Druga zagłada Amazonii

Rdzenni mieszkańcy Ameryki Południowej są wobec epidemii niemal bezbronni. Podobnie jak w przeszłości, gdy zabijały ich choroby przywleczone tutaj z Europy.
z Santiago de Chile

15.06.2020

Czyta się kilka minut

Nowe mogiły na cmentarzu Matki Bożej z Aparecidy (patronki Brazylii) w Manaus, największym mieście Amazonii. 2 czerwca 2020 r. / MICHAEL DANTAS / AFP / EAST NEWS
Nowe mogiły na cmentarzu Matki Bożej z Aparecidy (patronki Brazylii) w Manaus, największym mieście Amazonii. 2 czerwca 2020 r. / MICHAEL DANTAS / AFP / EAST NEWS

Antonio Bolívar odchodzi na początku maja, gdy w Amazonii trwa szczyt pory deszczowej. Obfite ulewy potrafią trwać tygodniami, a powietrze staje się ciężkie od wilgoci i zapachu ziemi, która jest w tym czasie grząska i błotnista.

75-letni mężczyzna umiera w Leticii – stolicy departamentu Amazonas i głównej osadzie kolumbijskiej Amazonii, będącej w istocie niepozornym sennym miasteczkiem. To miejsce jest o tyle szczególne, że tuż obok spotykają się granice trzech wielkich państw: Kolumbii, Brazylii i Peru.

Jeśli z tutejszej przystani ruszymy w rejs Amazonką, przekonamy się zresztą, jak umownym pojęciem jest w tej części kontynentu la frontera. Wśród szelestu roślin, śpiewu ptaków i innych dźwięków, którymi pulsuje bezkres dżungli, usłyszymy odgłosy lokalnych dialektów oraz mieszaninę hiszpańskiego i portugalskiego. Ludzie, którzy mieszkają nad najdłuższą rzeką świata, stanowią nieformalną wspólnotę. Administracyjne podziały i wyrysowane na mapie rozgraniczenia tracą w ich świecie znaczenie.

Lek na wszelkie choroby

Antonio Bolívar należał do rdzennej ludności Amazonii, podobnie jak ok. 70 proc. mieszkańców tej części kraju. Był członkiem plemienia Ocaina, zamieszkującego skrawek południowo-wschodniej Kolumbii i północnego Peru. Zeszłe stulecie nie było dla jego społeczności łaskawe: na początku XX w. wielu Ocainów padło ofiarą brytyjskich plantatorów, a później grup paramilitarnych i pracowników nielegalnych kopalń złota. Około roku 1900 ten amazoński lud liczył 2-3 tys. osób. Dziś jest ich dwustu, z czego jedna czwarta kultywuje zwyczaje i posługuje się własnym językiem. W ostatnich latach za strażnika tradycji Ocainów uznawano właśnie Bolívara.

W 2015 r. mężczyzna stał się znany za sprawą występu w najgłośniejszym kolumbijskim filmie ostatnich lat – „W objęciach węża” Cira Guerry, nominowanym do Oscara i nagrodzonym w Cannes. Dość przypadkowo został zaproszony do udziału w tym projekcie, wcielając się w jednego z głównych bohaterów: szamana Karamate z amazońskiego plemienia, które w filmie nosi fikcyjną nazwę Cohiuano. Mówiono, że tak naprawdę zagrał siebie: postać symboliczną dla indígenas, rdzennych mieszkańców Amazonii i całego kontynentu, od stuleci stawiających czoło zgubnym wpływom zewnętrznych cywilizacji. O ile jednak filmowy Karamate zna sekretne lekarstwo, które zbliża człowieka do nieśmiertelności i jest remedium na wszelkie schorzenia, o tyle Bolívarowi nie udało się wygrać z chorobą: zarażony koronawirusem umarł w niewielkim szpitalu San Rafael, jedynym w całej Leticii.

O jego śmierci poinformował Camilo Suárez, działacz polityczny pochodzący z plemienia Murui. W kolumbijskiej Amazonii mówiono o nim: „burmistrz dżungli”. Niedługo potem on również padł ofiarą epidemii: zmarł 8 maja, we własnym domu.

Dzień wcześniej umieścił w internecie nagranie wideo z apelem do prezydenta Kolumbii Ivána Duque Márqueza: „Zwracam się do pana i ogłaszam SOS dla Amazonii. Brakuje nam lekarzy, infrastruktury, sprzętu – wszystkiego, co pomogłoby nam zmierzyć się z wirusem. Czujemy się zapomniani. Pomimo rządowych obietnic nie dotarła do nas żadna pomoc. Liczba przypadków w okolicy gwałtownie rośnie, szpital w Leticii jest przepełniony, a najbliższy szpital w brazylijskiej Tabatindze nie jest już w stanie przyjmować pacjentów. Prosimy o więcej działania. Jeśli nie zwrócicie na nas uwagi, znikniemy”.

Kilka epidemii naraz

W Kolumbii pierwszy przypadek koronawirusa zarejestrowano 6 marca. Choroba najpierw pojawiła się w stolicy, a potem dużych miastach, jak Medellín i Cartagena de Indias. W departamencie Amazonas pierwsze zakażenie odnotowano 17 kwietnia, choć ze względu na problemy z diagnostyką można sądzić, że doszło do nich dużo wcześniej. Właśnie ta część Kolumbii szybko stała się regionem najmocniej dotkniętym pandemią – jeśli weźmiemy pod uwagę stosunek liczby przypadków do liczebności mieszkańców, notuje się tu najwięcej zarażeń i ofiar śmiertelnych w całym kraju.

„Większość rządów przez wiele lat widziała w Amazonii miejsce, które przynosi zysk, które można eksploatować do woli. Nigdy nie pomyślano, że warto tu inwestować pieniądze w szpitale. Pandemia uwidoczniła te zaniedbania” – mówił w wywiadzie dla lokalnej prasy Pablo Martínez, kolumbijski lekarz, który od ponad 20 lat pracuje w departamencie Amazonas. „Wiele mówi się, oczywiście słusznie, o tym, że Amazonia to zielone płuca Ziemi, że jest światu potrzebna. Teraz to nam, mieszkańcom Amazonii, w dosłownym sensie brakuje tlenu” – dodał Martínez.

Bardzo źle sytuacja wygląda także w Peru, gdzie żyje 55 plemion rdzennej ludności, z czego 51 zamieszkuje selwę (dżunglę), a pozostałe cztery tereny sierry (gór). Szacuje się, że zaledwie jedna piąta mieszkańców górskich wiosek w Andach ma stały dostęp do bieżącej wody, a nie więcej niż połowa ma możliwość skorzystania z opieki lekarskiej. Równie pesymistycznie wygląda to w peruwiańskiej części Amazonii, m.in. w regionie Loreto, zamieszkanym przez 830 tys. ludzi, z których połowa to rdzenne grupy etniczne, jak Kukama, Bora, Kichwa czy Yagua. Coraz więcej mówi się o tym, że oficjalne dane na temat pandemii na ich terytoriach są niepełne. Wykonuje się tu kilkakrotnie mniej testów niż w pozostałych regionach Peru, a wiele ofiar śmiertelnych nie zostaje uwzględnionych w statystykach.

„Czuję bezsilność. W żadnym z trzech szpitali w mieście nie ma już wolnych łóżek, nie mamy jak przyjmować pacjentów. Od dłuższego czasu muszę żyć ze świadomością, że ludzie po prostu odchodzą w domach, bez szansy na pomoc. Nie wiadomo nawet, czy umierają z powodu COVID-19, czy innych chorób, których nie mają teraz możliwości leczyć” – opowiadał w wywiadzie dla BBC Luis Leonardo Runciman, lekarz i dziekan Kolegium Medycznego w Iquitos, największym mieście peruwiańskiej selwy.

Sytuację pogarsza bowiem fakt, że mieszkańcy tej części kraju zmagają się z czterema epidemiami naraz: poza koronawirusem są tutaj liczne przypadki dengi, leptospirozy i malarii. W połączeniu z izolacją od reszty kraju, słabo rozwiniętym systemem służby zdrowia i wrażliwością autochtonów na nowe choroby daje to tragiczną mieszankę wybuchową.

Mogiły w Manaus

„To, czego tutaj doświadczamy, przypomina sceny z filmu katastroficznego lub horroru. Trudno jest to opisać słowami. Panuje chaos, strach, zmęczenie” – mówił w wywiadzie Arthur Virgílio Neto, burmistrz Manaus, leżącego w sercu brazylijskich lasów deszczowych. W ostatnich miesiącach to największe miasto Amazonii stało się jednym z kilku regionów Brazylii najbrutalniej dotkniętych przez pandemię. Od miesiąca na tutejszych cmentarzach kopane są zbiorowe mogiły, w których próbuje się pomieścić przybywających zmarłych.

O sytuacji w Manaus, gdzie na prawie 2 mln mieszkańców przypada zaledwie 50 łóżek na oddziałach intensywnej terapii, mówi się w brazylijskich mediach sporo. Ale podobny dramat rozgrywa się też w amazońskich wioskach, gdzie praktycznie nie ma szpitali i rzadziej dociera telewizyjna kamera. Według informacji zebranych przez La Articulación de los Pueblos Indígenas de Brasil – jedną z największych organizacji zajmujących się prawami rdzennej Brazylii – do końca maja wirus dotarł do ok. 80 indiańskich osad.

Wielu mieszkańców, mając świadomość zagrożenia, stawia na ich rogatkach barykady, próbując bronić się przed przyjezdnymi. Tymi przybyszami z zewnątrz często są drwale, prowadzący w lasach deszczowych nielegalną wycinkę. Pomimo apeli wielu organizacji, m.in. brazylijskiego Greenpeace, nie przerwano bowiem deforestacji tej części Amazonii. Przeciwnie, wzrosła ona o ok. 30 proc. w stosunku do wcześniejszych miesięcy.

Autochtoni i reszta

Apel w obronie rdzennych społeczności wystosował do brazylijskich władz ceniony fotograf Sebastião Salgado. Internetową petycję podpisało ponad 300 tys. ludzi na świecie, poparło ją też publicznie wielu reprezentantów świata nauki, kultury czy show-biznesu, jak Jane Fonda, Paul McCartney, Madonna i Brad Pitt.

Brazylijski artysta ostrzega w niej, że koronawirus jest ekstremalnym zagrożeniem dla rdzennej ludności jego ojczyzny: „Pięć wieków temu wiele grup etnicznych zostało zdziesiątkowanych przez choroby sprowadzone przez europejskich kolonizatorów. Od tego czasu kolejne kryzysy epidemiologiczne zabiły większość tutejszej populacji. Teraz sytuacja jest podwójnie krytyczna, bo amazońskie terytoria są wciąż atakowane przez górników, drwali i hodowców bydła, a rdzenni mieszkańcy nie mają jak bronić się przed roznoszonym przez nich wirusem. W rezultacie są narażeni na realne ryzyko masowej śmierci. (…) Wzywamy do natychmiastowego podjęcia kroków pozwalających ochronić tubylcze społeczności, będące niezwykłą i ważną częścią naszej kultury oraz historii. Ich zniknięcie byłoby olbrzymią tragedią Brazylii i całej ludzkości. Nie ma już czasu do stracenia”.

Brak reakcji prezydenta na tę petycję nie jest zaskoczeniem. Jair Bolsonaro znany jest z mało przyjaznej polityki wobec autochtonów, nastawionej raczej na zyskane ich kosztem korzyści ekonomiczne niż humanitarną ochronę.

Choć problem nielegalnej wycinki lasów równikowych istnieje od lat, to właśnie obecny prezydent – swoje zwycięstwo w wyborach zawdzięczający w dużej mierze poparciu lobby hodowców i plantatorów – jest w tej antyekologicznej polityce najbardziej konsekwentny. Jeszcze w trakcie kampanii w 2018 r. mówił wprost, że konieczność dbania o środowisko to tylko liberalny wymysł stojący na przeszkodzie gospodarczego rozwoju, a utrzymywanie przywilejów rdzennej ludności Amazonii jest bezzasadne.

Dziś pojawia się wiele głosów, że pandemia ujawniła w Brazylii coś, co istniało tutaj zawsze, a od momentu elekcji Bolsonara otrzymało jeszcze radykalniejszą formę: obojętność wobec losu rodowitych mieszkańców największego kraju Ameryki Południowej, których prawa są coraz bardziej zagrożone.

Na własną rękę

Równie mocno to wrażenie obojętności wielu polityków wobec losu rdzennych społeczności wybrzmiewa w Chile – kraju, gdzie indígenas stanowią ok. 13 proc. populacji. Liczni ich przedstawiciele zarzucają rządowi w Santiago, że zalecenia i komunikaty dotyczące pandemii nie są podawane w lokalnych językach i dialektach, a jedynie po hiszpańsku. Brakuje tu też – podobnie jak w innych państwach regionu – bardziej szczegółowych statystyk i informacji o tym, jak koronawirus dotyka rodowitą ludność.

Na takie zaniedbania skarży się również dwutysięczna społeczność Rapa Nui – rdzenna ludność należącej do Chile Wyspy Wielkanocnej, stanowiąca jedną czwartą jej populacji. Chroni się ona przed epidemią wykorzystując metody znane z własnych zwyczajów. Lokalne władze, podkreślając konieczność pozostania w domu, odwołują się do zakazu znanego jako tapu – oznacza on wyhamowanie, wyciszenie i zaprzestanie na pewien czas wcześniejszych czynności. Mają świadomość, że dla wielu mieszkańców tej polinezyjskiej wyspy, położonej ponad 3,7 tys. km od chilijskiego brzegu, nawiązanie do miejscowej tradycji jest bardziej przekonujące niż ustanawiane w dalekiej stolicy zakazy i ustalenia.

Krytyka rządu pojawia się także wśród Mapuczy, najliczniejszych rdzennych mieszkańców Chile, żyjących głównie w Santiago oraz w południowym regionie Araukania.

– Przekaz władzy jest jednolity i dość wyższościowy. Zakłada, że wszyscy Chilijczycy są biali, wykształceni i mieszkają w dużych miastach. To duży błąd, ponieważ dla Mapuczy taka narracja oznacza wykluczenie. Wiele tak formułowanych zaleceń nie dociera do ich społeczności, a zwłaszcza do jej wiejskiej, starszej czy słabiej wykształconej części – mówi mi Wenuan Escalona, mapuczański pisarz i profesor literatury.

Wielu Mapuczy na własną rękę tworzy kordony sanitarne na granicach miasteczek, chroniąc się przed przyjezdnymi. Koronawirus jest dla nich szczególnie groźny – są oni jedną z uboższych grup społecznych w Chile, wiele osad nie ma dostępu do bieżącej wody i środków dezynfekujących.

Drugie odkrycie Ameryki

W równie złych warunkach żyją rdzenne grupy zamieszkujące Patagonię, w tym najdalej wysunięte na południe miasta i miasteczka kontynentu.

Należy do nich 120-tysięczne Punta Arenas, leżące na krańcu Chile. W tym roku miasto miało hucznie świętować 500-letnią rocznicę wydarzenia, które ukształtowało historię całego regionu: 1 listopada 1520 r., podczas wyprawy dookoła świata, Ferdynand Magellan dotarł w te okolice i odkrył przejście między oceanami Atlantyckim i Spokojnym. Uczynił to pokonując cieśninę, którą początkowo nazwano Cieśniną Wszystkich Świętych, a potem – Cieśniną Magellana.

W Chile ten moment określa się dumnie jako „drugie odkrycie Ameryki”. Dopiero niedawno historycy zaczęli więcej pisać o tym, co to „odkrycie” oznaczało dla autochtonów, w tym dla społeczności Selknam, Kaweskar i Jagan. Często była to śmierć z rąk tych, którzy polowali na „dzikich Indian”, albo masowe umieranie na choroby zawleczone przez przybyszów z Europy. Podobnie jak na całym kontynencie nowe wirusy roznosiły się tu szybko, przetrwali więc nieliczni. W wielu przypadkach epidemie grypy, zapalenia płuc i innych chorób oznaczały wyginięcie nie tylko jednostek i rodzin, lecz całych plemion, kultur i światów.

Echa tej historii powracają teraz. Gdy Ameryka Południowa staje się ogniskiem pandemii, zagrożenie jej pierwszych mieszkańców znów jest boleśnie realne. ©

GDY DYSTANS JEST PRZYWILEJEM

Nowym globalnym epicentrum – w sytuacji, gdy w Europie i Ameryce Północnej pandemia stopniowo wyhamowuje – staje się Ameryka Południowa.

Konsekwentne ignorowanie zaleceń epidemiologów, ochocze ściskanie swoich zwolenników i niezmienne wzywanie do łamania kwarantanny – tak od paru miesięcy zachowuje się prezydent Brazylii, obecnie drugiego (po USA) państwa świata najbrutalniej dotkniętego przez pandemię. Jair Bolsonaro nie przestaje bagatelizować niebezpieczeństwa związanego z wirusem, tocząc walkę z WHO, gubernatorami podtrzymującymi obostrzenia oraz z własnymi ministrami zdrowia – bo od połowy kwietnia doszło już do dwóch dymisji na tym stanowisku. Na początku czerwca objął je generał Eduardo Pazuello.

Czy Pazuello – specjalista od wojskowej logistyki, bez doświadczenia w sferze medycznej – będzie w stanie opanować sytuację w 210-milionowym kraju, gdzie szpitale od dawna są przepełnione, a chorych wciąż przybywa? Pod koniec drugiego tygodnia czerwca notowano już prawie 900 tys. zakażeń i prawie 45 tys. ofiar śmiertelnych. Wielu ekspertów uważa jednak, że liczne zgony nie trafiają do raportów, a testów wykonuje się na tyle niewiele, iż oficjalne statystyki znacznie odbiegają od rzeczywistości.

Liczba przypadków wykrytych w Brazylii stanowi aż połowę wszystkich zakażeń notowanych w Ameryce Południowej.

Do rychłego uchylania restrykcji epidemicznych prędko nie dojdzie również w Peru, drugim południowoamerykańskim kraju pod względem liczby zarażeń (ponad 196 tys. na początku czerwca) i zgonów (ponad 5,4 tys.). Prezydent Martín Vizcarra od początku postawił tu na lockdown, surowe obostrzenia i intensywne testowanie. Już po zidentyfikowaniu pierwszych kilkudziesięciu zarażeń ogłosił 15 marca stan wyjątkowy, zamknął granice i wyprowadził na ulice wojsko, pilnujące przestrzegania kwarantanny.

Co więc sprawia, że zakażeń masowo przybywa? Odpowiedzią są warunki, w jakich Peruwiańczykom przychodzi stawić czoło pandemii. Ponad 10 proc. mieszkańców nie ma w domu bieżącej wody, a tylko 55 proc. ma do niej dostęp przez całą dobę. Dla wielu ludzi przymusowa kwarantanna pozostaje fikcją: aż 71 proc. społeczeństwa pracuje nieformalnie, bez umowy i zabezpieczenia finansowego. Wielu Peruwiańczyków zarabia na życie „w terenie”, zajmując się np. handlem ulicznym i usługami.

Trzeci kraj kontynentu pod względem liczby chorych i zmarłych to Chile – na początku czerwca statystyki notowały tu 134 tys. zakażeń i ponad 2 tys. ofiar śmiertelnych. Najbardziej dynamicznie epidemia rozwija się w stołecznym Santiago, gdzie 15 maja wprowadzono całkowitą kwarantannę. Oficjalne statystyki wskazują, że w zamożniejszych dzielnicach mobilność spadła odtąd o 45 proc., podczas gdy w tych uboższych – gdzie mieszkańcy pozbawieni odgórnego wsparcia ekonomicznego żyją niemal tak samo jak przed pandemią – spadła ona zaledwie o jedną piątą.

Podobnie jak w całej Ameryce Południowej – regionie pełnym społecznych nierówności – wyraźnie widać tutaj, że możliwość zachowania dystansu jest przede wszystkim ekonomicznym przywilejem. © Magdalena Bartczak

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 25/2020