Gegra rządzi

SZCZEPAN ŻUREK, nauczyciel geografii, krajoznawca: Kiedy okazało się, że uczyć będziemy zdalnie, spakowałem się, wsiadłem do busa i ruszyłem w Polskę. Lekcje prowadziłem z Podlasia, z Lubelszczyzny, znad Bugu.

02.11.2020

Czyta się kilka minut

Na moście na rzece Bukowa w pobliżu wsi Nalepy, woj. podkarpackie, czerwiec 2020 r. /  / DAWID ZIELIŃSKI
Na moście na rzece Bukowa w pobliżu wsi Nalepy, woj. podkarpackie, czerwiec 2020 r. / / DAWID ZIELIŃSKI

ADAM ROBIŃSKI: Tęskniłeś za ławkami i tablicą?

SZCZEPAN ŻUREK: Tęskniłem nie tyle za tablicą, co za bezpośrednim kontaktem z uczniami. Zdalna szkoła ma swoje plusy i minusy, a w przypadku geografii chyba więcej jest wad niż zalet. Trudno uczyć jej przez internet, łatwiej, kiedy wyjdzie się z klasy do parku. Na przykład po to, żeby pokazać dzieciakom zbiorowisko roślinne albo żeby wykopać dziurę w ziemi i obejrzeć profil glebowy. Dużo jest tematów, które można zrealizować na lekcji pod drzewem. Staram się jak najczęściej prowadzić lekcje na powietrzu.

Czy podstawa programowa z geografii nadąża za światem?

Nasza szkoła jest specyficzna. Mamy dużą swobodę w sposobie realizowania programu. Oczywiście trzymamy się podstawy programowej, ale już nie konkretnych rozdziałów w podręczniku. W pierwszej i drugiej klasie prowadzę geografię w formie modułowej. Moduły kręcą się wokół konkretnych tematów, np. klimatu, demografii lub granic. W ramach takiego modułu są lekcje z geografii, biologii, fizyki, chemii czy wiedzy o społeczeństwie.

Kilkoro nauczycieli realizuje swoje zajęcia, ale wszystkie mają wspólny mianownik. Kontaktujemy się ze sobą, wspólnie robimy sylabus, planujemy program, dzięki któremu uczniowie zobaczą praktyczny wymiar nauki. Żeby zamiast wkuwać na pamięć prawe dopływy Wisły, uświadomili sobie, że wiedza, jaką dostają na geografii, ma bezpośredni związek choćby z fizyką atmosfery, a co za tym idzie też ze zmianami klimatu, których przecież sami doświadczają.

Czyli szkoła raczej nie jest ostoją klimatycznego denializmu? Kilka miesięcy temu aktywistka Extinction Rebellion opowiadała na łamach „Tygodnika”, że w materiałach edukacyjnych z ministerstwa natrafiła na kwiatki o rolniczym raju, jakim stanie się Polska, gdy w wyniku ocieplenia klimatu zaczniemy uprawiać cytrusy.

Ja się z jakimiś wyraźnymi przekłamaniami nie spotkałem. Może za krótko uczę? O ile podstawa programowa nie zmieniła się radykalnie od czasów, kiedy ja czy ty chodziliśmy do szkoły, to mam jednak wrażenie, że dużo większy nacisk kładzie się dziś na analizowanie danych kosztem ich zapamiętywania. Przynajmniej na geografii. Sprawdzanie wiedzy polega raczej na przestrzennej korelacji danych, np. o produkcji stali i bezrobociu, niż odpytywaniu z terminów. Oczywiście musisz na maturze wiedzieć, co to są ozy i kemy, ale ta nauka nie polega już na klepaniu stolic państw Afryki.

Ja do dziś, obudzony w środku nocy, powiem, że stolicą Burkina Faso jest Wagadugu, a Madagaskaru Antananarywa.

To znaczy, że masz perspektywę XIX-wiecznej pruskiej szkoły, która wymaga znajomości dopływów Amazonki albo wszystkich miejsc wydobycia węgla brunatnego w Polsce. Ja z kolei wymagam od uczniów, żeby kojarzyli Bełchatów czy Konin z pewnymi problemami środowiskowymi, ale od wyliczanek wszystkich kopalni są tabele, a nie głowa. Przecież do tych danych mają dostęp w zasadzie 24 godziny na dobę. Muszą się nauczyć je wyszukiwać i korzystać ze źródeł, a potem na ich podstawie wyciągać wnioski. Zapamiętywanie konkretnych wartości wydobycia surowców czy nazw dopływów nie ma żadnego sensu, jeśli jest im to potrzebne tylko do sprawdzianu. Dlatego sprawdziany robimy w formule otwartych książek. Mogą korzystać z notatek i podręczników, bo tam znajdą dane. Ale wnioski muszą już wyciągnąć sami – a to wydaje mi się najistotniejsze.

Roztaczasz przede mną wizję szkoły jako raju.

Bo ja naprawdę dobrze trafiłem. No i jadę na turboentuzjazmie, bo zawsze chciałem być nauczycielem, a zostałem nim dopiero niedawno.

Czemu nie wcześniej?

Pracowałem ze studentami. Dorywczo. Organizowałem warsztaty, seminaria, wykłady. Wiedziałem, że mi to dobrze wychodzi i że lubię to robić. Ale to były raczej krótkie kursy. A potem – przypadek. Wracałem z Serocka z seminarium o krajoznawstwie, jechałem samochodem, więc wziąłem na stopa jedną z uczestniczek. Powiedziała, że jest nauczycielką, na co stwierdziłem, że bardzo jej zazdroszczę, bo to moje marzenie. Okazało się, że jej szkoła, społeczne liceum Bednarska, szuka na zastępstwo geografa. Dzień później zadzwoniła do mnie pani dyrektor, spotkaliśmy się, a dwa dni później prowadziłem już pierwszą lekcję.

A jak zostałeś geografem?

Po kluczu rodzinnym, moi rodzice skończyli geografię, pracują w zawodzie. Geografia była w naszym domu czymś oczywistym. Wychowałem się wśród map, atlasów i rodzinnych wycieczek. Nasłuchałem się w dzieciństwie o różnych drumlinach, wywierzyskach, czarnoziemach i nunatakach, a potem sam chciałem to wszystko zobaczyć. No i ciągnęło mnie w świat.

Czyli to nie szkoła zaraziła Cię pasją do geografii.

Nie, ale miałem szczęście do nauczycielki, do profesor Urszuli Mygi-Piątek, która potem zaczęła karierę naukową i teraz jest kierownikiem katedry na Uniwersytecie Śląskim. Profesor Myga-Piątek pokazała mi fajną stronę geografii, chociaż nie ukrywam, że w tamtych czasach kojarzyła mi się ona głównie z podróżami. Zostanę geografem, będę dużo podróżował, zobaczę świat i będzie super, tak kombinowałem.

To w czym tkwi ta fajna strona geografii?

W tym, że można pod nią podpiąć każde zainteresowanie, które jakkolwiek różnicuje się w przestrzeni. Na pierwszej lekcji zwykle pozwalam sobie na żart. Edward Stachura mówił, że wszystko jest poezja, ja mówię, że wszystko jest geografia. Powietrze, woda, gleba, problemy społeczne, przemysł, transport, religia, cokolwiek, co przyjmuje różne wartości w przestrzeni. Staram się to wpajać uczniom, by zrozumieli, że ich zainteresowania mogą stać się zainteresowaniami geograficznymi, jeśli tylko interesuje ich zmienność tej rzeczy w przestrzeni. Na przykład jeśli ktoś interesuje się lasami, to mamy dla niego fitogeografię, albo dla wielbicieli kolei – geografię transportu. Można wyliczać w nieskończoność.

A Twoje zainteresowania, to, co robisz po lekcjach? Są ich świadomi?

Siłą rzeczy chyba tak.

Kiedy na początku roku okazało się, że przez dłuższy czas uczyć będziemy zdalnie, spakowałem się, wziąłem komputer, wsiadłem do busa i ruszyłem w Polskę. Lekcje prowadziłem z Podlasia, z Lubelszczyzny, znad Bugu. Na pewno na ekranie komputerów widzieli, że za plecami nie mam regału z książkami, tylko firankę volkswagena albo las. Poza tym mieliśmy właściwie nieustanny kontakt. Robiliśmy sobie quizy krajoznawcze. Wysyłałem im zdjęcie z wycieczki rowerowej z pytaniem „co to?” albo „gdzie to?”. Tak się w to wkręcili, że kiedy już obostrzenia w przemieszczaniu się zostały zdjęte, sami zaczęli wysyłać podobne pytania ze swoich wyjazdów. Robili mi krajoznawcze zagadki.

Skąd Ci się wzięło w życiu to krajoznawstwo? Kiedy parę lat temu z grupą znajomych założyliście Towarzystwo Krajoznawcze „Krajobraz”, spodziewaliście się, że wyprzedzacie modę?

Dobrze się wstrzeliliśmy. Choć to nie tak, że byliśmy zupełnymi pionierami, dało się już zobaczyć pierwsze przejawy mody na lokalność. Ja się w życiu sporo najeździłem. Widziałem trochę egzotyki, zresztą zgodnie z tym, co obiecywałem sobie po studiach geograficznych. Ale z czasem doszedłem do ściany. Wiedziałem, że mogę znów lecieć do Azji czy Ameryki Południowej oglądać tamtejsze wodospady, ale rok później nie będę już pamiętał, jak się nazywały.

Potem była Korona Warszawy – w założeniu żart dla znajomych, gdzie w formule wielkiej wyprawy górskiej wspinaliśmy się na pagórki Warszawy. Okazało się, że to może być ciekawsze niż wyprawa na Kilimandżaro. Na Górkę Szczęśliwicką wchodziło z nami kilkadziesiąt osób, a na Facebooku nasze „wyczyny” obserwowało ponad 6 tysięcy. Dla nas to była większa przygoda niż wyprawa w Andy! Pamiętam jeszcze wyjazd naukowy z moim przyjacielem Witem, socjologiem z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Zabraliśmy jego studentów do Przemyśla. Na początku byli pomysłem zniechęceni, kupili sobie bilety na pociąg do Lwowa, żeby w tym Przemyślu nie siedzieć ani chwilę dłużej, niż musieli. Ale po tygodniu to zniechęcenie zamieniło się w zachwyt.

Co ich tak urzekło?

Nic konkretnego. O to chyba chodzi w krajoznawstwie. Dostajesz pakiet ciekawostek, które są dla ciebie w pełni jasne, bo wywodzą się z doskonale ci znanego kontekstu kulturowego. Widzisz i rozumiesz drugie, trzecie dno miejsca czy sytuacji. Tymczasem podczas zagranicznej wycieczki masz tylko to, co widzą oczy. Co podaje ci na tacy przemysł turystyczny. I to jest ładne, owszem, ale czy interesujące?

Więc to, czym kupił studentów i mnie Przemyśl, to były przede wszystkim historie poszczególnych osób, mieszkańców Przemyśla, stosunki między mieszkańcami, małe historie, ciekawostki, miejsca. Na przykład stosunki między różnymi pokoleniami Ukraińców i Polakami. Z czego wynikają i co z nich wynika. Niewielkie miasto okazało się tak naprawdę skomplikowaną układanką.

Świadomie sięgnęliście po zakurzony rzeczownik „krajoznawstwo”?

Tak, bo jak inaczej nazwać to, czym się zajmujemy? Szwendamy się po Polsce w poszukiwaniu ciekawostek. Chcieliśmy też trochę odczarować to słowo, które kojarzy się z wczasami w zapyziałych domkach w lesie albo z zakrapianymi turnusami spędzanymi w domach wczasowych nad jeziorem. Ikoniczne, parotygodniowe obozy wędrowne w Bieszczadach czy wielodniowe spływy kajakowe często nie działy się pod szyldem PTTK. To w dużej mierze było harcerstwo, turystyka studencka albo duszpasterstwo akademickie. Być może więc to nasze odkurzone krajoznawstwo jest tym, czym anglosaski outdoor? Chcemy zachęcać ludzi do wychodzenia na dwór lub, jak kto woli, na pole. Być może bardziej pasowałby rzeczownik „mikrowyprawy”, ale on jest strasznie hipsterski.

Bo krajoznawstwo stało się hipsterskie. Nasi rodzice też robili krajoznawstwo, tylko nie ubierali go w modne określenia, nie dorabiali ideologii.

Ale kto je uprawiał? Kto mógł sobie na to pozwolić? Na indywidualne krajoznawstwo, jakie my dziś uprawiamy? To były często osoby w jakiś sposób uprzywilejowane. Studenci, Karol Wojtyła z duszpasterstwem, warszawska czy krakowska inteligencja – to byli ówcześni hipsterzy. Soboty w pełni wolne od pracy to są przecież dopiero lata 80.

Ale i dziś krajoznawstwo jest domeną nielicznych. Tych, którzy mogą pracować zdalnie, z domu albo z busa nad Bugiem.

Jasne, możemy sobie pozwolić na to, żeby zamiast dwa tygodnie w Egipcie spędzić je pod Łomżą. I to nie jest kwestia finansowa. Chodzi o czas. Nie mamy ciśnienia na Egipt, ten wyjazd nie będzie naszymi głównymi wakacjami, które mamy wspominać przez kolejny rok. Mamy za to czas, żeby bez celu włóczyć się po podlaskim lesie albo przez dwa tygodnie spływać Bugiem i nie czuć, że zmarnowaliśmy urlop. To jest luksus, na który nie wszyscy mogą sobie pozwolić.

Mam też poczucie, że Wasze krajoznawstwo ma zawadiacki sznyt. Jakbyście to wszystko traktowali trochę z przymrużeniem oka. Przykładem może być to, że w stulecie niepodległości zabraliście jej literę „p”, z czego wyszła akcja „Polska nieodległa”.

Ideą, która nam przyświecała, było odejście od patosu militarystycznych obchodów tej rocznicy. Od dawna rozmawiamy we własnym gronie, że każdy pretekst jest dobry do wyjścia z domu.

Nawet pozornie bzdurny. Jeśli organizujemy wycieczkę pod Zawiercie śladami pioniera krajoznawstwa Aleksandra Janowskiego, to nie do końca chodzi nam o szukanie jego faktycznych tropów. Raczej o to, żeby po prostu przejść się w ładnym krajobrazie, który nie jest oblegany turystycznie. Janowski jest pretekstem do tego, żeby pojechać w jakieś nowe, nieznane nam dotąd miejsce i powłóczyć się bezdrożami Wyżyny Krakowsko-Częstochowskiej. Tak jak na przykład geograficzny środek Polski, który wcale nie mieści się w gminie Piątek, jak od dawna owa gmina utrzymuje, tylko na podwórku pewnej pani w Nowej Wsi pod Kutnem. Obiektywnie to nie jest ani ładne, ani interesujące miejsce. Ale wycieczka tamże, spacer po polach pod Kutnem, przejście przez rzeczkę, to wszystko jest atrakcyjnie spędzony czas. Zestawianie tego z dokonaniami gigantów polskiego krajoznawstwa nie ma oczywiście uzasadnienia, choć my też mamy jakąś misję, publikujemy materiały, przewodniki, angażujemy się w aktywności, namawiamy do nich innych.

Proponowaliście sto wyczynów: zdobycie dachu Mazowsza albo najniżej położonego punktu w Tatrach, który wypadał na szosie Balzera w Jaszczurówce. Podróż byle jakim pociągiem z zielonym kamieniem w dłoni. Albo całowanie na Całowaniu. A wycieczki szkolne? Dokąd zabrałeś albo planujesz zabrać swoją klasę?

W zeszłym roku byliśmy w Sosnowcu. W ramach zajęć modułowych, których tematem były granice, pojechaliśmy zobaczyć, jak wygląda obecnie Trójkąt Trzech Cesarzy, a więc miejsce, w którym stykały się trzy wielkie mocarstwa. Przy okazji przyglądaliśmy się widocznym do tej pory różnicom pomiędzy zaborami, między stroną sosnowiecką a mysłowicką. Mieliśmy parę fajnych spostrzeżeń. Choćby tramwaje. Sieć tramwajowa na Śląsku jest świetnie rozwinięta, a Śląsk z Zagłębiem łączą tylko dwie niteczki. I dalej, od Sosnowca w stronę Będzina czy Dąbrowy Górniczej znów pełno linii. Jakby granica na Brynicy była wąskim gardłem. Do takich obserwacji skłoniła nas wirtualna, nieistniejąca atrakcja turystyczna, którą trochę sami sobie stworzyliśmy. Uczniom się podobało, bo czuli się zdobywcami, odkrywcami. Wcześniej nikt ze szkoły nie wybrał się przecież na wycieczkę do Sosnowca.

Myślałem, że opowiesz mi o Puszczy Białowieskiej i Biebrzy.

Te tereny są królestwem biologów. Co nie znaczy, że nie miałbym o czym opowiadać. Mógłbym zabrać klasę do puszczy i zrobić lekcję o tym, jak zmiany klimatu zmieniają zasięgi poszczególnych gatunków roślin, ale biolog poradzi sobie z tym o wiele lepiej. Ja się z przyjemnością doklejam do biologów z naszej szkoły, ale nie wchodzę im w paradę. Wolę mniej oczywiste miejsca. Szukanie atrakcji i ciekawostek tam, gdzie pozornie ich nie ma, wydaje mi się dużo większym wyzwaniem. Poza tym pamiętaj, że wszystko jest geografia!

A jednak jako „Krajobraz” zorganizowaliście w wakacje obóz wędrowny po Puszczy Białowieskiej. Nazywał się „Zapuszczeni”.

I za rok zrobimy go znowu. Zresztą uczestnikom tak się podobało, że namawiali nas na powtórkę w zimie. Ale to były jednak młodsze dzieci niż te, które uczę. Miały od 10 do 13 lat, część to były dzieciaki znajomych, ale też inne, które same się do nas zgłosiły. Napisaliśmy jedno ogłoszenie na Facebooku i dwa dni później musieliśmy zamknąć zgłoszenia, bo wszystkie miejsca były zajęte. Być może dlatego, że prawie nikt poza harcerzami podobnych imprez nie organizuje? Nie ma oferty dla tych, którzy chcą łazić po lesie, ale bez otoczki paramilitarnej lub surwiwalowej. Była też z nami dwójka dzieci uchodźców z Armenii i Kirgistanu. Obaj się świetnie odnaleźli w puszczy i w grupie. A mały Ormianin, chociaż wcześniej o przyrodzie miał blade pojęcie, ostatniego dnia w brawurowy sposób poprowadził spacer po lesie dla rodziców, którzy przyjechali odebrać uczestników. Przez tydzień nauczył się tyle, że był w stanie zrobić dziesięciorgu dorosłym godzinny wykład w terenie. I utrzymać ich uwagę!

No tak, ale to są młodsze dzieciaki niż Twoi licealiści. Oni, jeśli interesują się przyrodą, mogą przebierać w literaturze przedmiotu, poczynając od żubra Pompika, kończąc na książkach Adama Wajraka i Wojciecha Mikołuszki. Gorzej z nastolatkami, które z Pompika wyrosły. Nie wydaje Ci się, że dla nich nie mamy żadnej oferty?

Tylko że licealiści nie chcą być traktowani jak dzieciaki. Ci, którzy w podstawówce zainteresowali się przyrodą, parę lat później stają się już odbiorcami literatury dorosłej. Nie potrzebują niczego pośredniego. Na obozie wędrowały z nami dwie dziewuchy, które były kapitalnie oblatane w ptakach. Rozpoznawały gatunki i ich odgłosy. I wiesz, jaką książkę wzięły ze sobą na ten tydzień w lesie? Ptasi przewodnik Collinsa! Wszystko, co poniżej, było dla nich zbyt amatorskie. Takie dzieci chcą być traktowane poważnie, nie zadowolą się półśrodkami.

Myślisz, że z uwagi na moment dziejowy zainteresowania przyrodnicze przychodzą dziś dzieciakom łatwiej niż kiedyś? Że pokolenie, z którym masz do czynienia jako nauczyciel i przewodnik, patrzy na świat z większą świadomością wyzwań i konsekwencji wyborów?

Moi uczniowie to w dużej mierze dość specyficzna młodzież. Trochę bananowa. I oni już się świata naoglądali, ale teraz są trochę ponad wakacjami na Bali czy w Singapurze. Mówią o flygskam, wstydzie przed lataniem. Jak ktoś spędził ferie w RPA, to nie jest już powód do dumy. Angażują się mocno w strajki klimatyczne, w Extinction Rebellion, a ja staram się im tego nie utrudniać. Ale w końcu strajk to ma być wyraz niesubordynacji, buntu przeciwko systemowi. A ja chcąc nie chcąc jednak ten system uosabiam.

Ale belfer, który pół roku siedzi w lesie, im imponuje?

Imponowanie to na pewno nie jest mój cel. Bardziej zależy mi na tym, żeby nauczyć ich odpowiedzialności i ciekawości świata. Chciałbym, żeby podróżowali świadomie. Żeby poczuli coś na kształt dumy z tego, że spędzą wakacje na Podlasiu czy w polskich górach. Że niekoniecznie trzeba lecieć na Malediwy albo do Argentyny, żeby poczuć się dobrze.

Poleciałbym do Argentyny.

Jest parę takich miejsc na świecie, które sam bym chętnie odwiedził, ale nie powinienem o tym głośno mówić. Te dzieciaki mają rację, latanie na egzotyczne wakacje w dzisiejszych czasach to jednak obciach.

Ucieszyłbyś się, gdyby znowu szkołę zamknięto, a Ty mógłbyś wsiąść w busa i ruszyć w Polskę?

Nie, absolutnie nie. Cieszę się na każdą lekcję pod dębem na szkolnym podwórku. Ale jak nas sytuacja zmusi do przejścia na nauczanie zdalne, to tak, spakuję się i znowu pojadę w teren, zamiast uczyć ich ze swojego pokoju w Warszawie. O ile żona mnie puści! ©

SZCZEPAN ŻUREK (ur. 1980) jest geografem. Nauczyciel w warszawskim I SLO Bednarska, współtwórca Towarzystwa Krajoznawczego „Krajobraz”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 45/2020