Dziwaczne więzy

Można zarzucić filmowi „Godziny’ Stephena Daldry'ego, że jego uroda i konstrukcyjna doskonałość zanadto rzucają się w oczy. Ale przecież autor nie tyle się nimi pyszni, ile raczej dopuszcza nas, widzów, coraz bliżej do tajemnicy, odsłania coraz przepastniejsze jej głębie.

30.03.2003

Czyta się kilka minut

Początkowo wydaje się, że idzie o samo smakowanie równoległości losów trzech głównych bohaterek, umieszczonych w trzech różnych czasach i miejscach. W 1924 roku Virginia Woolf w domu na podlondyńskim wygnaniu zaczyna pisać swoją najważniejszą powieść „Pani Dalloway”. Dwadzieścia siedem lat później Amerykanka Laura Brown, w domu na przedmieściu Los Angeles, zaczyna tę powieść czytać. Po dalszych pięćdziesięciu latach, w Nowym Jorku, Clarissa Vaughn, nazywana „panią Dalloway” przez swego byłego kochanka, poetę Richarda, świadomie wchodzi w rolę tej bohaterki przygotowując od rana przyjęcie na jego cześć. Przyglądamy się, jak każda z nich budzi się, wstaje, jak komentowany jest rytuał śniadania i jakimi drogami w salonie każdej z nich zjawiają się kwiaty. Ta równoległość staje się tym bardziej ekscytująca, im lepiej rozumiemy, że u kresu ujawnianego przed nami doświadczenia każdej z nich znajduje się śmierć, w każdym wątku doznawana inaczej, z innej perspektywy i z odmiennej strony.

W pewnym momencie zaczynamy się orientować, że nie tyle sama równoległość losów jest ekscytująca, ile fakt, że ich źródłem jest jeden projekt artystyczny. To Vir-ginia Woolf jest najważniejsza, to jej samobójcza śmierć ukazana jest w ramie, na czwartej jeszcze płaszczyźnie czasu, w 1941 roku, w zgodzie z biografią pisarki. To z jej uważnego, skoncentrowanego na realizacji swojego pomysłu spojrzenia, rodzi się cała fabuła, jej zaskakujące sploty. To z jej -wyławianych z rozmów z mężem - komentarzy dotyczących decyzji pisarskich dedukujemy losy bohaterów dwóch kolejnych wątków. „Godziny” są więc także filmem o twórczości, o sile jej oddziaływania, o energii, jaka się w niej skupia.

W końcu jednak dochodzimy do wniosku, że ostatecznym celem użytych w filmie środków jest nie tyle sama refleksja o naturze twórczości, ile wzbudzenie w widzu doznania nieogarnionego bogactwa życia, doznania najpełniej możliwego właśnie dzięki kontaktowi ze sztuką, rezultatem twórczości. Oto montażowo-muzyczne połączenie dwóch spojrzeń: Virginii Woolf, wpatrującej się z bliska w martwe oczy umarłego ptaka, i Laury Brown, oczekującej na śmierć w wynajętym pokoju hotelowym i w ostatniej chwili wymykającej się temu oczekiwaniu. To niezwykłe połączenie otwiera jeszcze rozleglejsze perspektywy, jeśli pamiętać, że w obu przypadkach spojrzenia bohaterek krzyżowały się wcześniej ze wzrokiem dzieci: w wątku Virginii - ze spojrzeniem jej małej siostrzenicy, przeżywającej w kontakcie z nią swą dziecinną inicjację; w wątku Laury - ze wzrokiem jej synka, jedynego świadka przeżywającego przyszły dramat. Już do samego odbiorcy należy wyciąganie konsekwencji z podobnych zbieżności i pokrewieństw.

Czytelnik powieści Woolf, do której film Stephena Daldry (za pośrednictwem książki Michaela Cunninghama) odsyła, zorientuje się łatwo, że u podłoża takiej intencji stoi tamten rzeczywisty, prozatorski projekt. Literacka niepowtarzalność „Pani Dalloway” Virginii Woolf, której akcja rozgrywa się w ciągu jednego letniego dnia 1923 roku w Londynie, opiera się na konfrontacji monologów wewnętrznych dziesiątków postaci. Sens tego zabiegu komentuje tam sama tytułowa bohaterka: „Jadąc któregoś dnia omnibusem po Shaftesbury Avenue Klarysa powiedziała, że czuje siebie wszędzie; nie tylko »tu, tu, tu«, powiedziała uderzając w oparcie siedzenia; wszędzie. Zatoczyła ręką koło (...). Jest wszystkim tym, powiedziała. Więc żeby ją poznać (czy żeby w ogóle poznać kogokolwiek), trzeba odszukać tych ludzi, którzy ją uzupełniają; a nawet poznać miejsca, które ją uzupełniają. Dziwaczne więzy łączą ją z ludźmi, z którymi nigdy nie rozmawiała - z kobietami na ulicy, z mężczyznami za ladą sklepów, nawet z drzewami”. Film Stephena Daldry wzbogaca ten projekt o obrazy wydobyte z przyszłych losów, z kolejnych epok.

Związek filmu z powieścią Virginii Woolf jest zresztą daleko bardziej skomplikowany. W powieści, przy całej jej wielogłosowości, dominuje równoległe przedstawianie dwóch centralnych postaci, które nigdy, ani na moment się z sobą nie spotykają. To Klarysa Dalloway i Septimus Warren Smith, który popada w obłęd w wyniku niedawnych przeżyć wojennych. Konstrukcja utworu podpowiada, że tych dwoje nie znających się ludzi to dwie cząstki tej samej osobowości; motyw androgyna powróci po trzech latach w kolejnej powieści Woolf „Orlando”. W filmie odpowiednikami tej pary są bohaterowie historii nowojorskiej: Clarissa Vaughn i poeta Richard; to oni są z sobą dozgonnie połączeni, a zarazem nie unoszą swojego związku. W filmie Daldry'ego (co nie dziwi w dziele reżysera, który debiutował niedawno wspaniałym skądinąd
„Billy Elliotem”) owa androgynia przełożona jest nieco zbyt prostolinijnie na biseksualizm.

Zarówno w wątku Laury Brown, jak w historii Clarissy i Richarda pojawiają się - delikatne, lecz jednoznaczne - sugestie, że niespełnienie bohaterów w życiu małżeńskim i rodzinnym wynika ze współistnienia w ich osobowościach odmiennych orientacji seksualnych. Na szczęście jednak motyw ten nie wybija się na plan pierwszy zbyt natrętnie; jest tylko istotną cząstką wielorakiego splotu tonacji i barw, wyrażającego tragizm losu. Tragizm ów jest jednak w „Godzinach” tonowany przez poczucie harmonii. Uścisk łączący starą Laurę Brown z młodziutką córką Clarissy (jej niedoszłą wnuczką), wyrażający zrozumienie i przebaczenie, stanowi najpiękniejszy wyraz tej harmonii.

*

Dawno już (chyba od czasu „Co się wydarzyło w Madison County” Clinta Eastwooda) nie widziałem w kinie dzieła tak spełnionego. Toteż gdybym głosował na Oscary, przyznałbym je w tym roku „Godzinom” we wszystkich możliwych kategoriach (może poza główną rolą męską). Największy kłopot miałbym naturalnie w konkurencji „główna rola kobieca”. Wybierając między zmienioną nie do poznania Nicole Kidman, poruszającą Julianne Moore a najbardziej wielobarwną i tajemniczą Meryl Streep, zdecydowałbym się na tę ostatnią. To jej udało się najlepiej oddać istotę osobowości pani Dalloway: żadne jej określenie nie jest ostateczne i niczego nie można być do końca pewnym, kiedy się o niej mówi.

„GODZINY” (The Hours). Reż.: STEPHEN DALDRY. Scen.: David Hare wg powieści Michaela Cunninghama. Zdj.: Seamus McGarevey. Muz.: Philip Glass. Wykonawcy: Nicole Kidman (Virginia Woolf), Meryl Streep (Clarissa Vaughn), Julianne Moore (Laura Brown), Ed Harris (Richard), Miranda Richardson (siostra Virginii), Stephen Dillane (Leonard Woolf), John Reilly (Dan Brown), Jack Rovello (Richie), Clare Danes (córka Clarissy), Allison Janney (Sally), Toni Colette (Kitty), Jeff Daniels (przyjaciel Richarda). USA 2002. Dystrybucja SPI. 114 min.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2003

Artykuł pochodzi z dodatku „Film w Tygodniku (13/2003)