Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W tybetańskiej kuchni poruszenie. Goście z zagranicy nie zjawiają się tu co dzień. Gospodarz łapie się za głowę. – Gdy¬by nasze kobiety zaczęły tak podróżować, to by dopiero było! Ale takich kobiet tu nie ma. Prawie – dodaje, upijając łyk herbaty.
LHAKO
Ubiera się tradycyjnie. Długa suknia, sznury korali, włosy zaplecione w warkoczyki. To część jej zawodowego emploi – Lhako prowadzi klub muzyczny. Samotna matka, areszt przed olimpiadą w Pekinie. Wyszła za mąż, kiedy miała piętnaście lat. Ojciec zginął w wypadku, matka przeniosła się do innego mężczyzny. – Bardzo się bałam – mówi. – Męża przed ślubem nie widziałam. Rzucili mnie na głęboką wodę.
Dziś ma trójkę nastoletnich dzieci. Mąż zniknął parę lat temu. Powiedział, że wyjeżdża w interesach, ale szybko przestał się odzywać. Wtedy mieszkała jeszcze w górach. Sama nie mogła podołać gospodarstwu, sprzedała więc jaki i owce, kupiła mieszkanie w bloku. – Przyszła pora na męskie decyzje – żartuje. Dzieci poszły do szkoły, ona zaczęła szukać zajęcia.
Tu, gdzie mieszka, właściwie nic się nie dzieje. Jedyna rozrywka to bilard i nielegalny hazard na rynku. Dla mężczyzn jest jeszcze piwo w nocnym klubie i prostytutki.
– Nawet wyścigów konnych zabronili, bo to okazja do publicznych zgromadzeń, które zagrażają porządkowi społecznemu – mówi Lhako. – Dom kultury na ogół jest zamknięty. Raz w roku na rynku zorganizują koncert. Plac otacza sznur wojskowych ciężarówek. Na scenie jakaś gwiazda śpiewa o braterstwie narodów. Wodzirej woła: klaszczemy! To nie jest kultura, jakiej ten naród potrzebuje.
Lhako wymyśliła więc, że otworzy klub do tańca, śpiewania, spędzania czasu. Wynajęła lokal. Na ścianach górskie krajobrazy i śnieżne lwy – symbol Tybetu. Nad barem: portret Dalajlamy. Nie ma menu, jest tylko herbata i piwo. Ale tłum i tak pcha się do środka, aż nie sposób powietrza złapać.
– Czasem mamy wykłady dla młodzieży – wyjaśnia właścicielka. – O tym, jak być dobrym człowiekiem, szanować środowisko, być dumnym ze swojej kultury. I jak nie dać się ogłupić. Język chiński jest zabroniony. U nas płacisz juana, gdy wymknie ci się chińskie słowo. To działa! – Lhako pokazuje pustą skarbonkę.
Na scenie gra chłopak z mandoliną. Melancholijna melodia, pieśń o życiu w górach. Kilku policjantów przepycha się wśród tłumu. Lhako już się przyzwyczaiła do częstych kontroli. Aresztowano ją w kwietniu 2008 r. Przyszli, kiedy wieszała pranie. Nawet nie zdążyła pożegnać się z dziećmi. Zniknęła na trzy miesiące.
– Nie mogli mi nic udowodnić, ale tutaj nie trzeba nic udowadniać – uśmiecha się gorzko. – Wiele osób zamknięto na wszelki wypadek. Pytali, czy chciałam wysadzić gmach partii. Jak bym mogła? Tam też pracują Tybetańczycy. Wypuścili mnie za dwadzieścia tysięcy juanów. Nawet nie wiem, kto je wpłacił. Teraz dwóch tajniaków ma mnie ciągle na oku. Znam ich, mówimy sobie dzień dobry – śmieje się.
Pytam Lhako: jak było po tamtej stronie? Poważnieje, lecz nie przestaje poprawiać makijażu.
– Są rzeczy, o których lepiej zapomnieć.
DROLMA
Wyszła za mąż młodo, ale za starszego mężczyznę. Zamieszkała u teściów. Nowa rodzina traktowała synową jak robotnicę od ciężkiej pracy. Kilka dni po porodzie Drolma poszła po wodę. Nad rzeką zasłabła. Znaleźli ją sąsiedzi. Gdy doszła do siebie, wzięła niemowlę i wsiadła do autobusu. Uciekła do swoich.
Dziś syn Drolmy opowiada: – Mama zawsze była wyzwolona. To chyba dlatego, że ojciec pozwalał jej na wiele. Była pierwszą kobietą we wsi, która wsiadła na motor. Dwa motory rozbiła, ale ojciec mówił, że dopóki jej nic się nie stanie, mało go to obchodzi. Do tybetańskiej sukni zakładała kurtkę. Ojciec miał strzelbę. Posiadanie broni jest nielegalne, ale mama nie odniosła jej na policję. Oprócz strzelby ojciec zostawił dłużników. Ktoś musiał odebrać długi, więc mama zabrała się za to sama. Do dziś omijają naszą ulicę. Ale pieniądze oddali.
Drugiego męża Drolma poznała, kiedy ten był jeszcze mnichem. To dla niej zdjął zakonne szaty. W całym powiecie zawrzało. Mnich i kobieta po przejściach, taki skandal!
– Byli mnisi rzadko odnajdują się w społeczeństwie – mówi syn Drolmy. – Ojczym był typowym przykładem. Poza wódką i grą w karty niewiele go interesowało. Mama się nie przyzna, ale gdy wypił, zdarzało mu się ją uderzyć. Umarł, na szczęście, szybko.
Kilka lat temu Drolma otworzyła jadłodajnię z kuchnią tybetańską i syczuańską. Wcześniej biznes prowadzili głównie muzułmanie i Chińczycy. Z czasem ludzie zaczęli narzekać – nie dość, że u nich brudno, to jeszcze oszukują na jedzeniu. Co to za zupa, w której ledwie trzy skrawki mięsa pływają? – żalili się goście. A Drolma wszystko robi sama: pierogi, makaron. Na parapecie telefon – domowy, ale każdy może zadzwonić, gdzie chce. Dzieci mówią jej: weź kogoś do pracy, odpocznij. – A co ja będę robić? – pyta. Córka przysłała pantofle na obcasach. – Gdzie będę w nich chodzić? – i wyciera ręce w fartuch.
– Mama zawsze dużo pracowała. Musieliśmy być dobrze ubrani, żeby nikt nie mówił, że wyglądamy jak sieroty – mówi syn Drolmy. – Najgorzej było z zapłatą za szkołę, ale mama nie chciała słuchać, że rzucimy naukę.
Drolma dopowiada: – Kiedy zabrakło na czesne, nasza świnia przyszła nam z pomocą. Potrącił ją samochód. Kierowca dał nam tysiąc juanów i pojechał. A świnia wstała i wróciła na podwórko. Obiecałam potem w klasztorze, że nie będę hodować świń. W końcu trzyma się je tylko na mięso. A zabijanie to grzech.
– Swoim dzieciom mówię: nie będę za was decydować, bo jeszcze będziecie mi wyrzucać, jeśli coś pójdzie źle – mówi Drolma. – Róbcie cokolwiek, byle to miało sens. Życie, gdy jest przewidywalne, przestaje być ciekawe.
Pytam Drolmę, co chciałaby mieć dla siebie.
– Może nowy dom? Ale dookoła panuje taki wyścig, kto ile i lepiej zbuduje, że ja już wolę ten stary. Może tylko lepsze radio, żeby złapać Radio Wolna Azja?
JIMCO
Ostatni raz widziała męża pół roku temu. Zmęczyło ją bycie żoną policjanta. – Znalazłam nowe życie – mówi, rozkładając pranie na trawniku przed herbaciarnią, którą niedawno otworzyła. To przeszklony budynek z pokojami przedzielonymi zasłonkami w słonecznych barwach. W każdym kanapy i stół. Za oknem zasnute mgłą góry. – Postawiliśmy dwa piętra, żeby widok był mniej przyziemny – uśmiecha się właścicielka. – Chodź, porozmawiamy w domu. Ugotuję coś dla ciebie.
– Biznes zaczęłam robić dwadzieścia lat temu, zanim wyszłam za mąż – mówi Jimco, podciągając rękawy tybetańskiej sukni. – Musiałam pomóc mamie. Ojciec przesiedział w więzieniu jedenaście lat za walkę z systemem, a kiedy wyszedł, zostawił mamę. Poznali się w kołchozowym zespole tańca, tata był śliczny jak z obrazka. Wszyscy mówili: nie wychodź za niego, na pewno ucieknie. Drugi raz mama nie wyszła za mąż, choć kandydatów było wielu. – To była moja miłość – mówiła, i tak już zostało.
– Na początku byłam nieśmiała – opowiada Jimco nalewając herbatę. – Gdy rozkładałam towar i ktoś pytał o cenę, bałam się podnieść oczy. Jadłam, odwracając się od ulicy. Na pierwszy towar pożyczyłam siedemset juanów. Kupiłam w mieście worek ubrań i butów dla dzieci. To było za Deng Xiaopinga, zaczynało iść ku lepszemu. Sprzedawałam wszystko: ubrania, mięso, wełnę, zioła – wspomina.
Sama jeździła po towar. Nie miała prawa jazdy, brała kierowcę albo jechała autobusem. Przerwy robiła tylko wtedy, gdy rodziły się dzieci, a potem brała je ze sobą. – Mąż był zły, że nie ma mnie pod ręką. Mówił: mam pensję, wystarczy nam na życie. Ale ja chciałam mieć swoje pieniądze – tłumaczy.
Po paru latach odłożyła na własny sklep. Ale dla niej to wciąż było za mało. – Poprosiłam męża, żeby wziął pożyczkę z banku. Mnie przecież by jej nie dali, tu kobiety nie traktuje się jak człowieka – mówi. – Odpowiedział: skoro już musisz robić coś sama, niech to przynajmniej będzie małe. Żeby nie było widać.
W tajemnicy przed nim kupiła ziemię. Sama pojechała po materiały budowlane. Choć mówi, że jest tylko „od gotowania”, musiała być i architektem, i inżynierem.
– Ludzie się śmiali: nikt nie wejdzie do knajpy postawionej przez babę! A teraz spójrz: w drzwiach tłum gości, którzy odejdą z kwitkiem, bo nie ma miejsca.
Jimco podsuwa mi talerz z ozorkami i baraniną. Mięso jest z Australii, bo miejscowe kosztuje dużo więcej. Na deser jogurt – tak gęsty, że mógłby uchodzić za sernik. – U nas w górach wszystko jest naturalne: mleko, ser, mięso od szczęśliwych zwierząt – mówi. – Powinniśmy to sprzedawać za granicę, ale rząd w Pekinie myśli tylko, że trzeba gonić Amerykę i budować fabryki. Nie wiedzą, że tam nie przemysł, ale natura jest w modzie. Jednego w życiu żałuję – Jimco wzdycha ciężko – tego, że nie mogłam pójść do szkoły.
Pytam Jimco: co jest potrzebne, aby odnieść sukces? Odpowiada bez namysłu.
– Pasja. Trzeba kochać to, co robisz. Teraz piszesz do gazety. Lubisz to? No właśnie.
***
Jakiś czas później rozmawiam w Pekinie ze studentem z Tybetu. Czyta Orwella, słucha Eminema. Twierdzi, że Chinki są dobre na romans: – Ale na stałe to tylko dziewczyna ze wsi. Musi być niewykształcona. Inaczej nie będzie mnie słuchać i nie będzie pracować w domu – mówi. – I do głowy będą jej przychodzić różne dziwne rzeczy.
Rozmowy przeprowadzono w kilku miejscowościach w Tybecie znajdujących się dziś na terenie chińskiej prowincji Syczuan. Imiona bohaterek zostały zmienione.