Inni, a tacy sami...

Człowiek średniowiecza był do nas bardzo podobny, a jednocześnie bardzo od nas różny. Borykał się z problemami, z którymi i my musimy sobie radzić. Tyle tylko że jego dotyczyły one w o wiele większym stopniu. Nie był egoistą. Może nawet - choć dziś, z tak odległej perspektywy, trudno to ocenić - charakteryzował go większy od naszego solidaryzm?.

25.09.2005

Czyta się kilka minut

Nie bez przyczyny: zagrożenia miały wtedy większą skalę. Kiedy krakowscy dominikanie w 1462 r. zaprószyli ogień, prowadząc jakieś doświadczenia alchemiczne, spłonęło pół miasta. Gdy przez kraj przechodziła powódź, jej następstwem okazywał się zwykle wielki głód albo epidemia, czasem zaś i jedno i drugie. Klęsk żywiołowych nie sposób było przewidzieć, jeszcze trudniej było sobie z nimi poradzić. A przecież w Polsce zdarzały się wtedy nawet trzęsienia ziemi, czego dowodem do dzisiaj pozostaje kościół św. Katarzyny na krakowskim Kazimierzu - z tego właśnie powodu nigdy tak naprawdę nie dokończony.

Niebiescy społecznicy

Pierwszą reakcją na katastrofę był zazwyczaj nagły wzrost pobożności - słynne “od powietrza, głodu, ognia i wojny zachowaj nas, Panie". To nie zmieniło się do dzisiaj, jednak ludzie średniowiecza w większym stopniu niż my korzystali z pomocy “działaczy społecznych" w niebie - świętych patronów. Najlepiej sprawdzali się w tym względzie św. Sebastian i św. Roch. Pierwszy był męczennikiem z III w., zabitym dziesiątkami strzał - strzała zaś symbolizowała w średniowieczu śmierć nagłą a niespodziewaną, np. w wyniku wojny czy epidemii. Drugi, zmarły na początku XIV wieku, przez całe życie opiekował się biednymi i chorymi.

Choć prawdę powiedziawszy obojętne było, jaki święty czemu zaradzi. Dlatego w sytuacjach krytycznych tak popularni stawali się też święci lokalni (w Krakowie np. Szymon z Lipnicy): byli bardziej swojscy i może dlatego częściej zdarzały im się cuda (Jacek Odrowąż np. bez problemu uzdrawiał, a nawet wskrzeszał biednym, wygłodzonym chłopom świnie, jeśli tylko mu je przynieśli). Cuda dawały zaś nadzieję na przetrwanie.

A że pobożność miała wtedy charakter wyraźnie wspólnotowy, ważną funkcję w zbiorowym poszukiwaniu wsparcia odgrywały różnego rodzaju bractwa pobożnościowe, skupiające zazwyczaj najznakomitszych obywateli i zajęte zapewnieniem właściwej oprawy dla świąt religijnych. Za modlitwą szła działalność charytatywna, w sytuacji zagrożenia szczególnie wzmożona (choć nie zawsze zyskiwali na tym biedni, czasem niektóre zakony, skupione na gromadzeniu dóbr materialnych; jednak o tym, że zwracano uwagę, komu dostanie się legat, świadczy fakt, jaką popularnością wśród potencjalnych dobroczyńców cieszyli się kartuzi - zakon o bardzo surowej regule).

Drugą reakcją na zagrożenie było poszukiwanie winnego, nim zaś w średniowieczu najczęściej wydawali się Żydzi. Jeśli pojawiała się zaraza, mówiono, że to Żydzi zatruwają wodę. I tylko niektórzy zauważali, że Żydzi umierają tak samo jak chrześcijanie.

Sygnał z wieży

Najczęściej zdarzały się powodzie i pożary. O tych pierwszych niewiele potrafimy dziś powiedzieć. Wiemy jednak, że zagrożeni ludzie wspólnie budowali wały i że wielką rolę w walce z wodą odgrywały mury miejskie (jeśli zbudowane były z kamienia, istniała szansa, że zatrzymają falę).

Domy, a zwłaszcza ich dachy, w XIII, XIV wieku były drewniane. Ognia używano często, a w dodatku w sposób nieostrożny. Jednak istniał system zachowań, obowiązujących za każdym razem, kiedy w mieście wybuchał pożar. Czytamy o tym w jednym z najsłynniejszych dzieł polskiej myśli obywatelskiej: “O naprawie Rzeczypospolitej" Andrzeja Frycza Modrzewskiego.

Otóż każdy, ale to absolutnie każdy miał obowiązek uczestniczenia w akcji gaszenia pożaru, usłyszawszy sygnał wygrywany z wieży kościoła albo spostrzegłszy przekazywany w nocy za pomocą światła latarni. Kto zjawił się pierwszy, mógł liczyć na nagrodę finansową, wypłacaną z kasy miasta. Kto zlekceważył alarm, podlegał karze. Wszystkich łączyło poczucie, że ogień grozi nie tylko sąsiadowi, ale i jemu samemu. Choć zdarzały się wyjątki: kiedy w 1455 r. ogień znów pojawił się w Krakowie podczas strzelania do kura, nikt nie kwapił się do walki z żywiołem. Pewnie zabawa była zbyt udana.

W przypadku takich zagrożeń przydawała się korporacyjna struktura cechów i bractw czeladniczych. Nie tylko dlatego, że każdy cech odpowiedzialny był za obronę jakiejś części miasta (co nie sprawdzało się zazwyczaj, jeśli pod mury podchodziły prawdziwe, zaciężne wojska, nie zaś bandy rozbójnicze). Także dlatego, że korporacje wypracowywały system sprawnej komunikacji i dyscyplinowania swoich członków - niezbędny w sytuacji zagrożenia.

Jak w Nowym Orleanie

Aby ugasić pożar, potrzebna była woda. A że nie było wówczas wozów strażackich, czerpano ją z miejskich łaźni, później także z wodociągów. Można powiedzieć, że pierwszymi strażakami byli... łaziebnicy. Choć przyznać trzeba, że łaźnie pełniły wówczas podwójną rolę. Były bowiem także rozsadnikami epidemii - nie tylko tych wielkich, ale i małych, przenoszonych drogą płciową (w łaźniach kobiety i mężczyźni kąpali się razem, co miało różnorakie konsekwencje, których ślady znaleźć można podobno nawet na Ołtarzu Mariackim - lekarze uważają, że przedstawiono na nim aż dwóch syfilityków).

A z epidemiami trudno było wówczas walczyć. Słynna “czarna śmierć" wybiła w połowie XIV wieku jedną trzecią Europejczyków, na szczęście jednak nie dotarła do Polski. Aby nie znaleźć się w sytuacji, kiedy będzie już za późno na jakiekolwiek działanie, stawiano na prewencję. Starano się brukować ulice - czasem na koszt cechów lub właścicieli posesji. Budowano publiczne kloaki. Miasta średniowieczne były niesłychanie brudne, ludzie wylewali nieczystości na ulicę. Jednak proceder ten był karany: jeśli nieczystościami oblany został przechodzień, winny musiał zapłacić 60 groszy - a była to kwota niebagatelna.

Jeśli jednak epidemia już nadeszła, sprawa była o wiele trudniejsza. O dziwo, na wieść o niej ludzie reagowali często tak, jak całkiem niedawno mieszkańcy Nowego Orleanu dowiedziawszy się o nadciągającym tajfunie. Mogli uciec przed chorobą na wieś jak bohaterowie “Dekamerona", obawiali się jednak o swój majątek. I wtedy również w sytuacjach ekstremalnych zdarzały się grabieże, z którymi nie umiano sobie poradzić.

Bez przesady

Czasem jedyne, co można było zrobić, to pochować zmarłych na zarazę - poza miastem (o tym, że także cmentarze wewnątrz murów stanowią zagrożenie, miano się przekonać dopiero w XVIII w.). Pogrzebowi zadżumionych towarzyszył osobny ceremoniał: specjalne stroje żałobników, dzwonki, kołatki - wszystko to służyło poinformowaniu innych, że zaraza jest blisko.

Można było również zbudować leprozorium - miejsce, którego nazwa bezpośrednio odnosi się do trądu, ale wiąże się z wszystkimi chorobami zakaźnymi. Leprozorium, wbrew powszechnemu wyobrażeniu, nie było wyłącznie umieralnią, izolującą chorych od zdrowych. Dla chorych była to forma pomocy. Szpitale - prowadzone najpierw przez zakon duchaków - zaczęły powstawać nieco później, w wieku XIII. I wcale nie było ich tak wiele.

Wielką rolę w przeciwdziałaniu epidemii odgrywali lekarze. Maciej z Miechowa, znany przede wszystkim jako historyk, w 1508 r. napisał poradnik medyczny, w którym znaleźć można porady dla ludzi, którzy stanęli w obliczu epidemii. Mieli unikać zmęczenia, głodu i... “przesadnych" kontaktów z kobietami, które osłabiłyby ich organizmy. Mieli uważać na to, by stać zawsze zgodnie z kierunkiem wiatru, tak aby nie wdychać zarażonego powietrza. I wreszcie: mieli unikać jedzenia owoców oraz mięsa zwierząt pijących brudną wodę. Rady Miechowity okazały się bardzo skuteczne.

Trudno powiedzieć, jak pomagali sobie w średniowieczu zwykli sąsiedzi. Trudno powiedzieć, jak radzili sobie w sytuacji katastrofy chłopi. Relacje o tym rzadko zachowują się w źródłach. Jednak najważniejsze jest coś innego: historia tamtych czasów uczy, jak istotną rolę ma do spełnienia - i to nie tylko w chwili zagrożenia - właściwie rozumiana samorządność. A przecież jej pierwociny tkwią właśnie w średniowieczu. Świadectwem jest każdy zachowany ratusz.

STANISŁAW SROKA jest historykiem, pracownikiem naukowym Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2005

Artykuł pochodzi z dodatku „Rzecz obywatelska (39/2005)