie przeraziła ich tak jak ludzi w Kijowie.

Nie uciekali?

Nie wierzyli, że będzie aż tak źle. Byli pewni, że i tym razem ukraińska armia ich obroni. Rodziny moich bohaterów odmówiły, gdy proponowałam tymczasowy wyjazd do Kijowa. Tydzień po inwazji tata Andrija poszedł do pracy w kopalni, która znalazła się pod ostrzałem. Przysypało ich, byli przez jakiś czas uwięzieni. Mimo to zostali, pracowali dalej.

W Charkowie, gdzie studiowała Liza, na ulicach prawie nie było ludzi, komunikacja miejska nie działała, a na drogach stało wiele spalonych samochodów. Liza prawie cały czas przebywała w schronie swojego akademika. Podrzuciliśmy ją do granicy z Polską, a przyjaciel pomógł zawieźć ją dalej do Belgii, gdzie obecnie studiuje. Andrij opuścił swoje miasto z matką i ojcem. Teraz mieszkają w Pawłohradzie, we wschodniej Ukrainie, gdzie ojciec Andrija nadal pracuje w kopalni. Jego babcię ewakuowano nieco później. Rodziny Lery i Lizy są pod okupacją. Kontakt z Iliją i Rusłanem się urwał.

Ty również byłaś wtedy w Donbasie.

Mieliśmy dokończyć nagrywanie dźwięków do filmu. 24 lutego o piątej rano zadzwoniła do mnie mama. Potem wydzwaniali rodzice bohaterów filmu, prosili, żebym jak najszybciej wyjechała. Płakali, nie wiedzieli, co robić. Na ulicach były ogromne korki, karetki jeździły na sygnale między uciekającymi ludźmi. Słychać było eksplozje. Już tydzień wcześniej bomba trafiła w przedszkole w Stanicy Ługańskiej, gdzie mieszkali Liza, Lera i Ilija. Po tym ataku ­zrozumiałam, że nadciąga coś poważnego. Tata Andrija przyjechał po mnie na dworzec i ruszyliśmy do Zołotego, prosto na linię frontu. Wszyscy jechali w przeciwnym kierunku. Radio co pół godziny trąbiło o ewakuacji. Pojawiały się plotki o nadciągającej rosyjskiej dywizji czołgów. Rósł strach, że granica padnie.

Po kilku dniach poczułam, że dłużej nie mogę filmować. Czułam się bezsilna.

Dlatego wstąpiłaś do wojska?

Kiedy byłam na froncie w 2014 r. i filmowałam ukraińskich żołnierzy ochotników, obiecałam sobie, że jeśli wojna ogarnie cały kraj, odłożę kamerę i pójdę walczyć. Uczucie, że chcę robić coś więcej niż filmy, towarzyszyło mi już od Majdanu.

Wtedy nie miałaś jeszcze syna.

Chcę, żeby mój syn dorastał w Ukrainie. Czułam, że poniekąd robię to dla niego, ale też, że nie miałam wyjścia. To bardzo osobista decyzja.

Poza tym już w 2014 r. byłam na froncie. Filmowałam formację militarną Prawy Sektor, która wzbudzała wówczas wiele skrajnych emocji. Chciałam się dowiedzieć, kim są ci ochotnicy, co myślą, co ich motywuje. To nie byli fanatycy związani z jakąś partią, tylko zwykli faceci, którzy chcieli służyć w wojsku, ale nie ufali wtedy ukraińskiej armii. Spędziłam z nimi dużo czasu na froncie. Wcześniej aktywnie uczestniczyłam w protestach na Majdanie. Sporo już umiałam. Wiedziałam, gdzie jadę i na co się piszę. Dołączyłam do batalionu, którego dowódcę znałam od 2014 r. Był doświadczony, ufałam mu.

Jak zareagował Twój mąż?

Stéphane jest francuskim dziennikarzem i producentem filmów dokumentalnych. Opisywał i filmował rosyjską okupację Ukrainy przez wiele lat, więc orientował się w sytuacji, wiedział, jak wygląda front.

Był wściekły, gdy byłam z kamerą w Donbasie na początku inwazji. Nalegał, żebym wyjechała. Jestem na czarnej liście Rosjan i był pewny, że gdy mnie złapią, to zabiją. Może miał rację. Ale po 24 lutego panowała dezinformacja, nie wiadomo było, co jest prawdziwe, co się wydarzy. Najpierw ewakuował naszego syna i mamę na zachodnią Ukrainę, a trzy tygodnie później ściągnął ich do Francji. Ale potem przez jakiś czas pracował na Ukrainie jako reporter.

Wiedział o mojej obietnicy. Nie popierał jej, ale rozumiał. Wiedział, że nie może mnie zatrzymać.

Służyłaś w wojsku cztery miesiące. O czym się wtedy myśli?

O życiu, jego sensie, celu. Nieustannie. Patrzy się na horyzont i rozmyśla. Pamiętam te długie noce, kiedy nie było wiadomo, czy się dożyje do rana. Rosjanie bombardowali nas wszystkim, co mieli, nawet fosforem.

Służyłam w jednostce wolontariuszy w batalionie piechoty, więc zawsze byliśmy na pierwszej linii, w okopach, na ziemi, w deszczu i śniegu. Robiliśmy brudną robotę. Naszym zadaniem była obrona i utrzymanie pozycji. Nie mogliśmy dopuścić do tego, żeby rosyjskie wojska przedarły się w głąb Ukrainy. Poruszaliśmy się bardzo blisko granicy z Rosją. Wyzwalaliśmy wieś za wsią.


ATAK NA UKRAINĘ | KORESPONDENCJE, ZDJĘCIA, ANALIZY | CZYTAJ NA BIEŻĄCO W SERWISIE SPECJALNYM >>>


Pewnego dnia, gdy leżeliśmy w okopach, zaczęło się bombardowanie. Coś huknęło obok mnie i dowódcy. Przysypało nas ziemią. Wielu trafiło do szpitala. Później podczas jednej misji planowaliśmy wysadzić drogę, którą miały jechać rosyjskie wojska. Ale atakowali nas wściekle i ciężko było iść do przodu. Utknęliśmy. Stacjonowaliśmy w lesie, dokąd zakradły się specjalne rosyjskie grupy, żeby zabijać naszych żołnierzy. Było wielu rannych.

Najbardziej ekstremalne doświadczenie miało miejsce podczas operacji szturmowej. Traciliśmy ludzi bardzo szybko, a dwie nasze flanki zostały zniszczone. Operacja była nieudana. Mój dowódca zdecydował, że musimy wracać z całym ekwipunkiem na sobie, z kałasznikowem na plecach. To były kilometry w ciemnościach przez otwarte pola. Stanowiliśmy cele podane myśliwcom jak na tacy.

Moją ostatnią misją miało być szkolenie obsługi dronów, pojechał na nie mój kolega, ja miałam dojechać dzień później. Tamtej nocy ostrzelano budynek szkoleniowy. Kolega zginął we śnie przygnieciony przez beton. Moje łóżko w tamtej lokalizacji znajdowało się obok jego łóżka.

Potem wpisano mnie na listę kandydatów do regularnej armii. Dowódca zasugerował, żebym to przemyślała. Powiedział, że mogę się inaczej przydać w tej wojnie. Wróciłam do Kijowa, żeby dokończyć pracę nad filmem.

Filmowałaś na froncie?

Czasem włączałam kamerę i rejestrowałam zwykłe rzeczy: insekty w okopach, ciszę, trawę, linię horyzontu. Nie ma tam akcji, to jak album ze wspomnieniami. Większość ludzi robi zdjęcia telefonem, ja utrwalam chwile kamerą. Nagrałam też rozmowy z moim synkiem i napisałam do niego kilka listów. Stéphane miał mu je przeczytać, gdy dorośnie, w razie gdybym zginęła. Teraz ma sześć lat.

Dołączyłaś do SEMA Ukraine, Ukraińskiej Sieci Kobiet Dotkniętych Przemocą Seksualną, kierowanej przez Irynę Dowgan. Niedawno wróciłyście z cyklu spotkań w Europie i USA, podczas których opowiadałyście o przemocy seksualnej, jakiej Rosjanie dopuszczają się wobec Ukrainek. Dlaczego to robisz?

Zbyt długo milczałam.

Co się zmieniło?

Wzięłam udział w projekcie Teatru Przesiedleńców w Kijowie i pierwszy raz zaczęłam rozmawiać o swoim doświadczeniu. Za namową Georga Genoux, pomysłodawcy teatru, wystąpiłam w spektaklu „Niewola” i podzieliłam się swoją historią.

W 2014 r. schwytali Cię rosyjscy ­separatyści.

Po Majdanie pojechałam na wschód Ukrainy, żeby lepiej zrozumieć wojnę. Byłam 26-letnią studentką szkoły filmowej i czułam, że dokumentowanie historii, która działa się na naszych oczach, jest moim obowiązkiem. Filmowałam prorosyjskie demonstracje. Podczas demonstracji w Doniecku, żeby uniknąć zamieszek, skłamałam, że jestem dziennikarką Russia Today. Nie mogłam już dłużej tego robić, bałam się, że mnie w końcu aresztują.

Wracałam stamtąd taksówką, autobusy nie kursowały. Przejeżdżałam przez kilka checkpointów kontrolowanych przez prorosyjskich żołnierzy. Wszyscy mieli broń. Na jednym mój taksówkarz powiedział, że należę do ukraińskiej armii. Kazali mi wysiąść i zabrali na przesłuchanie. Bili. Nie płakałam, więc uznali, że mnie wyszkolono, i oskarżyli o bycie snajperem. Oficer, który przedstawiał się jako szef kontrwywiadu, próbował wyciągnąć ze mnie informacje, których oczywiście nie miałam. Grozili, że coś zrobią mojej rodzinie, że utną mi uszy.

Potem oficer zabrał mnie do jakiegoś mieszkania. Mówił, że powinnam umrzeć, a on ratuje mi życie. Oczekiwał wdzięczności. Kazał mi się rozebrać, położył się na mnie i próbował zgwałcić. Nigdy nie czułam takiego strachu, zwierzęcego, przeszywającego do szpiku.

Stéphane pracował w tamtym regionie jako dziennikarz. Już wtedy byliśmy razem. Kiedy nie wróciłam na noc, zorientował się, że coś jest nie tak. Wszyscy zagraniczni dziennikarze dowiedzieli się, że zostałam zatrzymana. Po kilku dniach Rosjanie mnie wypuścili. Po tym wydarzeniu nie czułam już strachu.

W filmie „Alisa w krainie wojny” z 2015 r. opowiadasz o tym wydarzeniu bardzo pobieżnie.

Zepchnęłam je gdzieś głęboko. Myślałam wtedy, że jestem słaba. Że mnie złamano. Upokorzono. To nie jest temat, o którym rozmawia się z rodziną. Ukryłam tę traumę, zamknęłam w środku, jakby się nie wydarzyła.

Dopiero teatr i rozmowy z innymi kobietami, które doznały przemocy seksualnej i różnych okropności ze strony Rosjan, na nowo odkryły ten ból. Wróciły wspomnienia. Byłam gotowa, żeby mówić o tym publicznie. A jakiś czas później napisała do mnie Iryna Dowgan i zaprosiła na spotkanie.

Iryna została zatrzymana w 2014 r. przez rosyjskich separatystów. Po trzech dniach znęcania się nad nią Rosjanie owinęli ją ukraińską flagą i przywiązali do słupa na skrzyżowaniu w centrum Doniecka, na szyi zawiesili tabliczkę: „Ona zabija nasze dzieci i jest agentką”. Przechodnie ją bili. Uratowało ją zdjęcie, które zrobił jej dziennikarz Mauricio Lima i wysłał do „New York Timesa”. Wypuścili ją. 

Okazało się, że byłyśmy przetrzymywane w podobnym czasie. Iryna przeżyła straszne rzeczy, a mimo to ma niesamowitą energię. Jestem w wieku jej córki, a to ona mnie motywuje do działania. W 2019 r. założyła organizację SEMA Ukraine i szukała kobiet, którym może pomóc. Tak do niej trafiłam.

Raport Niezależnej Międzynarodowej Komisji Śledczej ds. Ukrainy potwierdził powszechne stosowanie gwałtu, którego ofiarami są osoby w wieku od 4 do ponad 80 lat. Trudno jednak oszacować dokładne liczby.

Pojechałyśmy z Iryną do Bośni i rozmawiałyśmy z ofiarami przestępstw seksualnych podczas tamtejszej wojny w latach 90. Niektóre otwierały się dopiero po 10 latach. Ukrainki też nie są gotowe, by mówić. Dlatego potrzebujemy systemu, procedury dostosowanej do zbierania zeznań, dokumentowania tych zbrodni i karania winnych. Chcemy pośredniczyć w rozmowach z kobietami, bo niewiele z nich chce zeznawać na policji. Są nieufne wobec władz, a zwłaszcza mężczyzn. Bardziej prawdopodobne jest, że otworzą się przed kimś, kto przeszedł to samo. Chcemy stworzyć możliwość opowiedzenia o tych przeżyciach w komfortowych warunkach. Czasem sama obecność w grupie kobiet o podobnych doświadczeniach jest kojąca. Ważne, żeby nie używać słowa „ofiara”, tylko „survivors”, ocalone.

Powiedziałaś, że nie jesteś już tą sama Alisą, co kiedyś. Jaka Alisa siedzi teraz przede mną?

W trakcie Majdanu byłam niesiona nastoletnią, romantyczną ideą. Może zbyt idealistyczną. Potem przyszła rzeczywistość. Byliśmy w centrum wydarzeń, nie mieliśmy możliwości spojrzenia z dystansu, bo wszystko działo się tu i teraz. Z czasem zdobywasz doświadczenie, przychodzi mądrość, gotowość do refleksji.

Jednak dzięki tym wszystkim przeżyciom byłam w pewien sposób przygotowana na to, co się dzieje od 24 lutego. Skala okrucieństw jest oczywiście o wiele większa, ale nie mam w sobie już zdziwienia albo niedowierzania. Wiem, że to się dzieje. Że jest prawdziwe.

Patrzę na swoje życie jak na niesamowitą wartość. Żyję, i to jest już wiele. Przebywanie na froncie otwiera różne zakamarki duszy, a jednocześnie traumatyzuje. Czasem trudno znaleźć nadzieję i radość. Nieznośny ciężar jest cały czas ze mną. Jakby ciążył mi plecak wypełniony kamieniami. Ale też czuję się winna.

Dlaczego?

Bo nie wróciłam na front. Zostawiłam jednostkę.

A filmy?

Na poziomie racjonalnym wiem, że to była dobra decyzja. Rozumiem tę wartość. Ale w środku jest ogromna dziura. Nie potrafię jej z siebie wyjąć, pozbyć się, zakopać. Gdy otwieram Facebooka, co chwilę wyświetlają się wiadomości: „Spoczywaj w pokoju”. Widzę ich twarze. I znów mam ochotę jechać na front. ©

 

ALISA KOWALENKO (ur. 1987) jest reżyserką filmów „Sister Zo”, „Alisa w krainie wojny” i pokazywanego obecnie w polskich kinach „Nie znikniemy”.



Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 26/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Plecak pełen kamieni