Indigenas od ścinania trawy

Ks. Roman Olesiński, misjonarz: Dla peruwiańskich polityków liczy się tylko Lima, bo tam żyje 8 mln wyborców. Wiosek indigenas często nie ma nawet na mapach. Rozmawiała Katarzyna Dumańska

19.07.2011

Czyta się kilka minut

Ks. Roman Olesiński w otoczeniu dzieci w czasie święta św. Jana Bosko. San Lorenzo, Peru, 31 stycznia 2007 r. / fot. Elżbieta Jakubek /
Ks. Roman Olesiński w otoczeniu dzieci w czasie święta św. Jana Bosko. San Lorenzo, Peru, 31 stycznia 2007 r. / fot. Elżbieta Jakubek /

Katarzyna Dumańska: Po morderstwie polskiego małżeństwa w peruwiańskich mediach zawrzało. Pojawiły się ostre, wręcz rasistowskie komentarze dotyczące rdzennej ludności Amazonii. Na ile oddają one rzeczywiste podejście do Indian?

Ks. Roman Olesiński: Nastroje społeczne w Peru są zróżnicowane, tak jak zróżnicowane jest tamtejsze społeczeństwo. Obok grup wspierających Indian w ich walce o prawo do współdecydowania o terenach, na których żyją, słychać też głosy przedstawiające ich w roli dzikusów i obywateli drugiej kategorii. Często dochodzą one zza biurek władz państwowych wysokiego szczebla. Tymczasem Amazonia to kufer pełen skarbów. Tereny zamieszkiwane przez Indian są bogate w ropę naftową, gaz ziemny, drewno, kauczuk. Konstytucja Peru i dokumenty międzynarodowe gwarantują Indianom prawo do konsultacji w sprawie inwestycji podejmowanych na ich terenie. Mimo to w 2008 r. prezydent Alan García ogłosił dekrety, które umożliwiły zagranicznym koncernom obejście prawa i dostęp do amazońskiej ropy bez pytania indigenas - rdzennych mieszkańców - o zdanie. W odpowiedzi na protesty Indian, García oskarżył ich, że są jak pies ogrodnika, który sam nie je i innym nie daje zjeść.

Ale rząd chyba podejmuje jakieś próby dialogu, w końcu Indianie to także Peruwiańczycy.

Państwo praktycznie się z nimi nie liczy, a kończący właśnie swoje urzędowanie prezydent nazwał ich publicznie obywatelami drugiej kategorii. Najlepszym dowodem na to są wydarzenia z 5 czerwca 2009 r., kiedy w protestach w regionie Bagua zginęło ponad 30 osób po obu stronach barykady. Indianie protestowali przeciw polityce okradania terenów z bogactw naturalnych, blokując drogę łączącą dżunglę z wybrzeżem na zakręcie zwanym Curva del Diablo. Wciąż nie wiadomo, kto odpowiada za to, co tam się stało. Zatrzymani zostali generałowie, jednak oni sami raczej nie podjęliby decyzji o otwarciu ognia. Musiały za tym stać względy polityczne. Gdy wojsko zaczęło strzelać, jeden z indiańskich przywódców, Santiago Manuim, podniósł ręce do góry, by powstrzymać przemoc. Trafiło go osiem kul. W tym samym czasie na jednej ze stacji wypompowywania ropy, gdzie również trwały protesty, policjanci zawarli z lokalnymi Indianami pakt: cała broń została zamknięta pod kluczem, żeby żadna ze stron nie czuła się prowokowana. Gdy na miejsce dotarła wiadomość, że na Curva del Diablo oddziały rządowe z helikopterów strzelają do protestujących, Indianie zabili bezbronnych policjantów. Dotąd nie wiadomo dokładnie, ile było ofiar - oficjalne dane podają, że zginęło 20 funkcjonariuszy, liczba zabitych Indian pozostała nieokreślona. Aby zatuszować sprawę, oddziały rządowe topiły ciała Indian w rzece. Były to największe zamieszki od czasów wojny ze "Świetlistym Szlakiem" [terrorystyczną organizacją lewacką z Peru - red.].

Czy do Indian dociera coś z gospodarczej prosperity, opartej na eksploatacji ich terenów?

Chyba tylko choroby i opuszczenie. Podam przykład: przez cały maj i czerwiec cała prowincja Datem del Mara?ón, powierzchniowo równa terytorium Słowacji, nie miała ani jednego lekarza. Zamknięto jedyną szkołę pedagogiczną. Ze strony władz padło wiele obietnic, ale gdy Indianie zrozumieli, że jedyne, na czym rządowi zależy w Amazonii, to surowce i zysk, nauczyli się z tego korzystać. Gdy zakręcają kurek z ropą, która przepływa przez ich tereny, wtedy rząd chce rozmawiać i można coś na tym ugrać. Gdyby rząd choć niewielki procent z wpływów podatkowych przeznaczył na rzecz rozwoju społeczności indiańskich, wszystko mogłoby wyglądać inaczej. Ale dla ministerstw liczy się tylko Lima - tam żyje 8 mln wyborców. Wioski indigenas często nie są nawet naniesione na mapy, a pieniądze choćby na wyrobienie dowodów tożsamości dla Indian znajdują się zwykle dopiero tuż przed wyborami.

Codzienna rzeczywistość wygląda tak: ropa tryska z ziemi wraz z gorącą wodą, zawierającą metale ciężkie. Prawo nakazuje, aby po oddzieleniu od ropy, woda była z powrotem wpompowywana. Ale nafciarze wylewają ją zwykle do rzek, bo to mniej kosztuje, a przecież nikt tego nie sprawdza. Wioski położone w dole takiej rzeki mają wtedy zatrutą wodę. Ludzie chorują, lecz rząd i koncerny nie zapewniają im opieki. Przy jednej ze stacji przepompowywania ropy znajdowała się wioska, której mieszkańcy 30 lat czekali na elektryczność. Nikt z wioski nie znalazł zatrudnienia w tej stacji - nie licząc ścinania trawy.

Kto w Peru popiera Indian?

Jest wiele organizacji pozarządowych, ale pełnią raczej funkcję doradczą. Indianie wybierają reprezentantów spośród siebie. Są już wśród nich ludzie z wyższym wykształceniem, choć wciąż jest ich bardzo mało. I tu jest kolejny problem działalności koncernów: zamiast wyjść naprzeciw potrzebom Indian, pomóc im zdobyć wykształcenie, żeby mogli stać się partnerami w ich pracy, one wolą "rzucić dolarami", których Indianie często nie potrafią dobrze spożytkować. Dochodzi do sytuacji, kiedy na spotkaniu w ratuszu inżynierowie z koncernów siedzą naprzeciw indigenas, którzy mają skończone kilka klas podstawówki. Nic dziwnego, że rozmowy kończą się fiaskiem.

W Ameryce Północnej Indianie zostali w końcu zmuszeni do zamieszkania w rezerwatach. Czy taki scenariusz jest możliwy w Amazonii?

Ze strony Indian nie. W tegorocznych wyborach z ramienia jednej z organizacji pozarządowych startował niejaki Hernando de Soto. Twierdził, że źródłem problemów Indian jest prawo, według którego nie są właścicielami swojej ziemi. Stawiał za przykład Eskimosów, którzy, jako właściciele swoich terenów, wchodzili w kontakty z firmami, płacącymi im za wydobycie. Indianie w Amazonii bronią się przed takim podejściem...

...a wielu oskarża ich w związku z tym, że nie rozumieją rozwoju, który niesie ze sobą cywilizacja.

Indianie rozumieją rozwój po swojemu. Mówiąc o nim, używają słów buen vivir. Dobre, lepsze życie polega dla nich na zachowaniu równowagi między ludźmi a przyrodą. Indianin nie patrzy na ziemię jak na własność, nie ocenia, ile na niej zarobi. On wchodzi z nią w osobiste relacje. Miejsca, w których firmy naftowe prowadzą wydobycie, postrzegane są przez Indian jako otwarta rana, która krwawi. Koncerny wkroczyły tam przy pomocy wojska lub wykorzystując nieświadomość Indian. Właściwie aż do 2009 r., gdy w strajku stanęła cała dżungla od Iquitos aż po Madre de Dios, Indianie nie wiedzieli, jak duży mają potencjał, gdy się zjednoczą. Oni nie występują przeciw rozwojowi samemu w sobie, raczej chcą utrzymać równowagę w systemie, chcą mieć możliwość decydowania o losach terenów i ludzi, którzy na nich żyją.

A co, jeśli ta równowaga zostaje zachwiana?

Wtedy budzi się w nich poczucie zagrożenia, a to prowokuje odruchy obronne. Dlatego Indianie nie pozwalają zbyt chętnie, aby obcy wjeżdżał na ich tereny. Jest w tym dużo lęku wypływającego z historycznych doświadczeń, ale również z zabobonu. Kiedyś spotkałem się z krążącą w wioskach plotką, że w okolicy można spotkać ludzi, którzy naznaczają Indian pieczątką z liczbą 666. Każdy naznaczony liczbą diabła miał być skazany na wieczne potępienie. Bali się do tego stopnia, że poturbowali dwójkę nieznajomych nauczycieli, którzy prowadzili badania terenowe na zlecenie jednej z peruwiańskich organizacji.

Historia Indian nie oszczędzała: niejednokrotnie byli traktowani jak towar przez Białych i innych Peruwiańczyków. Masowe morderstwa podczas wypraw po kauczuk, młodzież porywana przez bojowników "Świetlistego Szlaku" i szkolona do zabijania, używanie Indian przy transporcie narkotyków przez działające w dżungli kartele - to wszystko działo się jeszcze kilkanaście lat temu. Indianie wiedzą, że mają prawo, aby ich zwyczaje były respektowane, ale wiedzą też, że nie mogą zabijać. Mimo to w momentach zagrożenia odzywa się ten pierwotny mechanizm obronny, który wciąż w nich trwa i potrzeba chyba pokoleniowej zmiany, aby on osłabł.

Doniesienia dotyczące motywów morderstwa nad Ukajali sugerowały jego związek z legendą o Gringos Pishtacos.

Myślę, że dochodzenie rzuci jeszcze nieco światła na tę sprawę. Ale rzeczywiście ta legenda krąży wśród Indian, szczególnie w regionie zamieszkiwanym przez Ashaninkas. W 2009 r. peruwiańskie media rozpisywały się na temat bandy Białych, którzy pod płaszczykiem organizacji religijnej zamordowali około 60 Indian. Podano, że na jednym z dworców autobusowych znaleziono butelkę z ludzkim tłuszczem. Słowa pishtacos, pelacara pochodzą od czasowników "ciąć na paski", "ściągać skórę". Banda miała wydobywać z ciał ofiar ludzki tłuszcz i sprzedawać go do laboratoriów kosmetycznych w Europie. Litrowy słoik miał kosztować 15 tys. dolarów. Nie wiadomo, ile w tej historii jest prawdy, ale istotne jest, że Indianie w nią wierzą. Gdy grunt jest podatny, wystarczy iskra, żeby wybuchł pożar. A gdy do tej mieszanki lęku i legendy dojdzie jeszcze alkohol, rozsądek się wyłącza, emocje biorą górę i może się to skończyć tragicznie.

Czy można podróżować po Amazonii tak, aby obie strony były bezpieczne?

Rację ma podróżniczka i pisarka Beata Pawlikowska, gdy mówi, że do dżungli najlepiej wchodzić z lokalnym przewodnikiem. Łatwiej wtedy nawiązać kontakt, on może od razu wytłumaczyć miejscowym pewne sprawy. Zanim wjedzie się na terytorium Indian, trzeba z nimi porozmawiać, wyjaśnić cel podróży i poprosić o ich zgodę. Nie dotyczy to tylko białych turystów. W ubiegłym roku grupa Metysów z miasteczka Ushpayacu wybrała się na połów na jezioro znajdujące się na terenie Indian. Chcieli sprzedać ryby na targu i złowić coś dla swoich rodzin. Indianie popłynęli za nimi, wywiązała się sprzeczka, Metysi nie chcieli odpłynąć, wyciągnęli noże. Indigenas chwycili za karabiny. Tylko jednemu z rybaków udało się uciec. Społeczność indiańska potępiła ten atak i zobowiązała się do wydania sprawców, podobnie jak to się stało w przypadku polskich kajakarzy. Ale jeśli ktoś zaszyje się w dżungli, trudno go wytropić. Zatem choć prawo peruwiańskie nie zabrania pływania po Amazonii, to trzeba mieć świadomość, w jaki świat się wkracza. I że ten świat, choć fascynujący i generalnie przyjazny, bardzo różni się od tego, w którym jesteśmy przyzwyczajeni żyć.

Ks. ROMAN OLESIŃSKI jest salezjańskim misjonarzem od 40 lat związanym z Peru. Pracował m.in. w Limie oraz wśród Indian andyjskich, pośredniczył w rozmowach między przedstawicielami Indian a rządem peruwiańskim. Od 20 lat żyje wśród Indian nad rzeką Mara?ón, jednym z dopływów Ukajali.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 30/2011