Entuzjaści

Nowa Amerika rozciąga się od Szczettistan po Schlonsk. Na północy kończy się mniej więcej na Poznaniu, a na południu na Berlinie – nowoamerikańskie mapy są odwrócone, centrum wylądowało na peryferiach, a peryferie w centrum.

08.10.2012

Czyta się kilka minut

Niemiecka emerytka u fryzjerki w Słubicach, na kilka dni przed wejściem Polski do strefy Schengen. Choć do powstania polsko-niemieckiego regionu ekonomicznego droga daleka, otwarta granica pomaga przedsiębiorcom po obu stronach Odry. Grudzień, 2007 r. / Fot. Piotr Małecki / Napo Images
Niemiecka emerytka u fryzjerki w Słubicach, na kilka dni przed wejściem Polski do strefy Schengen. Choć do powstania polsko-niemieckiego regionu ekonomicznego droga daleka, otwarta granica pomaga przedsiębiorcom po obu stronach Odry. Grudzień, 2007 r. / Fot. Piotr Małecki / Napo Images

Miasto wpadło w szał kopania. Setki Niemców z saperkami powierzało swoje skarby ziemi na przechowanie, niektórzy ukrywali, co się da, w kominach, inni pod drewnianymi podłogami.

– Władze pozwoliły każdemu wziąć ze sobą tylko pięć kilo, a nikt nie łudził się, że zbliżający się Sowieci pozostawią wszystko w Ordnungu. „Minie kilka miesięcy, front przejdzie i wrócimy do swoich domów” – myślało wielu mieszkańców Frankfurt an der Oder podczas lutowej ewakuacji w 1945 r. Niedługo potem garstka Niemców, którzy mimo wszystko zostali w swoich domach, usłyszała serię ogromnych wybuchów. To ich rodacy wysadzili most nad Odrą, łączący obie części Frankfurtu, pozostawiając ich na pastwę losu wojaków z czerwoną gwiazdą na uszance – opowiada Roland Semik, lokalny historyk.

Fortuna w bieliźnie

– Za komuny można było przechodzić przez graniczny most bez problemu. Trzeba było mieć tylko ukończone 80 lat i pisemną zgodę obojga rodziców – śmieje się Czesław. – Nie uwierzycie, co się tutaj działo, kiedy Reich się zjednoczył i otworzyli granicę między Słubicami a Frankfurtem. Polacy zaczęli wynosić z domów łóżka, stare stoliki i rozkładali na nich, co tylko mieli pod ręką. Niemcy kupowali dosłownie wszystko!

Przez miasto nie dało się wówczas przejść. Niemcy, którzy po półwiecznej nieobecności coraz ufniej wracali na drugą stronę Odry, zostawiali swoje samochody w parkach, na chodnikach, a groszowe jak dla nich mandaty za złe parkowanie płacili bez mrugnięcia okiem.

– Przeprowadziłam się tu w 1990 r. i dobrze to pamiętam: to było straszne miasto – wspomina Beata, dziennikarka lokalnej gazety. – Ludzie nazywali Słubice jednym wielkim burdelem. Wszędzie krążyły taksówki wożące Niemców do agencji towarzyskich, zaczęto otwierać dla nich mnóstwo dyskotek.

Wraz z dzikim handlem i żądzami pojawił się też dziki przemyt. Największe przebicie było na papierosach, przynajmniej sto procent na każdym transporcie.

– Przewiezienie towaru nie było żadnym problemem. Potrafiliśmy jednej nocy puścić przez rzekę kilka pontonów, w każdym po dwie osoby i kilkadziesiąt sztang fajek – wspomina Czesław. – Po tamtej stronie mieliśmy dziuplę, tam ktoś od Niemców zgłaszał się po papierosy. Schody zaczynały się, kiedy towar trzeba było sprzedawać detalicznie, na ulicy. Bywało, że nasi ludzie przenosili całe fortuny w majtkach – po 100 czy 200 tys. marek!

W niektórych wioskach wzdłuż Odry wszyscy chłopcy nocami pływali na pontonach, a nazajutrz podczas lekcji połowa klasy zapadała w drzemkę. Przez granicę przerzucano zresztą nie tylko papierosy, ale też ludzi. Przemycano ich do lepszego świata. Do dziś nad Odrą leżą zakopane w ziemi reklamówki pełne afgańskich czy irackich paszportów – porzucone tożsamości.

Młodych Niemców sen

Tej nocy brzęk nieoclonych butelek zagłusza szmer Odry. W piątkowy wieczór na nadodrzańskim moście co chwilę wybucha śmiech młodych Niemców, wszyscy chodzą małymi grupkami tam i z powrotem. Do Słubic wpadają tylko na chwilę, chcą pewnie uzupełnić zapasy w tamtejszym monopolu. Wyprawa do sąsiedniego kraju to dla nich tak naprawdę krótki spacer. Dojście z niemieckich akademików na polską stronę zajmuje najwyżej kwadrans. Muszą tylko przejść krótki odcinek Logen Strasse, potem kawałek Karl-Marks Strasse i Slubicer Strasse i już prosto z mostu wychodzą na ulicę Jedności Robotniczej, nazywaną na obu brzegach Zigaretten Strasse. Zresztą gdyby nie rzeka, być może nawet nie zauważyliby, że właśnie przekroczyli nieistniejącą granicę, bo i nic na to nie wskazuje. Na budynkach migają znajomo wyglądające napisy: „Bier”, „Zigaretten”, „Wechselstube”, „Tankstelle”.

W sklepie od samego progu witani są po niemiecku, chociaż zasób słownictwa sprzedawcy ogranicza się do kilku zwrotów grzecznościowych, kilkunastu najbardziej przydatnych słów z jego branży oraz nazw alkoholi i papierosów wymawianych z kaleczonym niemieckim akcentem. Jego brak znajomości języka sąsiada wyjdzie na jaw, jeśli niemieccy klienci będą chcieli się spoufalić. Ale rzadko kiedy chcą.

Odra wysycha

Nazajutrz rano, kiedy młodzi mieszkańcy Frankfurtu borykają się z popiątkowym Weltschmerzem, ich rodzice i dziadkowie udają się na słubicki targ.

– Niemcy uwielbiają te weekendowe wypady na bazarek, to dla nich folklor – tłumaczy Beata. – Przyjadą, zjedzą pierogi albo Wurst, wypiją piwo.

Sprzedawcy z czterystu stoisk nawołują klientów po niemiecku. Panuje tutaj „domniemanie Niemca” – przyszedłeś, znaczy, że jesteś zza Odry.

– Polacy rzadko zaglądają na słubicki bazar. Wszystkie ceny i towary są „pod Niemców” – opowiada Anna, miejscowa spedytorka. – Kiedy przyszłam tutaj po raz pierwszy, myślałam, że to raj na ziemi, że wszystko można kupić za pół darmo. Dopiero później zorientowałam się, że ceny są podawane w euro. Mimo wszystko jednak dla nich to taniocha, dużo zaoszczędzają.

Straganiarze bez mrugnięcia okiem przyjmują unijną walutę – tutaj wszyscy są euroentuzjastami. Na stoiskach z pirackimi płytami nie ma ani jednego filmu po polsku, można za to dostać „Der Diktatora” czy „Der Herr der Ringe”. Przy jednym z nich ustawiła się grupka niemieckich staruszków palących papierosy. Łamią w ten sposób zasady BHP oraz dobrego wychowania, ale tutaj nikt nie odważy się zwrócić im uwagi. Bez nich Słubicom groziłby upadek.

Można tu pracować na bazarze albo w usługach, innych możliwości jest niewiele. Słubicki landszaft składa się głównie ze sklepów z alkoholem, papierosami, stacji benzynowych oraz zakładów fryzjerskich – liczba fryzjerów przypadających na jednego mieszkańca jest tutaj najwyższa w całym kraju. Polacy raz dwa potrafią się połapać, czego akurat potrzeba Niemcom – kiedy na przykład niedawno zauważyli, że tamci coraz częściej chodzą wytatuowani, zakłady tatuażu zaczęły pojawiać się w mieście jak grzyby po deszczu.

– Oba brzegi Odry bardzo zbliżyły się do siebie. Jeszcze dwadzieścia lat temu zdarzało się, że Niemcy obrzucali polskie autokary kamieniami, a Polacy kradli im opony, ale ten okres mamy już za sobą – opowiada Beata. – Znam co prawda ludzi, którzy od dwudziestu lat nie odważyli się przejść na drugą stronę mostu, ale to wyjątki. Większość pozbywa się stereotypów.

Sztuka wyniesiona z galerii

Nowa Amerika rozciąga się od Szczettistan po Schlonsk. Na północy kończy się mniej więcej na Poznaniu, a na południu na Berlinie – nowoamerikańskie mapy są odwrócone, centrum wylądowało na peryferiach, a peryferie w centrum. Gdzie dokładnie sięgają granice tego kraju ze stolicą w Słubfurcie, nikt dokładnie nie wie, zresztą nie sposób się w tym połapać. Wystarczy, że pojawi się jakiś działacz ze Zgorzelic czy Zielonej Berg i państwo od razu się rozrasta. Nowoamerikaninem może zostać każdy.

– Wytyczone granice, historyczne ziemie poprzecinane jednym pociągnięciem pióra, są umowne – tłumaczy Michael Kurzwelly, frankfurcki artysta, wykładowca na miejscowym uniwersytecie i ojciec-założyciel Nowej Ameriki. – Chcemy uświadomić ludziom, że podział na „my” i „oni” jest sztuczny. Pokazując, że każdy może stworzyć sobie państwo i wytyczyć granice, zmuszamy ich do myślenia, rekonstruujemy rzeczywistość.

Po niemiecku nazywa się Michael, po polsku Michał, a po słubfurcku Misiał. Sam wymyślił nowy język, który ma pozwolić porozumiewać się ludziom po obu stronach Odry i Nysy. Język słubfurcki tworzy każdy jego użytkownik, polega na dowolnym łączeniu słów polskich i niemieckich.

Nowoamerikanie działają od kilkunastu lat, jest ich już ponad setka. Mają swoje dowody osobiste, flagę, uniwersytet. W parlamencie Słubfurtu spotykają się nie tylko nowoamerikanie, ale również zwykli mieszkańcy miasta. Posiedzenia zwołuje się zawsze, kiedy pojawia się jakiś problem – magazynowanie odpadów czy uruchomienie tramwaju między Frankfurtem i Słubicami.

– To, co robimy, jest żartem na serio. Nowa Amerika to eksperyment, model rozwoju postaw obywatelskich wśród lokalnej społeczności – zaznacza Misiał. – Tworzą go ci słubiczanie i frankfurtczycy, którzy nie chcąc biernie czekać na polityków, starają się na nowo zbliżyć do siebie Niemców i Polaków.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz zajmujący się Europą Wschodnią, redaktor dwumiesięcznika „Nowa Europa Wschodnia”. Autor książki „Królowie strzelców. Piłka w cieniu imperium”, Czarne 2018.  Za wydany w 2020 r. reportaż „Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku” otrzymał podwójną… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2012

Artykuł pochodzi z dodatku „Dobrze mieć sąsiada: Niemcy

Podobne artykuły