Dzieci Molocha

„Listy” Kerouaca i Ginsberga to kronika trudnej przyjaźni dwóch ekscentryków, egomaniaków, wręcz świrów, słowem – dwóch fascynujących artystów. Ludzka komedia w kostiumach z epoki, w korespondencyjnych odcinkach.

04.02.2013

Czyta się kilka minut

Gruby czerwono-czarny tom, który dzięki Wydawnictwu Czarne mam przed sobą na biurku, jest jak masywny nagrobek, wystawiony epoce dwudziestowiecznych buntowników. Ale wrażenie, że mamy w ręku marmur, a nie arcyludzką historię, znika prędko, kiedy sięgamy po kolejne listy, pisane z amerykańskich i zamorskich adresów przez dwóch przyjaciół, Żyda z New Jersey i francuskiego Kanadyjczyka, którzy przybyli na amerykański parnas znikąd, po czym w aurze skandalu i błazeństwa, w chmurach konopnego dymu, wywrócili literaturę do góry nogami i poderwali co najmniej dwa amerykańskie pokolenia do buntu przeciwko betonowemu molochowi współczesności.

Towarzysze broni

Co najważniejsze, zbiór listów poety Allena Gisnberga i powieściopisarza Jacka Kerouaca ukazuje ów proces in statu nascendi, od pierwszego listu z 1944 roku po szczątkową korespondencję dwadzieścia lat później, u szczytu sukcesu i, dla Kerouaca, tuż przed życiowym upadkiem. „Listy”, jakie pozostawili, to barwny, pełen zachwycających szczegółów, odcinkowy serial ze świata, który choć o pół wieku odległy, ukształtował nas wszystkich.

Jak u Williama Blake’a, którego uwielbiali, drogą od początku miał być artystyczny radykalizm, bezlitosne rozdzielenie biegunów. Wyzwanie rzucone światu, a przy okazji autokreacja. „Prawda jest taka, że wizję, to ja już mam” – pisze Kerouac do Ginsberga w 1945 roku. „Chyba wszyscy ją mamy... Brakuje nam tylko metody”. Chcieli innej sztuki niż ta akademicko dostojna, którą im proponowały „znerwicowane, bezkrwiste ryby z Columbii”.

Młodzi Kerouac i Ginsberg z wczesnych listów szukają czegoś, czego nie znajdują ani pod „różową kopułą, z której sączy się na nas blask technikolorowej poświaty”, ani „w archetypowej moralności odzianej w nowoczesne regalia (...) Biura Informacji Wojskowej”. Odrzucają świat jako zbyt mało intensywny, nieautentyczny. Są brani za pomyleńców, często na własne życzenie. Za narkotyki i zakłócanie porządku lądują w aresztach i więzieniach. Zamieniają się kochankami płci obojga. I rozmawiają, rozmawiają bez przerwy, a później znowu piszą do siebie, szukając artystycznej metody w szaleństwie. Oswajając pragnienie, zmieniając je w artystyczną metodę, bywają dla siebie bezlitośni. „Nie dostrzegasz” – pisze Ginsberg w 1945 roku – „że jest rzeczą niemożliwą oddać się innym ludziom, bo oddajesz się swojej sztuce. Za to moja sztuka oddaje się mnie”. Szukając siebie, młodzi jeszcze-nie--beatnicy (bo samą nazwę pokolenia musieli dopiero wymyślić) funkcjonują na coraz dalszych obrzeżach zacnego społeczeństwa. Ginsberg raz i drugi wylatuje z uniwersytetu Columbia. Jego kompani zamiast studiować, czytają żarłocznie: Dostojewskiego i Gogola, Francuzów, klasykę. I rozmawiają, piszą listy i znowu rozmawiają. To coraz mocniejsza przyjaźń towarzyszy broni, w wojnie, której nie zdążyli jeszcze nawet zdefiniować.

Szklana kula

W 1948 roku Ginsberg i Kerouac nadal szukają metody, ale wiedzą już, czym jest ich wojna. Wiedząc dziś, co napisali, można im wybaczyć minoderię i rozedrganie, a także podziwiać ich determinację. „Jacku, to może być coś wielkiego, Twój najbardziej obiecujący tekst – tylko błagam, nie spierdol tego” – przestrzega Ginsberg przyjaciela przed nadmierną refleksyjnością. Ich sztuka ma uosabiać Inność, Podziemie, ale ma też być bardzo ziemska, konkretna, jak amerykański kontynent, który wkrótce zacznie przemierzać Kerouac.

To wszystko działo się bardzo dawno, hippisowskie i późniejsze czasy zbanalizowały do bólu temat włóczęgi jako drogi wolności. Dlatego największą radość sprawią czytelnikowi zwyczajne, plotkarskie opisy balang, romansów, kłótni i natychmiast urzeczywistnianych wariackich pomysłów. Mnóstwo tego w listach. Opisy wnętrz barów, nowojorskich parków o świcie, ploteczki o dawno przebrzmiałych sławach i literackich celebrytach tamtej epoki. Mnóstwo też świeżej naiwności, która dzisiaj, po latach, jakoś przestaje razić. Jak we fragmencie listu Kerouaca ze stycznia 1950 roku, który zaczyna się skierowanymi do Ginsberga słowami: „Dzisiaj, spacerując pod wieczór anielskimi ulicami nabrzeża, nagle zapragnąłem powiedzieć Ci, jaki jesteś cudowny. Proszę, nie gniewaj się już na mnie. Wiesz, na czym polega tajemnica tego świata? Ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, że są aniołami. Boskie anioły zniewalają mnie i mamią. Pod barowozem sterczała dzisiaj jakaś kurwa i jeden staruch – Boże! – jakie oni mieli twarze! Zastanawiałem się, co Bóg mógł mieć na myśli. Potem w metrze ledwo się powstrzymałem, żeby się nie zerwać i nie zacząć krzyczeć”.

Jednakże „Listy” to nie tylko szklana bańka z kolorowym pyłem historii. To kronika trudnej przyjaźni dwóch ekscentryków, egomaniaków, wręcz świrów, słowem – dwóch fascynujących artystów. Ludzka komedia w kostiumach z epoki, w korespondencyjnych odcinkach.

Przeciw Molochowi

Dziś wiemy, że obrazoburczy plan samozwańczych „hipsterów-aniołów” powiódł się zaskakująco łatwo. Ginsberg, Kerouac i inni nie tylko stworzyli własną mitologię, ale narzucili ją całemu pokoleniu naśladowców i apologetów. Dzisiaj broszurowe wydanie „Skowytu” czy „W drodze” można sobie sprawić w każdej księgarni. W roku 1950 jednak hasła, by ruszyć w drogę i po whitmanowsku, z grupką podobnych świętych szaleńców, poszukiwać prawdziwej Ameryki i prawdziwego olśnienia, były wołaniem na puszczy. Prawdziwym bożkiem nowego świata była wówczas pisana wielką literą Bomba, symbolizująca rychłą zagładę atomową wszystkiego i jednocześnie mającą temu zapobiec industrialną mobilizację.

Dwadzieścia lat później spadkobiercy i uczniowie beatników, już jako „hippisi”, milionowymi tłumami ukazali Ameryce inną mobilizację – przeciwko Bombie, wojnie wietnamskiej, technologii, ciasnej moralności. Ale w 1950 roku Ginsberg i Kerouac nie opublikowali jeszcze nic. Na razie marzyli tylko wspólnie i udzielali sobie dobrych rad. Nieugięcie wierzyli – co jasno wynika z wczesnych listów – że ich Nowa Wizja jest bliska urzeczywistnienia. A w drodze ku przyszłej wizji czytali żarłocznie i spierali się o znaczenie tych lektur.

Urzeczywistnili obaj tę wymarzoną przyszłość mimo wszystko bardziej, niżby się spodziewali. „Skowyt” Ginsberga jest bodaj najdonośniejszym wierszem tamtej epoki. Wspomagany peyotlem i wspomnieniem kuracji psychiatrycznej, poeta znalazł godny swojego czasu nowy głos i nową tonację. Efekt był i jest po dziś dzień piorunujący przy pierwszej lekturze. „Jaki sfinks z cementu i aluminium rozbił im czaszki i wyjadł mózg i wyobraźnię? / Moloch! Samotność! Brud! Brzydota! Kubły na śmieci i nieosiągalne dolary! Dzieci wrzeszczące pod schodami! Chłopcy łkający w koszarach! / Starcy płaczący w parkach! / (...) Moloch o umyśle czystej maszynerii! Moloch którego krew to krążący pieniądz! Moloch którego palce to dziesięć armii! Moloch którego piersi to ludożercza prądnica! Moloch którego ucho to dymiący grób!” Jak przejść obojętnie, jak grzecznie się zdystansować od głosu, który jest proroczym skowytem? Poematu w 1956 roku próbowano zakazać, ale sędzia Clayton Horn nie dopuścił do tego i odrzucił cenzorskie zapędy przeciwników Ginsberga. Współczesny świat przejrzał się w lustrze.

Również „W drodze” Kerouaca (opublikowane później także w Polsce, w genialnym przekładzie nieodżałowanej Anny Kołyszko) rodziło się w bólach, ale nadało symboliczny kształt alternatywnemu ruchowi społecznemu, jaki zapoczątkowali beatnicy. Artystyczne bóle porodowe potrafiły mocno poróżnić przyjaciół. „Drogi Jacku, nie wyobrażam sobie, że ktoś Ci to w ogóle wyda, ta książka jest tak strasznie osobista, język ocieka seksem i naszpikowałeś ją aluzjami do naszej lokalnej mitologii (...) Kiedy piszesz równo i dobrze – tak jak w szkicach, w ekspozycji – to nie masz sobie równych w dzisiejszej Ameryce” – konstatuje Ginsberg, a niesyty pochwał Kerouac oczywiście się obraża. Zwłaszcza za uwagi o „odwalaniu improwizki”, bo przecież jazz był beatnikowską świętością i metodą ekspresji. „Dlaczego ktoś publikuje książkę Holmesa, która jest do dupy, a nie publikuje mojej?” – pyta w liście z Kalifornii. Zalany, co sam wyznaje, Kerouac życzy Ginsbergowi śmierci od noża i od niechcenia przechodzi w liście do innych tematów. Kilka dni później przeprasza („Byłem ujarany trawą i nie przestawałem stukać w maszynę”), ale gorzko przypomina, że „kiedyś nasze poematy karmiły się MIŁOŚCIĄ, a nie jakimiś tam nerwowymi metodami”.

Wspaniały debiut „W drodze” zastaje Kerouaca w meksykańskiej głuszy, gdzie na szczęście jest poczta i można kupić znaczki, by Ginsbergowi wysłać parę słów do Nowego Jorku, wspomnieć o analogicznej narkotykowej turystyce Williama Burroughsa w Tangerze, zatęsknić za nieautentycznym może, ale jakże kuszącym zgiełkiem świata. Czytelnicy „W drodze” znajdą w tych partiach „Listów” arcyciekawy wątek losów Neala Cassady’ego, wspólnego przyjaciela (czasem także kochanka) Kerouaca i Ginsberga. Neal to pierwowzór Deana Moriarty’ego z powieści: zawsze w kłopotach, zawsze w ekstazie, zawsze gotowy wskoczyć w auto i ruszać na drugi kraniec kontynentu, ścigany przez porzucone kochanki i stanową policję. Neal, zmarnowany prototyp dobrego, spontanicznego, niezepsutego edukacją dziecięcia-kwiatu. Neil to wdzięczny temat literacki, ale problematyczny jako bliźni. I im sławniejsi stają się Kerouac i Ginsberg, tym oględniej wspominają w listach swojego niegdysiejszego młodego idola. „Z Nealem coś się totalnie spieprzyło” – stwierdzają lekko, ale czytelnik znajdzie w tych słowach wiele nieoczekiwanej, gorzkiej ironii.

Przełęcze bezsensu

Najtrudniejsza dla czytelnika, choć na swój sposób fascynująca, okaże się zapewne środkowa część tomu. Po gorączkowej narracji lat początkowych, po ukazaniu się dwóch najważniejszych tytułów beatnikowskiego kanonu, Kerouac i Ginsberg nie byli już dwójką anonimowych, ambitnych rozbitków z sytej Ameryki. Ich udziałem stał się sukces, a więc i jakie-takie pieniądze. „ZACZNIJ OSZCZĘDZAĆ!!!!!” – napomina upojonego sukcesem Kerouaca Ginsberg, przestrzegając: „Kto wie, czy nas wszyscy nie zapomną jak Melville’a, kiedy Rosjanie dotrą na księżyc i świat miał będzie dosyć USA!”.

Świat jednak postanowił akurat pokochać beatników, zrobić z nich swoje maskotki. Hollywood kręci „Buntownika bez powodu”, młodość, dżinsy i rock’n’roll przechodzą do mainstreamu. Co gorsza, widać w „Listach” wyraźnie, że około 1955 roku obaj autorzy uwierzyli, że potrafią chodzić po wodzie. Ginsberg stał się ludowym trybunem – na ulicach East Village, ale i na kampusach. Kerouac odkrył buddyzm i natychmiast stał się apologetą Ośmiorakich (i wszelkich innych) Ścieżek Szlachetności. W kolejnych listach wzywa Ginsberga do osiągania „klarownego umysłu”. W ich listach z tego okresu brak czegoś istotnego. Nie żarliwości i ekspresji, bo tych aż nadto – ale krytycznego, nie retorycznego, spotkania z realnością autostrad i rzeźni. Brak chyba niezapożyczonej, autentycznej mądrości.

W pewnym sensie byli Don Kichotami – powtórzyli Cervantowską trajektorię, bo najpierw swoim buntem podważyli uładzone postrzeganie amerykańskiej powojennej współczesności, jej gładką hollywoodzką powierzchnię. W serii nadzwyczajnych artystycznych osiągnięć pokazali sztuce współczesnej nowe możliwości. Zaraz jednak, jak Don Kichot w powieści, zostali wpierw relegowani do roli szkodliwych wariatów, jurodiwych, odmieńców w szmatach i paciorkach, a później – oswojeni. Sława zaś wywołała przewidywalny efekt – obaj autorzy zaczęli błądzić, każdy w osobnej chmurze swojego narcyzmu.

Intuicja i radykalizm wizji z listu na list nieubłaganie przechodzą w artystyczną manierę, a poszukiwanie absolutu powoli przeistacza się w bezpieczną, ekumenicznie mdłą „duchowość”, którą po dziś dzień pakują w pudełka i sprzedają na straganach handlarze spod znaku New Age. Także ci literaccy, ale na wymienianie ich nazwisk raczej szkoda miejsca. Uważny czytelnik łatwo rozpozna ten mechanizm komercjalizacji buntu. O ile świat Molocha uniformizował i ujednolicał, era zapoczątkowana przez Ginsberga, Kerouaca i ich spadkobierców umiała zaprzęgnąć bunt do kieratu. Skoro jednostka heroicznie żąda prawa do wyboru, ofiarowuje się jej bezpieczny wybór. Heroina czy homoseksualizm pozostają wprawdzie w sferze tabu, ale wybory estetyczne, oswojone jako „styl życia”, wzmacniają odtąd mainstream.

Dzisiaj mamy oczywistą świadomość tej komercjalizacji buntu, tak jak wiemy, że próżno czekać na Erę Wodnika, dlatego są chwile, kiedy z niejakim zażenowaniem czytamy niektóre spośród „Listów”. Jak na dłoni widzimy dwoistość i pomieszanie właściwe beatnikom. Ich apostaza przeciwko Molochowi była jednak, mimo wszystko, najbardziej przekonującym, symbolicznym zakończeniem ery wczesnej, paratotalitarnej nowoczesności. To przecież tropem „Skowytu” i „W drodze” przyszły następne akty rebelii: Woodstock, Praska Wiosna, Mur Berliński, rap, obalający informacyjne monopole Internet. Także dzięki tamtej rebelii dziś każdy może wyglądać, jak tylko chce, jak sobie tylko wymarzy. Tylko czy to jeszcze coś znaczy? Nowy Moloch jest miękki, wyrozumiały. Chętnie sponsoruje inność, co sezon odmienną. Wobec jego machiny prymitywny ucisk z połowy XX wieku jest jak osmolona machina parowa – toporna, ale i śmiesznie oczywista. Kim jednak są nowi Ginsbergowie, którzy by potrafili w równie pamiętny sposób nazwać nasze dzisiejsze niewidzialne więzienie? Czy znamy ich nazwiska? I, ważna rzecz, czy ludzie ci piszą dziś do siebie listy?

Ściernisko sławy

Są późne lata 50. Wciąż opiewając spontaniczność, teraz już obaj pisarze starannie uprawiają poletka własnej sławy. Napompowany ideami Azji Kerouac pisze „Włóczęgów Dharmy” i mocno nie po buddyjsku zapija się coraz bardziej. Ginsberg łagodnieje, i nie rezygnując z chłopców i narkotyków, na wariackich papierach co prawda, lecz przecież dołącza stopniowo do literackiego establishmentu. Może tak miało być? Może nie powinno to dziwić, skoro obaj byli wstydliwymi introwertykami, dużo mniej śmiałymi, niżby na to wskazywały ich utwory? Jest jednak coś niepokojącego w fakcie, że dwaj rozwichrzeni artyści swoje listy skrzętnie kolekcjonowali, jak gdyby zawczasu widzieli ich miejsce w szacownym muzeum czy uniwersyteckim zbiorze.

Bo czy razem ze sławą przyszła wielkość? Mamy czasem wrażenie dokładnie przeciwne. Nie można nie wspomnieć, że żadna z późniejszych powieści Jacka Kerouaca nie dorównywała „W drodze”, a Ginsberg nad pisanie wierszy przedkładał ich publiczne recytacje. Świat przyjmuje ich z otwartymi ramionami, ale też, uznając beatnikowski sztafaż, dyktuje warunki. Czasami, w chwili irytacji, autorzy przywołują dawny gniew i bunt, które zdążyły przemienić się w pozę. „Weźmiemy kije bejsbolowe, napchamy kieszenie kamorami” – marzy Kerouac o pomszczeniu literackiej zniewagi. Stać go już na ironię. Ich przyjaciołom wiedzie się po staremu. „Jane Bowles ześwirowała, jest w Szpitalu Angielskim” – piszą o bohaterce „Pod osłoną nieba”. Burroughs pisze i ćpa. Neil „bieżnikuje opony w Los Gatos, do pracy chodzi na piechotę – mówi, że gdybyśmy kręcili „W drodze”, to chętnie zagra Deana, wszystko lepsze od bieżnikowania”. Na co Allen w kolejnej przesyłce, zdegustowany polityką Nixona, o której rozpisuje się obszernie, na koniec wali prosto z mostu: „NIENAWIDZĘ AMERYKI”.

Jest rok 1960 i korespondencja zaczyna się rwać, lecz teraz powracają w niej podsumowania, pojęciowe wytrychy. „Właśnie przed chwilą mnie olśniło – w typowy dla siebie sposób zaczyna Kerouac list do Allena w Indiach – jak fajowo w sumie ułożyła się ta nasza przyjaźń, nie chodzi mi tylko o te wszystkie nieziemskie listy (całą korespondencję od Ciebie trzymam w nowym, stalowym segregatorze, można zawsze sobie do niej zajrzeć, wyszukać konkretny list, itd.) i o nasze niesamowite przygody na Moście Brooklińskim, na Columbii, we Frisco, w Meksyku itd. Ale o tę cała wyrąbaną literaturę (wyrąbaną-w-kosmos), którą zapoczątkowaliśmy, o te wszystkie zawirowania i poziomy...”. Ale zawirowania i poziomy – hmm? – przejęli już inni, młodsi. Zamiast jazzu na kampusach i nad mokrą łąką Woodstock dudni gitarowy rock.

„Tak czy siak, gdzieś się jeszcze razem wybierzemy, coś porobimy, kiedyś tam, copain” – bez żaru konkluduje Kerouac. Widzimy, że w świat obu gałganiarskich celebrytów wkradła się tymczasem nadmierność, przerost sytuacji, spotkań, informacji, zobowiązań. „ZA DUŻO” – wzdycha z Kalifornii Ginsberg. Tego, co się ziściło, sławy i idących za nią możliwości, jest za dużo, jak w gigantycznym supermarkecie zdarzeń i idei, gdzie indywidualne wybory zatracają znaczenie. Indie, Kuba, Moskwa, poczciwy Nowy Jork? Ekstatyczny krzyk Ginsberga zaczyna brzmieć karykaturalnie, jak w ostatnim liście w zbiorze: „Ja nowo narodzony ja szczęśliwy ja śpiewam harikriszna (...). A teraz chodźmy, ratujmy Amerykę zanim biedaczka umrze z braku miłości. Ja napiszę „Skowyt” na wspak, biały „Skowyt”, i nie będzie już śmierci. O! Walcie Whitmanie, Cześć, Jack!”.

To było naprawdę pożegnanie. Wypalony Kerouac zmarł na marskość wątroby w 1969 roku. Allen Ginsberg żył i pisał w swoim utartym stylu do 1997 roku. Ale ich korespondencja urywa się dużo wcześniej. Tym, co rozluźniło, a później wręcz przerwało pisaninę dwóch przyjaciół, były rozmowy międzymiastowe przez telefon. Pozbawione wymiaru refleksji, zdawkowe, ale wygodne. W dzisiejszej dobie listów już się właściwie nie pisze – co najwyżej suche e-maile albo twitterowe haiku. Tym większa radość, że zamknięte w „stalowym segregatorze”, pieczołowicie przechowane listy Ginsberga i Kerouaca przetrwały. Spuścizna ta jest nierówna nawet w wyborze. Mnóstwo tu gadaniny, hermetycznych wizji, ale też wnikliwej obserwacji, radości i ekstazy. Najwięcej zaś – ambicji, co nie dziwi u dwóch autorów tak niepospolitych. Ambicji, którą Czesław Miłosz podsumował pamiętną strofą: „Allen, dobry człowieku, wielki poeto morderczego stulecia / Zazdroszczę tobie odwagi absolutnego wyzwania, słów gorejących, zaciekłej klątwy proroka. / Wstydliwe uśmiechy ironistów zachowano w muzeach i nie są wielką sztuką, ale pamiątką niewiary. / Podczas kiedy twój wrzask bluźnierczy dalej rozlega się w neonowej pustyni, po której błądzi ludzkie plemię skazane na nierzeczywistość”.  


Kerouac / Ginsberg. Listy, red. Bill Morgan i David Stanford, przeł. Krzysztof Majer, Czarne, Wołowiec 2012.


JAN „JACKSON” SZASTYŃSKI jest weteranem kontrkultury i filozofem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 06/2013