Jazda polska

Negowanie potrzeby instalowania fotoradarów urosło do rangi obowiązku każdego szanującego się obywatela. A przecież są one bezdyskusyjnie konieczne.

14.01.2013

Czyta się kilka minut

 / Fot. Phil Banko / CORBIS
/ Fot. Phil Banko / CORBIS

Polacy znają się najlepiej w świecie nie tylko na piłce nożnej, medycynie i polityce. Wiemy też znacznie lepiej niż eksperci, jak powinien wyglądać ruch drogowy. Wystarczy przejrzeć dyskusje, od jakich zaroiło się w ostatnich tygodniach we wszystkich właściwie mediach.

Po co przed tym zakrętem stoi ograniczenie prędkości do 50, skoro jechałem 70 i spokojnie się zmieściłem? Po jaką cholerę w punkcie X (tu wpiszmy dowolnie wybraną lokalizację) postawili fotoradar? Dlaczego dostałem mandat, skoro przekroczyłem dozwoloną prędkość zaledwie o 11 km/h? Dlaczego każą nam jeździć wolniej w lesie, na równinie, w mieście i na wsi, skoro tak świetnie panujemy nad samochodem? Dlaczego męczą (oni, czyli władza) nas, biednych, niewinnych, świetnie wyszkolonych kierowców? Dlaczego chcą, byśmy jeździli wolniej?

KRUCJATA

Fakty są następujące: przybywa nowych dróg, autostrad, tras ekspresowych, program budowy schetynówek zmienił na długie lata stereotyp prowincjonalnych tras, pełnych dziur i pułapek. Maleje też liczba zabitych na drogach – najświeższe dane pokazują, że w porównaniu z tragicznym początkiem lat 90. (nawet 7 tys. zgonów), w 2012 r. ofiar było prawie dwa razy mniej. Nie ma jednak powodów do euforii: na polskich drogach nadal ginie najwięcej ludzi w całej UE. W 2012 r. było to ponad 100 osób na 1 mln – na drugim biegunie są Wielka Brytania i Holandia, gdzie ofiar jest ponad trzy razy mniej. Prof. Mirosław Szreder, kierownik katedry statystyki Uniwersytetu Gdańskiego, trzeźwo zauważa więc, że w ubiegłym roku zginęły zaledwie 363 osoby mniej niż w roku 2010, mimo że przez ten czas zwiększyła się wyraźnie ilość dobrych dróg. Nie ma też uzasadnienia narzekanie, że polskie władze każą kierowcom zwolnić: od dwóch lat jeździmy szybciej na trasach ekspresowych i autostradach.

Szczegółowe dane z Generalnego Inspektoratu Transportu Drogowego pokazują, że urządzenia spełniają swoje zadania. W całym kraju działa w tej chwili 315 fotoradarów nadzorowanych przez GITD, w tym roku przy drogach stanie kolejnych 60, a niedługo zostanie ogłoszony przetarg na kolejne 100. Do tego dodajmy około 230 fotoradarów używanych przez straże miejskie w całym kraju. Inspektorat dysponuje szczegółowymi statystykami, które pokazują wpływ urządzeń na bezpieczeństwo. Choćby takie przykłady: w Wawrzeńczycach (Małopolska) liczba wypadków spadła z sześciu w pierwszym półroczu 2011 r. do zera w pierwszym półroczu 2012 r. W położonej między Krakowem a Olkuszem Przegini, ciasnej, przyklejonej do ruchliwej drogi ulicówce, liczba rannych w tym samym okresie stopniała z 5 do zera. Podobnie w Siedlcach czy Sokółce.

Fotoradary mają więc sens. Dlaczego budzą więc taką nienawiść? Dlaczego Tomasz Lis nawołuje do krucjaty antyradarowej, a inni marzą o lotnych patrolach z żółtym sprayem, które zamalują oczka urządzeń?

W KOBYLNICY PRĘDKOŚĆ SPADŁA

Powód pierwszy jest taki, że władza skutecznie na ową nienawiść zapracowała, chciałoby się rzec: wylewając fotoradar z kąpielą. Raport Najwyższej Izby Kontroli sprzed dwóch lat pokazał, że władzom lokalnym, od 2003 r. kupującym bądź dzierżawiącym urządzenia chodzi przede wszystkim o podreperowanie kruchych budżetów – poprawa bezpieczeństwa jest kwestią drugorzędną. Kontrolerzy wytknęli strażnikom miejskim liczne przekroczenia prawa i nielegalne działania. Powszechną praktyką było karanie kierowców mandatami po upływie 30 dni od dnia ujawnienia wykroczenia, mimo że po tym terminie sprawa powinna trafić do sądu. Według NIK w latach 2009-10 strażnicy miejscy w całym kraju nałożyli nielegalnie 1 mln mandatów na łączną kwotę ok. 300 mln zł. Mechanizm wyglądał następująco: jeśli właściciel pojazdu uchylał się od wskazania kierowcy, który popełnił wykroczenie, strażnik karał właściciela. Tymczasem zgodnie z prawem powinien wystąpić do policji o ściganie przestępcy. Droga na skróty nie była jednak podyktowana niechęcią do biurokracji: w przypadku powiadomienia policji zasądzona kwota trafiłaby do kasy skarbu państwa, a nie urzędu miasta czy gminy.

NIK pokazywał przykłady gmin, w których niemal 100 proc. nałożonych mandatów pochodziło właśnie z fotoradarów. Straż miejska zmieniła się w instytucję skoncentrowaną wyłącznie na rejestrowaniu wykroczeń komunikacyjnych. W niektórych miejscach (np. słynna gmina Kobylnica) planowane wpływy z mandatów stanowiły prawie 15 proc. budżetu gminy.

Kropkę nad „i” postawił rząd, który szacunkowe 1,5 mld zł z fotoradarów GITD wpisał do budżetu. Tłumaczenie, że marzeniem inspektorów oraz ministra Nowaka jest, by wpływy z kar za przekroczenie prędkości spadły do zera, można włożyć między bajki: chęć zapełnienia pieniędzmi z portfeli kierowców państwowej kasy jest wyraźna. A planowane przez rząd przejęcie miejskich i gminnych fotoradarów tylko to przekonanie wzmacnia.

Wygląda na to, że władze lokalne i rząd zmówiły się, by skompromitować bezdyskusyjnie konieczne działanie. Kwestia bezpieczeństwa zeszła na dalszy plan, przesłonięta awanturami o pieniądze i łamanie prawa przez strażników miejskich, a społeczeństwo utwierdziło się w przekonaniu, że ma do czynienia ze szwindlem.

Problem w tym, że wypaczenia systemu fotoradarowego służą do potępiania w czambuł samej zasady, która – podkreślać należy to bez końca – pozostaje słuszna. W gruncie rzeczy wszystko jedno, o co chodzi specjalistom od fotoradarów, jeśli osiągną zamierzony efekt. We wspomnianej już Kobylnicy spadła średnia kwota za wystawiany mandat, co oznacza, że kierowcy zwolnili.

KRAJOBRAZ Z KRZYŻAMI

Jest i drugi, równie ważny powód nienawiści do fotoradarów. Władzy skok na portfele nie ma z nim nic wspólnego. Urządzenia zostały potraktowane jak zamach na to, co w Polsce najświętsze: nieograniczoną wolność, ułańską fantazję, kozactwo, brawurę i przekonanie o własnej nieomylności. Fotoradary to cios dla tych, którzy przy stole rodzinnym chwalą się, o ile przekroczyli prędkość. Fotoradar jest jak milczący wyrzut sumienia, ustawiony przy drodze. Przypomina o tym, o czym z komórką przy uchu i nogą dociskającą pedał gazu pamiętać nie chcemy: o trupach, o prędkości, która zabija, o tym, że gnamy na oślep, na złamanie karku, na granicy ryzyka albo daleko poza nią. Fotoradar w tutejszej, zwichrowanej, rozszalałej rzeczywistości jest elementem obcym i niepokojącym. Ktoś najwyraźniej próbuje nałożyć nam, dotychczas bezkarnym, wędzidło, wprowadzić do obiegu społecznego wcale nieoczywistą wiedzę, że za przewinienie należy się kara, ktoś próbuje wpoić w nas konieczność przestrzegania prawa.

Ciekawe, że wszyscy ci kierowcy, którzy tak strasznie psioczą na fotoradary, nie skarżą się na podobne urządzenia w Wielkiej Brytanii, Niemczech czy Francji, tym bardziej dolegliwe, że nieoznakowane. Ciekawe, że ograniczenie prędkości do 30 km/h (tzw. tempo 30) w wielu punktach miast niemieckich nie budzi naszej wściekłości, podobnie jak drakońskie mandaty w krajach skandynawskich czy kara więzienia za rażące przekroczenie prędkości w Szwajcarii. Jakakolwiek zaś próba okiełznania nas na miejscu spotyka się z histerycznym oporem.

A przecież innego wyjścia nie ma. Jeśli chcemy, by polski krajobraz przestał kiedyś straszyć krzyżami poutykanymi na poboczach, trzeba kibicować ministerstwu transportu, które zamierza podchodzić bardziej rygorystycznie do łamania prawa na drogach, podwyższając wysokości mandatów czy wprowadzając bramki do liczenia średniej prędkości. Policja otrzyma być może uprawnienia do czasowego zabierania prawa kierowcom, którzy rażąco przekroczyli prędkość. Nieśmiało pojawiają się nawet pomysły, by piratów drogowych karać podwyższaniem składki OC.

Informacja o planowanym przez GITD zakupie helikoptera do pomiaru prędkości, która tak oburza społeczeństwo, we mnie wywołuje radość. Pierwszy raz w życiu mam wrażenie, że państwo postanowiło ucywilizować jazdę polską.

I jestem w stanie wybaczyć, że motywy tej decyzji są dwuznaczne.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2013