Historia na peryferiach

Temat przeszłości nie odgrywa dziś zbyt wielkiej roli w życiu publicznym Słowacji. Pojawia się co najwyżej w postaci koniunkturalnych "fal.

28.03.2007

Czyta się kilka minut

Zabawa ludowa w miejscowości Ryzoviste, rok 1985 /fot. J. Streit /
Zabawa ludowa w miejscowości Ryzoviste, rok 1985 /fot. J. Streit /

Również za rządów poprzedniego premiera Mikuláša Dzurindy (1998-2006) pytania o rozliczenie się z dziedzictwa komunistycznego i faszystowskiego (1939--45) nie należały do najważniejszych. Najpierw przesłaniała je rekonstrukcja państwa po okresie mecziaryzmu (1992--98), potem integracja z UE i NATO. A w ostatnich czterech latach - głębokie reformy gospodarcze.

Paradoksalnie, zapewne dzięki temu "wypchnięciu" tematu historii na peryferie udało się w ostatnich latach uchwalić ważne ustawy: o Instytucie Pamięci Narodu (UPN; w 2002 r.) i o antykomunistycznej opozycji (2006 r.), które tworzą ramy prawne słowackiego stosunku do przeszłości. Symptomatyczne, że szczególnie ta druga ustawa, która na poziomie prawnym zrównała opozycję antykomunistyczną z antyfaszystowską, przeszła w parlamencie bez zainteresowania ze strony opinii publicznej.

Koalicja "retro"

Pierwsze miesiące obecnej koalicji Smer-SNS-HZDS, rządzącej od czerwca 2006 r., nie wskazywały, że coś może się zmienić. A jednak zmiana nastąpiła: w postaci wyboru nowego szefa UPN-u. Nacjonalistyczna Słowacka Partia Narodowa (SNS), której przypadła obsada tego urzędu, nie była w stanie w kilku próbach nominować kandydata, będącego godnym następcą tragicznie zmarłego założyciela UPN-u Jána Langoša [w latach 80. znany opozycjonista słowacki - red.]. To poruszyło opinię publiczną tak dalece, że opozycyjny poseł František Mikloško mówił: "Przyjście [premiera] Roberta Fico wywołało wielkie namiętności na tle historycznym".

Choć diagnoza ta może brzmieć brutalnie, jest kluczowa dla zrozumienia dzisiejszej Słowacji. Nie jest przypadkiem, że SNS proponowała na stanowisko dyrektora UPN-u wyłącznie historyków, których dyskwalifikował tolerancyjny albo nawet pozytywny stosunek do państwa słowackiego z okresu II wojny światowej. SNS jako partia o historycznych korzeniach (powstała w XIX w.), po 1989 r. próbuje przywoływać nostalgię do wojennego państwa, przyciągając ludzi, którzy nigdy nie zdystansowali się wewnętrznie od reżimu Jozefa Tisy.

Najsilniejsza partia rządząca, Smer, to z kolei konglomerat ludzi, którzy polityczne i zawodowe kariery rozpoczęli jeszcze za komunizmu i nawyki wyniesione z tamtego systemu przenoszą na obecny sposób sprawowania władzy. Reprezentatywnym przedstawicielem tej "fali retro" jest przewodniczący Smer i premier, Robert Fico, który zasłynął wypowiedzią, że "nawet nie zauważył 17 listopada" [1989; data Aksamitnej Rewolucji - red.]. Znaczące, że część swych członków Smer odziedziczyła po postkomunistycznej partii SDL, z którą się połączył po wyborach w 2002 r., gdy SDL nie dostała się do parlamentu.

Ów pokrętny stosunek do najnowszej historii - który pewien satyryk podsumował słowami: "Na Słowacji każda rodzina ma swojego komunistę i swojego gardystę" [Hlinkova Garda: paramilitarna organizacja, filar reżimu Tisy - red.] - zamyka trzeci partner w koalicji: HZDS. Jako partia "radykalnego centrum" nie tylko łączy nostalgików z obu wymienionych wcześniej obozów. Za rządów jej lidera Vladimíra Mečiara doszło do "zblatowania" struktur państwa ze zorganizowaną przestępczością. Do dziś wiele przestępstw jest nieukaranych (najbardziej znane to porwanie syna prezydenta Michala Kováča w 1995 r.). Wielu Słowaków uważa, że nie należy "jątrzyć" ran z dawnej przeszłości, skoro nie potrafimy godnie rozliczyć przeszłości najświeższej.

Pragnienie poznania prawdy o przeszłości jest słabe również dlatego, że ogromna większość Słowaków - z wyjątkiem generacji najmłodszej - pasywnie albo aktywnie kolaborowała z reżimem husakowskiej "normalizacji" (1969-89). A politycy to wykorzystują. O tym, że stosunek do faszystowskiej czy komunistycznej niewoli nie jest w społeczeństwie jednoznacznie negatywny, świadczą też wyniki sondaży.

Teczki, teczki...

Sens założenia UPN-u - udokumentowanie i opisanie słowackich ustrojów totalitarnych - pozostaje wciąż odległy. W centrum zainteresowania znajdują się historie ludzi, czasem wyrwane z kontekstu, których nazwiska pojawiły się w elektronicznej wersji "teczek" bezpieki. Te UPN zaczął "wywieszać" w internecie przed dwoma laty i od tego czasu Słowacja żyła przypadkami polityków, urzędników, pracowników akademickich, bossów gospodarki itd. obciążonych zarzutem współpracy z StB.

Największą falę spowodowała jednak ostatnia afera: arcybiskupa diecezji bratysławsko-trnawskiej Jana Sokola, którego "rozbieranie" w mediach było wyraźnie inspirowane skandalem warszawskiego metropolity Stanisława Wielgusa [patrz tekst Patrycji Bukalskiej na str. 16 - red.]. Sokol, który często wypowiada się z pozycji moralnych o sprawach życia publicznego, nie jest zarazem żadnym odkryciem: wiadomo było, że od 16 lat ma "teczkę" agenta StB, bo znajdował się w tzw. spisach Cibulki [czechosłowacka wersja tzw. listy Wildsteina - red]. Niestety słowacki Episkopat i Watykan przez lata ignorowali problem - nie sprawę Sokola, ale generalnie konfidentów StB wśród ludzi Kościoła. Sposób ujawniania przeszłości Sokola to najwyraźniej próba wywarcia nacisku na Episkopat, ale też na mniejsze Kościoły chrześcijańskie, by wzorem Polski po aferze Wielgusa zaczęły własne oczyszczenie.

Opublikowanie spisu "teczek" UPN-u można też postrzegać jako zadośćuczynienie za tzw. ustawę lustracyjną, która była przyjęta jeszcze za czasów federacji czechosłowackiej w 1992 r., ale po usamodzielnieniu się Słowacji przestała być wykonywana, choć nigdy nie została anulowana. Czechosłowacka ustawa - upraszczając - wyznaczała zakres publicznych funkcji, których nie mogą wykonywać wysocy funkcjonariusze byłej partii komunistycznej, członkowie StB i część ich sieci agenturalnej.

Ustawa o słowackim UPN częściowo zastępuje tamten akt prawny w taki sposób, że każda organizacja (Kościół, partia, stowarzyszenie, media, wyższe szkoły itd.) może w internecie w ciągu paru sekund sprawdzić, czy jej członek - np. kandydujący na jakieś stanowisko - był współpracownikiem StB. Ponieważ rejestr "teczek" nie daje pełnego obrazu, dana instytucja może zainteresowanego wezwać, by poprosił o "teczkę" osobową albo komplet dokumentów, którym dysponuje UPN.

W takich ramach prawnych nie jest konieczne, by jednym arcybiskupem zajmowało się całe społeczeństwo. Sokol - to problem dla wiernych jego diecezji, Episkopatu i Watykanu. Tak jak opinia publiczna nie zajmowała się np. dziekanem wydziału sztuki uniwersytetu w Koszycach, którego - po ujawnieniu jego przeszłości - zdegradował senat akademicki.

Zasada, że jeśli dokumenty są jawne, to rozstrzyganie w konkretnych przypadkach należy do poszczególnych instytucji, a nie jakiegoś ogólnonarodowego trybunału, jest uzasadniona również dlatego, że ogólnospołeczny konsens w spojrzeniu na przeszłość - i w tym kontekście na moralność - nie istnieje. Wyjątek tworzą, oczywiście, politycy decydujący o losach (i pieniądzach) także tych obywateli, którzy ich nie wybierali.

Zbrodnia i kara

Problemem Słowacji (i części innych krajów postkomunistycznych) jest to, że otwieranie archiwów w sposób niezamierzony redukuje się do współpracowników, czyli agentów bezpieki. O Sokolu zapisano już setki stron w gazetach, ale o oficerach StB, których podpisy widnieją pod raportami publikowanymi przez prasę - ani zdania. Ewentualnie nazwisko - i tyle. Tymczasem w internecie powszechnie dostępny jest także rejestr pracowników StB. Oczywiście, ludzie ci nie są dziś publicznie czynni (przynajmniej nie w najwyższej polityce) i nie grają roli moralnych autorytetów. Ale i tak znika z pola widzenia naturalna hierarchia odpowiedzialności i winy. Większym winowajcą od agenta był przecież kadrowy członek StB. A największym - komunista, który tą maszynerią kierował.

Takiego całościowego spojrzenia brakuje. Było błędem UPN-u, jeszcze pod rządami Jána Langoša, że nie działał w sposób zrozumiały dla opinii publicznej i tylko "wywieszał" dokumenty w sieci. Teraz, gdy UPN-em kieruje SNS, będzie gorzej. Przepędzanie agentów uliczkami hańby jest przecież także odruchem obronnym społeczeństwa, które potrzebuje kozłów ofiarnych, by nie cierpieć z powodu niewygodnych pytań dotyczących kolaboracji i odpowiedzialności za to, że komunistyczny reżim istniał na Słowacji niemal bez oporu obywatelskiego. I pewnie istniałby do dziś, gdyby sam z siebie nie zgnił i nie zniszczyła go porażka imperium sowieckiego w "zimnej wojnie".

O tym, jak ciernista droga do poznania własnej przeszłości jeszcze czeka Słowację, świadczy najlepiej obecność jedenastu ekskomunistów w obecnym rządzie - na czele z premierem.

Przeł. Tomasz Maćkowiak

PETER SCHUTZ (ur. 1955) jest komentatorem słowackiego dziennika "Sme", mieszka w Bratysławie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2007

Artykuł pochodzi z dodatku „Historia w Tygodniku (13/2007)