Herbatka po staropolsku

10 kwietnia ma powstać ruch społeczny nawiązujący do spuścizny Lecha Kaczyńskiego - kolejny raz mówi się o szansach na stworzenie polskiego wariantu Tea Party. Czy to możliwe i czy "partia herbaciana" jest nam w ogóle potrzebna?

05.04.2011

Czyta się kilka minut

Inicjatywy, które można by zrównać z amerykańską partią herbacianą, w Polsce rodzą się zazwyczaj właśnie jako "ruchy". Deklarują apolityczność i apartyjność, choć ich liderzy są często z polityką za pan brat, manifestują też oddolność, choć najczęściej ich inicjatorami są ludzie z wyżyn hierarchii społecznej. A społeczne paliwo wyczerpuje się szybko.

Współczesna nam amerykańska Tea Party powstała na fali sprzeciwu wobec działań waszyngtońskiej administracji na polu finansów publicznych. Nazwa odwołuje się do szczególnego wydarzenia, jakim było wyrzucenie w 1773 r. w Bostonie do oceanu ładunku herbaty. Ten protest przeciwko nałożeniu ceł na kolonie stał u początku amerykańskiej rewolucji i do dziś jest jednym z mitów założycielskich USA. Stąd zwolennicy dzisiejszej Tea Party uważają, że reprezentują prawdziwie amerykańskie wartości: wzywają do obniżenia i uproszczenia podatków, wprowadzenia poprawki do Konstytucji zakazującej deficytu budżetowego, ograniczenia wydatków federalnych i anulowania reformy zdrowia. Ważny jest w niej nurt religijny i tradycjonalistyczny, sprzeciw wobec aborcji i związków jednopłciowych.

Partia Herbaciana łączy więc wiarę w wolny rynek z konserwatyzmem obyczajowym i kulturowym oraz niechęcią do państwa i całego politycznego

establishmentu. Przedstawia się jako ruch społeczny, oddolny i obywatelski, a nie samodzielny byt. Jej działacze wykorzystując tamtejszy system polityczny wystartowali w prawyborach na kandydatów republikańskich - ostatecznie politycy utożsamiani z Tea Party zdobyli ok. 40 miejsc w wyborach do Kongresu. Nie udało im się doprowadzić jednak do radykalnej zmiany w Waszyngtonie. Wymusili korektę kursu Republikanów, ale też przyczynili się do porażki Demokratów w wyborach w 2010 r. Dziś Tea Party to twarda opozycja wobec Obamy.

Milcząca połowa

Ruch, który zmieniłby scenę polityczną, a przynajmniej stał się na niej istotnym graczem, wypatrywany jest nad Wisłą od lat. Przeszkód zdaje się być sporo: tradycja, słabość samoorganizacji społecznej, głęboko zakorzeniona nieufność i niechęć do zrzeszania się, dominacja sfery prywatnej nad publiczną. Nawet takie wydarzenia jak śmierć Jana Pawła II czy katastrofa smoleńska, które miały być katalizatorami dla społecznej aktywności, nie okazały się dotąd przełomowe. Tłumy gromadzące się na ulicach, poczucie wspólnoty - wszystko, co w pierwszej chwili wydawało się radykalną zmianą, szybko mijało. Polacy w chwilach szczególnych potrzebują bycia razem, ale wracają do indywidualnych przyzwyczajeń i jedyną istotną dla nich wspólnotą pozostaje rodzina.

Politolodzy, publicyści i politycy ciągle jednak liczą, że Polacy zdołają się przebudzić do wspólnotowego życia. Jest przecież owe 50 proc. - milcząca połowa Polaków, która zazwyczaj nie bierze udziału w wyborach (i politycy od dawna zastanawiają się, jak ją ugryźć). Jest wreszcie w ostatnim czasie spora grupa rozczarowanych nie tylko Platformą Obywatelską, lecz całym obecnym systemem partyjnym.

To ci, którzy - jak mówią - nie mają na kogo głosować i szukają pomysłu na zamanifestowanie swego sprzeciwu (stąd idea wprowadzenia na karcie wyborczej rubryki "żaden z powyższych"). Czy wśród tych ludzi nie można znaleźć wyborców polskiej partii herbacianej?

Politolog Jarosław Flis zwraca uwagę na uwarunkowania systemowe, które utrudniają zaistnienie takiej partii: konieczne jest wystawienie odpowiedniej liczby kandydatów w wyborach i posiadanie rozpoznawalnych liderów, gdyż tylko to może dać szanse przekroczenia progu. Do tego dochodzi system finansowania partii, premiujący już istniejące, duże organizacje. Ale - podpowiada Flis - we wszystkich partiach jest chęć "oswojenia i włączenia w swój obręb powstającej kontrelity".

Można zatem wyobrazić sobie sytuację, w której istniejąca już partia otwiera listy na reprezentantów nowego ruchu. Jeżeli ruch okazałby się sprawny i potrafiłby zdyscyplinować swoich zwolenników, to mógłby wprowadzić znaczącą liczbę swoich przedstawicieli. Były zresztą takie przypadki: grupę swoich reprezentantów wprowadziło do Sejmu Radio Maryja w wyborach w 1997 r. - startowali z listy AWS. Później ludzi kojarzonych z toruńską rozgłośnią można było znaleźć w LPR i PiS. Kłopot jednak w tym, że polskie partie, po doświadczeniach z lat 90., jak ognia boją się frakcyjności, która rozsadzała je od wewnątrz.

Warto pamiętać, że także PO była zakładana jako ruch obywatelski, ale gdy w jej ramach Janusz Palikot eksperymentował z żywiołem antyklerykalnym, rozstanie nastąpiło bardzo szybko. To przykład, że politycy koniec końców wolą odwoływać się do tej części społeczeństwa, która na wybory chodzi. Taki bezpieczny mainstream.

Bunt klasy średniej

Co zatem mogłoby być czynnikiem zlepiającym i katalizatorem społecznego niezadowolenia? W przypadku USA była nim polityka finansowa. W Polsce łatwiej mobilizować tłumy w imię wartości i emocji związanych z religią oraz patriotyzmem - nieraz swoiście pojmowanymi. Klasa średnia najwyraźniej uważa, że realizować może się jedynie martwiąc się o najbliższe otoczenie - pracę i rodzinę.

Warto jednak zwrócić uwagę na trwający od kilku miesięcy spór rządu i ekonomistów, na czele z Leszkiem Balcerowiczem. Ten ostatni oprotestowywał zmiany w systemie emerytalnym, wykorzystując do tego założone przezeń Forum Obywatelskiego Rozwoju. Autor reform wolnorynkowych zwraca uwagę na sytuację finansów państwa także innymi sposobami - choćby montując w centrum Warszawy licznik długu publicznego. Nie widzi się jednak w roli lidera ruchu wymierzonego w elity: FOR postrzega jako element społeczeństwa obywatelskiego - a więc część systemu.

Zmiany w OFE stały się bodźcem także dla innych. Prof. Krzysztof Rybiński, ekonomista i w przeszłości wiceprezes NBP, zaproponował akcję społeczną: pozew zbiorowy przeciw rządowi o utracone korzyści wynikające z proponowanej zmiany w systemie emerytalnym. To próba organizowania ruchu, który zmieni politykę państwa. Rybiński jest przekonany, że jego propozycja zyska poparcie, a mówiąc, że rząd funduje dzisiejszym 30-latkom głodowe emerytury, odwołuje się do teoretycznie najbardziej dynamicznej części społeczeństwa. W swym apelu napisał: "Jeżeli będą nas tysiące, a może dziesiątki tysięcy, możemy zatrzymać polityków, którzy szkodzą Polsce". Zaś z badań TNS OBOP, w których 45 proc. ankietowanych wyraziło chęć poparcia pozwu, wywnioskował, że może liczyć na poparcie 7 milionów Polaków.

Gdyby taki ruch rzeczywiście powstał, byłby zagrożeniem dla PO, zwłaszcza jeśli zbliżyłby się do PJN. Nieprzypadkowo samego Rybińskiego widziano jako doradcę gospodarczego nowej partii. Warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden detal - Balcerowicz swoje poglądy głosił, m.in. pisząc felietony dla "Faktu", akcję Rybińskiego nagłaśniał "Super Express". To pokazuje, że tabloidy widzą w tego typu akcjach społeczny potencjał.

Politolog Andrzej Rychard jest jednak sceptyczny. Jego zdaniem, jeżeli szukać antyestablishmentowego, populizującego ruchu o nastawieniu prawicowo-rynkowym, to, poza UPR sprzed lat, nic takiego się w Polsce nie pojawiło. Żeby była Tea Party, musi być najpierw "tea": ufundowany na wartościach liberalnych i żywej o nich pamięci system. A u nas tego brak.

Bunt lewicowo-liberalny

9 sierpnia ub.r. był dla wielu zaskoczeniem. Oto po wezwaniu Dominika Tarasa, kucharza z ASP, który zwołał za pośrednictwem Facebooka demonstrację zwolenników przeniesienia krzyża spod Pałacu Prezydenckiego, na Krakowskim Przedmieściu zgromadziły się tysiące młodych warszawiaków. Szybko zaczęto mówić o nowym zjawisku społecznym (choć niektórzy zobaczyli w tłumie jedynie rozwydrzonych gówniarzy, którzy chcą sprofanować wiarę) i równie szybko okazało się, że... była to jednorazowa akcja.

Wydarzenia na Krakowskim Przedmieściu pokazały jednak coś istotnego. Ujawnił się potencjał antyklerykalizmu i pragnienie przemian liberalnych, zwłaszcza wśród młodzieży - tu swoją szansę zobaczył Janusz Palikot.

Badania z ostatnich lat pokazują postępujące zmiany: w latach 2005-2010 wzrosła aprobata dla rozwodów, seksu przedmałżeńskiego, stosowania środków antykoncepcyjnych, aborcji, eutanazji. - To dynamika modernizującego się społeczeństwa - mówił Andrzej Rychard podczas debaty w Fundacji Batorego. Jego zdaniem, ludzie młodzi i lepiej wykształceni oraz mieszkańcy miast praktycznie nie znajdują swojej reprezentacji w istniejących partiach, natomiast znaleźli ją u Palikota. Rychard dodawał, że poseł z Lublina jako pierwszy przedstawia koncepcję łączącą liberalizm obyczajowy z odwołaniem do sentymentów antypolitycznych (nieprzypadkowo i on podkreśla, że tworzy ruch obywatelski, a nie partię) oraz dążeniem do zmniejszenia roli państwa i antyklerykalizmem.

To program, w którym mogła się odnaleźć część obywateli, którzy nie podzielają konserwatyzmu PO i PiS-u. Mogła to być także kontrpropozycja wobec koniunkturalizmu SLD (i ucieczki od bieżącej polityki młodej lewicy spod znaku "Krytyki Politycznej"). Zjawisko "Palikot" pozostało jednak, jak dotąd, zapowiedzią. Polityk wyżywa się w organizacji kolejnych, przede wszystkim antyklerykalnych spędów. Problemem Palikota jest przede wszystkim to, że Polska, choć w jej życiu publicznym rzeczywiście dominuje katolicki światopogląd, daje, zwłaszcza młodym z wielkich miast, swobodę takiego życia, jakiego pragną. A to nie sprzyja nastrojom buntu. Na razie ruch Palikota jest efemerydą.

Bunt pokrzywdzonych

Bardziej realne formy przybrała aktywność zwolenników pozostawienia krzyża przed Pałacem Namiestnikowskim. Na fali tragedii smoleńskiej powstały m.in. Kluby "Gazety Polskiej", działające już w dziesiątkach miejscowości. Te nierejestrowane stowarzyszenia, których celem - jak można przeczytać w karcie Klubów sygnowanej przez Tomasza Sakiewicza - jest dbałość o interes narodowy, suwerenność państwa, krzewienie patriotyzmu oraz budowę państwa i społeczeństwa w oparciu o tradycyjne wartości. Skupia ich wszystko, co się wiąże z katastrofą smoleńską, ale też kwestie lustracji i dekomunizacji. Na spotkaniach organizowanych w całym kraju występują autorzy związani z "Gazetą Polską" oraz działacze PiS: Ziemkiewicz, Macierewicz, Fotyga, ks. Isakowicz-Zaleski, no i oczywiście Sakiewicz. To także miejsce prezentacji filmów poświęconych tragedii smoleńskiej. Najpierw byli to "Solidarni 2010" Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego, potem przyszła "Mgła" Marii Dłużewskiej i Joanny Lichockiej. Jak szacuje ta ostatnia, "Mgłę" obejrzało już 2,5 mln osób, jedynie na pokazach oraz w domach (film nie był prezentowany w kanałach telewizyjnych ani nie wszedł do dystrybucji kinowej).

Czy ruch wywołany po 10 kwietnia będzie miał charakter formacyjny i przyczyni się do krystalizowania koherentnego zestawu poglądów? Czy jest jedynie formą "policzenia się", odnalezienia podobnie postrzegających rzeczywistość: tych, którzy zostali wypchnięci poza główny nurt na skutek przemian po 1989 r. i są rozczarowani kształtem III RP? Czy będzie to propozycja dla polskiej klasy średniej - trzydziestoletniego lekarza, prawnika czy pracownika banku?

Trudno wyrokować. Niewiele wiadomo o pomysłach Klubów na państwo (poza krytyką jego obecnego stanu) czy na gospodarkę. Jednak jeżeli spojrzy się na poglądy Ziemkiewicza - częstego gościa "Gazety Polskiej" - to łączy on konserwatyzm obyczajowy z pochwałą skrajnego rynku. Ta propozycja mariażu neoliberalizmu z tradycyjnymi wartościami już nieraz w ostatnich latach okazywała się atrakcyjna. Może więc okazać się, że ten ruch jest atrakcyjny nie tylko dla - jak chcą niektórzy - grupki trochę zdziwaczałych staruszków.

Ale jest jeszcze coś więcej. Imponuje wzrost sprzedaży samej "Gazety Polskiej" (87 tys. w styczniu 2011 r., podczas gdy rok wcześniej było to 25 tys. - przyrost o 250 proc.) czy rekordowa sprzedaż "Uważam Rze" - szósty numer tygodnika zanotował wynik na poziomie 147 tys. egz. (ale nadal jego cena: 2,90 zł - jest znacząco niższa niż "Polityki" czy "Wprostu"). A Kluby "Gazety Polskiej" nie są jedyne. Do tragedii smoleńskiej odwołuje się Ruch 10 Kwietnia. W rocznicę rozpocznie działalność Ruch im. Lecha Kaczyńskiego "Pamięć i Zobowiązanie". Smoleńsk ma też fundamentalne znaczenie dla żywego intelektualnie środowiska "Teologii Politycznej". Warto zwrócić uwagę, że o ile ruch Radia Maryja kojarzył się z radykalnymi duchownymi, ludźmi pokroju Świtonia i starszymi, to za rozmaitymi inicjatywami związanymi z 10 kwietnia stoją redaktorzy wielkich tytułów, znani dziennikarze albo poeta Jarosław Marek Rymkiewicz, którego proces z Agorą okazał się kolejnym bodźcem do mobilizacji.

Czy ten konglomerat różnych ruchów i zjawisk - a zwłaszcza Kluby "Gazety Polskiej" - może się stać samodzielnym podmiotem politycznym? Joanna Lichocka jest ostrożna. - Być może w przyszłości zaprocentuje to także tworzeniem się postaw obywatelskich, które wymuszą zmiany polityczne. W tej chwili jednak to dopiero etap diagnozowania rzeczywistości, nie tworzenia czegoś, by ją zmienić. Następny krok może nastąpić, ale równie dobrze dynamika ta może być jakoś zatrzymana - mówi.

Na razie same Kluby są naturalnym sojusznikiem PiS. Mogą pozostać jego zapleczem, wiernym sojusznikiem, ale mogą też pójść śladem ks. Rydzyka i stawiać tej partii warunki, pilnując swych interesów, np. umieszczając na listach wyborczych zaufanych ludzi. Pytanie tylko, czy ruch afiliowany przy drugiej największej partii w kraju nadal można nazywać pozasystemowym?

Herbata i kremówki

Tak czy inaczej ci, którzy marzą o ruchu, który by zmuszał rząd do szybszej modernizacji kraju, o czym pisał niedawno Witold Gadomski, mogą obudzić się w kraju, w którym ton nadaje ruch o obliczu konserwatywnym, postrzegający modernizację jako zagrożenie dla tradycyjnych polskich wartości. Zresztą w USA Tea Party też, mimo wielu sprzeczności, grupuje raczej ludzi na prawo od głównego nurtu Republikanów.

Wspólne jest także podkreślanie antyestablishmentowego charakteru przez ludzi niemogących przecież narzekać na "zmarginalizowanie". Symptomatyczny jest wpis modnej blogerki Kataryny, która w podsumowaniu 2010 r. napisała: "Przekonaliśmy się, że nie możemy liczyć na państwo. I to jest niewątpliwie pozytywne, bo nie ma nic gorszego niż liczyć na coś, co zawiedzie. Po Smoleńsku, i po wczorajszym skoku na nasze emerytury, nikt już nie może się łudzić, że ma prawo od państwa oczekiwać czegokolwiek, jesteśmy zdani tylko na siebie".

Zdaniem Joanny Lichockiej ludzi, którzy uważają, że katastrofa smoleńska i śledztwo w tej sprawie to dowód na nieskuteczność państwa, jest więcej niż tych, którzy sądzą, że to "histeria PiS". Reżyserka opiera się tu na sondażach, z których wynika, że większość Polaków nie zna prawdy o katastrofie, nie ufa rządzącym i uważa, że sprawy kraju idą w złym kierunku.

Jednocześnie, choć 56 proc. Polaków przyznaje, że wyjaśnienie przyczyn tragedii to sprawa najwyższej wagi (wedle niedawnych badań CBOS; sondaż przeprowadzony 3-9 marca), to 78 proc. z nas uznaje ciągłe mówienie o wydarzeniach z 10 kwietnia 2010 r. za nudne i irytujące, 70 proc. ocenia większą liczbę uroczystości jako stratę publicznych pieniędzy, a tylko 15 proc. popiera pomysł wielodniowych obchodów organizowanych przez środowisko "Gazety Polskiej". 51 proc. jest niezainteresowane upamiętnianiem ofiar. Można sądzić zatem, że większość Polaków uważa śledztwo smoleńskie za ważne ze względu na interes państwa, ale nie kieruje się emocjami i nie wyciąga takich wniosków jak "Gazeta Polska". Więcej powie nam to, jak przebiegnie najbliższa i kolejne rocznice 10 kwietnia: czy w obchodach wezmą tysiące, dziesiątki, czy setki tysięcy ludzi.

W ostatnich dekadach nieraz okazywało się, że niektóre zjawiska społeczne mają szeroki zasięg, są istotnym zbiorowym doświadczeniem, ale ich zakorzenienie, wpływ okazuje się problematyczny. Po Solidarności z 1980 roku niewiele zostało - poza mitem przypominanym czasami przez zawiedzionych obserwatorów z Zachodu, jak David Ost. A pontyfikat Jana Pawła II? Chwilami odnosi się wrażenie, że ważniejszy jest kult kremówki z Wadowic niż znajomość papieskiego nauczania.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Publicysta, dziennikarz, historyk, ekspert w tematyce wschodniej, redaktor naczelny „Nowej Europy Wschodniej”. Wieloletni dziennikarz „Tygodnika”. Autor i współautor książek: „Przed Bogiem” (2005), „Białoruś - kartofle i dżinsy” (2007), „Ograbiony naród ‒… więcej
Krytyk sztuki, dziennikarz, redaktor, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Laureat Nagrody Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy za 2013 rok.

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2011