Dyskretny urok mistyfikacji

Najefektowniejsze sceny sennych wizji w kinie i literaturze są zwykle mroczne. Kto by chciał czytać o sielankach? Moja bohaterka, Leonora, śni więc prorocze sny o katastrofach, zabójstwach, egzekucjach, no i oczywiście o Rewolucji Francuskiej.

24.05.2013

Czyta się kilka minut

 / Fot. Jakub Pawlak i Marek Sokołowski / CULTURE.PL
/ Fot. Jakub Pawlak i Marek Sokołowski / CULTURE.PL

GRZEGORZ JANKOWICZ: Mój synek poprosił, żebym na początek zapytał Cię o książki dla dzieci. Był ciekaw, jak powstają ilustracje. Przy „Szalonym zegarze” współpracowałaś z Antonim Boratyńskim. „Księżycowe duchy” współtworzył Franciszek Maśluszczak. A w „Czarnej Górze” i „Bluesie Nosorożca” znajdują się rysunki Józefa Wilkonia. Doborowy zestaw ilustratorów...

AGNIESZKA TABORSKA: Ilustracje do bajek powstają jak w bajce. Wpierw bajkę piszesz, potem dzwonisz do kogoś, kogo prace podziwiasz od dawna i – ku twemu zdziwieniu – ten ktoś zgadza się zilustrować twój maszynopis! Antoni Boratyński był na tyle wspaniałomyślny, że zilustrował „Szalony zegar”, moją pierwszą książkę, nie czekając na podpisanie umowy. Był to początek działalności niepaństwowych wydawnictw. Wydawca, przerażony kosztami druku całostronicowych kolorowych obrazków, zaproponował mi wydanie z czarno-białymi rysunkami innego artysty. Nie zgodziłam się i książka wróciła do szuflady. Nic z nią dalej nie robiłam, co okazało się najlepszym wyjściem. Przyjechała bowiem do Polski redaktorka niemieckiego wydawnictwa, z którym Boratyński od dawna współpracował, dała tekst do tłumaczenia jednemu z najlepszych tłumaczy polskiej literatury, Klausowi Staemmlerowi, i „Zegar” wyszedł w Patmosie. Zaraz potem ukazała się tam książka zilustrowana przez Franciszka Maśluszczaka i dwie przez Józefa Wilkonia. Wydawca opisywał je w katalogach jako lektury dla czytelników od lat 5 do 100. Zostały nagrodzone przez Niemiecką Akademię Literatury Dziecięcej. „Rybak na dnie morza” wyszedł też w Korei.

Pierwszą książką dla dzieci (i dorosłych), jaka ukazała się w Polsce – w założonym w latach 90. przez Joannę i Jana Gondowiczów, Marcina Giżyckiego i mnie wydawnictwie Małym – była opowieść „W malinowym dżemie”. Współpraca z Franciszkiem Maśluszczakiem, który zilustrował ją mnóstwem wspaniałych rysunków, należy do najmilszych wspomnień. „Czarną Górę” zrobiliśmy z Wilkoniem dla wydawcy japońskiego. Mieliśmy przy tym zabawną przygodę. Po którymś z trzęsień ziemi władze szczególnie poszkodowanej prowincji zaproponowały Józefowi, by razem z wybranym przez siebie autorem przygotował książkę na temat kataklizmu i powolnego powrotu do życia mieszkańców spustoszonej krainy. Józef wybrał mnie. Napisałam więc bajkę o tym, jak to zwierzęta opuszczają w popłochu swoje domy, po czym wracają i zaczynają wszystko od nowa.

Wprowadzenie w życie projektu władz prowincji okazało się jednak skomplikowane. Pierwsze problemy pojawiły się, gdy tłumacz poinformował mnie, że język japoński nie zna słowa „panika”. Na początku historii wyraz ów pada wielokrotnie, toteż jego usunięcie nie wchodziło w grę. Wydawca zatrudnił więc innego tłumacza, który dokonał przekładu bez problemu. Potem zaczęły mijać miesiące, a Józef – zajęty licznymi zobowiązaniami – nie kończył ilustracji. Wydawca czekał, aż wreszcie przysłał list z wiadomością, że znalazł artystę, który idealnie podrobi styl Mistrza. Nikt nie zauważy różnicy! Kilka tygodni później ilustracje Wilkonia były gotowe. Do dziś nie wiem, czy wydawca był dobrym psychologiem, czy też jego list odzwierciedlał tylko wynikające z tradycji Wschodu inne myślenie o oryginale i kopiach.

Tak czy inaczej, moje książeczki długo istniały głównie w nieznanych mi językach, nie mam pojęcia, jak wiernie przełożone. Dopiero kilkanaście lat później ukazały się – zresztą nie wszystkie – w Polsce. Teraz powstają oparte na nich filmy animowane. Adaptacje „Szalonego zegara” i „Rybaka na dnie morza” w reżyserii Leszka Gałysza dostały nawet nagrody na różnych festiwalach.

Z racji wykształcenia i zainteresowań nieustannie poruszasz się między literaturą a sztukami wizualnymi. Piszesz książki, w których malarstwo i grafika odgrywają bardzo istotną rolę. Zajmujesz się artystami, którzy uprawiali również pisarstwo, a także pisarzami, którzy eksperymentowali z wizualiami. Kiedy i od czego (od kogo) zaczęła się ta przygoda?

Od dylematu po maturze, czy studiować historię sztuki, czy romanistykę. Wybrałam w końcu i jedno, i drugie. Zamieniłam się w studentkę na dziewięć lat, co w przedkapitalistycznych czasach było możliwe. Mam dwa magisteria – całkowicie niepotrzebnie.

Twórcza dwoistość, o której mówisz, nie jest jednak taka rzadka. Z rodzimego pólka mamy Schulza, Mrożka czy Ewę Kuryluk. Artyści i artystki, którymi się zajmowałam – Roland Topor, Leonora Carrington, Gisèle Prassinos – uprawiali obie dziedziny (Prassinos robi to do dziś). Myślę jednak, że gdyby tylko pisali czy tylko malowali, nadal chciałabym siedzieć w ich świecie. Łączy mnie z nimi stosunek do rzeczywistości: humor podszyty ironią, sceptycyzm wobec prawd ostatecznych, poezja codzienności. Filozofię taką można wyrażać zarówno za pomocą pióra, jak i piórka.

W 2004 r. media donosiły, że „wpłynęłaś” na swoją studentkę Selenę Kimball, skłaniając ją do wykonania 35 kolaży w stylu Maksa Ernsta, z czego powstała Wasza wspólna książka „Senny żywot Leonory de la Cruz”. W jaki sposób wpływałaś? I jak powstawała ta książka?

W 1997 r. Selena Kimball była moją studentką w Rhode Island School of Design w Providence. Na zajęciach z francuskiego surrealizmu w ramach projektu zaliczeniowego zrobiła wspaniałe kolaże. Zaproponowałam jej współpracę nad książką, której pomysł rysował mi się jeszcze nader mgliście. Wiedziałam, że główna bohaterka będzie często spała i śniła, ale to, że będzie zakonnicą, okazało się znacznie później.

 Skończywszy studia, Selena zamieszkała w Nowym Jorku.Spotykałyśmy się regularnie tam bądź w Providence. Wpierw ja streszczałam jej po angielsku nowe fragmenty pisanej po polsku książki, potem ona zaczęła przynosić kolaże. Parę razy zdarzyło się, że jakiś ich element zainspirował tekst. I tak to trwało przez pięć lat. Kolaży powstało znacznie więcej niż te, które trafiły do druku. W 2001 r. zrobiłam w warszawskiej Galerii Krytyków Pokaz ich wystawę, opatrując każdy kolaż fragmentem tekstu. Wśród publiczności znalazł się szef wydawnictwa słowo/obraz terytoria Stanisław Rosiek, i zaproponował ich wydanie. To jego pomysłem było opatrzenie głównego tekstu glosami zawierającymi moje subiektywne kompendium wiedzy o surrealistach i katolickich świętych.

Koniec końców, glosy stały się równie ważną częścią książki, zajmując nawet więcej miejsca niż historia Leonory. Wydanie polskie ukazało się w 2004 r., a trzy lata później przekłady na angielski i francuski.

Apokryficzna opowieść o mniszce, hiszpańskiej karmelitance, świętej, opiekunce cukrzyków, kominiarzy, tonących, producentów perfum i środków nasennych, została także przeniesiona do medium filmu animowanego, a w 2010 r. trafiła na scenę. Czy to doświadczenie zmieniło Twój stosunek do samej opowieści?

Nie. Najważniejsza jest dla mnie nadal książka. Chciałam zresztą, żeby zarówno film, jak i przedstawienie trzymały się jak najbliżej tekstu. Nie jest to wcale z pewnością najlepsze podejście. Za mało czuję się jednak człowiekiem teatru, by sceniczna wizja przesłoniła literacką.

We wstępie do drugiego wydania opisujesz perypetie wymyślonej przez Ciebie bohaterki, którą – dzięki mistrzostwu Twojego apokryfu – uznano za postać autentyczną. Czy często zdarzały się takie pomyłki?

Dostatecznie często, by wprawić mnie w zdumienie. Polski wydawca utworzył w swoim katalogu osobną kategorię dla „Sennego żywota...”: mistyfikacje. To, co nastąpiło później, dowiodło jednak, że nikt wydawniczych katalogów nie czyta. I że niewiele osób pokłada wiarę w moją wyobraźnię. Historię wymyślonej przeze mnie świętej opisano w katalogach dwóch ważnych warszawskich bibliotek. Autorzy pierwszego ujrzeli w bohaterce postać historyczną. Autorzy drugiego – wytwór fantazji surrealistów. Wkrótce po ukazaniu się książki dostałam list od krytyka literackiego, który wypytywał mnie o źródła, w których wyczytałam dzieje tak oryginalnej postaci. Ciekawe, że spośród trzech wydawców tylko amerykański uznał, iż uczciwość wobec czytelnika wymaga ujawnienia mistyfikacji na skrzydełku. Purytański etos źle znosi ironię i dwuznaczność...

Ale we Francji bywa niewiele lepiej. Niedawno zostałam tam zaproszona na festiwal poświęcony literackim mistyfikacjom. Gdy wśród akademickich referatów o mistyfikacjach dokonanych przez dawno temu zmarłych pisarzy przedstawiłam dzieje Leonory, na sali zapadła cisza. Niepokojąco mało osób się śmiało. Zajęło mi trochę czasu, by zrozumieć, że uczestnicy festiwalu – tak jak warszawscy bibliotekarze – wzięli opowieść na serio. Podczas kolacji ktoś mnie spytał, co mówią o mojej bohaterce watykańskie archiwa. Ktoś inny bąknął, że zajmowanie się świętą to dowód naiwności. Lampka, która wówczas zapaliła się w mojej głowie (przybysz z katolickiego kraju ze świętych nie żartuje!), kazała mi ostatniego dnia wdrapać się na podium i wyznać prawdę. To, co nastąpiło potem, znów mnie zaskoczyło. Część sali z ulgą biła brawo, część siedziała z obrażonymi minami. Kręcąc z niedowierzaniem głową, redaktor radiowego programu kulturalnego wręczył mi wizytówkę. Nie mogłam uwierzyć, że i on uwierzył! W chwili, gdy znany pisarz przekonywał mnie, że od razu mistyfikację zrozumiał, podeszła jego żona i powiedziała: „Widzisz, że miałam rację? Leonory de la Cruz nie było!”. Przed wyjazdem podsłuchałam jeszcze rozmowę, której uczestnicy mieli mi za złe niepoważne traktowanie publiczności.

A może zresztą to ja nie mam racji? Może Leonora de la Cruz istniała? Coraz bardziej skłaniam się ku tej opinii...

Leonora widzi „przyszłość ludzkości w ciemnych barwach”. W Twojej opowieści roi się od katastrof naturalnych, rewolucyjnych zrywów, przestępstw i zabójstw (przede wszystkim politycznych). Śni jak my czy po prostu wszyscy zawsze śnili właśnie tak?

Kiedy Alfred Hitchcock zaprosił Salvadora Dalego do zaprojektowania sekwencji snów w „Urzeczonej”, nie powodowała nim – jak sądzono – chęć rozgłosu, lecz pewność, że właśnie Dalí najlepiej odmaluje senne ­koszmary. I rzeczywiście, efekt ich współpracy okazał się imponujący! Trudno zapomnieć oniryczne wnętrze kasyna, przez które wędruje jeden z gości i gigantycznymi nożycami rozcina wymalowane w realistyczne oczy kolejne kurtyny zastępujące ściany. Czy rzucającą długi cień postać biegnącą po stromym zboczu... Grę monstrualnymi kartami... Twarz obciągniętą ciemną pończochą...

Najefektowniejsze sceny sennych wizji w kinie i literaturze są zwykle mroczne. Kto by chciał czytać o sielankach? Leonora śni więc prorocze sny o katastrofach, zabójstwach, egzekucjach, no i oczywiście o Rewolucji Francuskiej, bo – jak wiemy – swoją patronką uczynili ją potem surrealiści, którzy porównywali Rewolucję do własnej rewolty. Dla mnie jednak ciekawszy od snów jest jej stan pośredni, kiedy to spoczywa w swym podróżnym łożu, pogrążona ni to we śnie, ni to w medytacji, i dyktuje wizje siedzącej obok siostrze. Zawieszenie między jawą a snem, przyszłością a teraźniejszością, prawdą a fantazją – to jest dopiero wyzwanie dla wyobraźni!

Niebawem ukaże się kolejna opowieść Waszego duetu, coś w rodzaju pendant do „Sennego żywota Leonory...”. Tym razem bohaterką jest Phoebe Hicks. Inne czasy, inny kraj i... duchy (między innymi samej Leonory).

Akcja „Niedokończonego życia Phoebe Hicks” toczy się w połowie XIX wieku na Wschodnim Wybrzeżu, w Providence, stolicy najmniejszego stanu, Rhode Island, „europejskiego” kawałka Ameryki, do dziś naznaczonego wiktoriańską aurą. Uliczki stojących pod nie całkiem prostym kątem kolonialnych domów z „wdowimi tarasami” (widow’s walk) do wypatrywania powrotu statków proszą się o to, by o nich opowiedzieć. Słuchałam tego szeptu przez ponad 20 lat, aż wreszcie postawiły na swoim.

Miasto jest w równym stopniu bohaterem książki, co tytułowa bohaterka. Z Leonorą było zresztą trochę podobnie: co prawda śni w Sancti Spíritus opodal Salamanki, ale Paryż jej snów – i pole działań zafascynowanych nią surrealistów – gra w jej historii ogromną rolę. Nastrój miejsca jest dla mnie przy pisaniu bardzo ważny. Phoebe Hicks zostaje pierwszym spirytystycznym medium i podczas seansów w swoim domu sprowadza z Zaświatów różne postacie: Harry’ego Houdiniego, Elżbietę Batory, kobietę-faraona Hatszepsut, zasztyletowaną na spiskim zamku ostatnią inkaską księżniczkę Uminę. A także dziwnie medium przypominającą, znaną jedynie nielicznym książkowym molom hiszpańską wizjonerkę Leonorę de la Cruz. Szybko wysyła ją jednak z powrotem na tamtą stronę, nikt bowiem nie chce słuchać ponurych przepowiedni.

W jednej ze scen gastryczne problemy Phoebe zostają uwiecznione przez ciekawskiego fotografa, który w odpowiednim momencie znalazł się pod oknami domu bohaterki. Wykonanie wizerunku, któremu PH zawdzięcza oszałamiającą karierę spirytystki, było możliwe – jak piszesz – dzięki talbotypii. Opowieść o pewnej mieszkance magicznego miasta Providence jest także opowieścią o rozwijających się środkach produkcji wizualnych przedstawień.

Spirytystyczne szaleństwo, jakie na długo ogarnęło wpierw Amerykę, potem Europę, bez fotografii byłoby niemożliwe. Wielu sceptyków zamieniało się w zagorzałych wyznawców nowej „religii” pod wrażeniem śladów wizyt zza grobu, utrwalonych właśnie dzięki rozwojowi techniki. Zdjęcia mediów w transie, zastygłych w pozach zbliżonych do świętej Teresy Berniniego, nawet w nie najlepszym świetle z dobrze widoczną ektoplazmą wychodzącą im różnymi otworami, należą do najdziwniejszych „dokumentów” epoki. Wcale nie mniej niepokojący efekt sprawiają tak popularne w XIX i na początku XX wieku portrety żywych osób w asyście cudownie zmaterializowanych na kliszy zjaw bliskich im zmarłych.

Spirytyzm przedstawiasz jako sposób na chwilową emancypację dziewiętnastowiecznych kobiet. Dzięki spotkaniom podczas seansów na chwilę mogły wyjść z przypisanych im ról. Sugerujesz także, że siła Phoebe brała się być może z jej kobiecości (świadoma swej seksualności piękna kobieta, która zaczyna panować nad męskim światem).

Dziewiętnastowieczny salon, w którym odbywał się seans, był jedynym miejscem, gdzie kobieta mogła bezkarnie wyjść z roli i zabrać głos, gdy inni milczeli. Zapomnieć, że jest panią domu, żoną czy starą panną. Zamienić gorset na powłóczystą szatę, przeklinać, spluwać na dywan, pociągać whisky z butelki, obrzucać nielubianych gości gnijącymi warzywami, oblewać brzydko pachnącą cieczą i zrzucać im na głowy ciężkie sprzęty. Mogła też wykorzystywać swoją pozycję w ważniejszych sprawach: orędować za zniesieniem niewolnictwa czy upominać się o prawa resztek ocalałej z pogromu ludności tubylczej. Robiła to za pośrednictwem „duchowego przewodnika”, ale i tu podział na płeć bierną i czynną brał w łeb, bo „przewodnik” bywał często „przewodniczką”. Mogła – często to robiła – wodzić naiwnych mężczyzn za nos, podniecać nieskrępowanym fiszbinami ciałem, dotykać dłoni na stole i reszty pod nim. Pod postacią ducha siadać pastorowi na kolanach. Pozwalać mu głaskać rozplecione włosy, w prawdziwym świecie zawsze uwięzione pod kapeluszem. Wiktoriański savoir-vivre nie dawał zbyt wielu okazji do cielesnych kontaktów... Dostojni ojcowie rodzin, moralno-naukowe autorytety – wszyscy spisywali z seansów bardzo pouczające relacje. Od chwili, gdy na ich obliczach spoczęły wilgotne i jakże fizyczne pocałunki przybyszek z Zaświatów, gotowi byli uwierzyć we wszystko!


Skrócona wersja wywiadu, który ukazał się w opublikowanej właśnie przez MOCAK książce Grzegorza Jankowicza „Po co jest sztuka? Rozmowy z pisarzami”.


AGNIESZKA TABORSKA jest pisarką, historyczką sztuki i romanistką. Wydała m.in.: „Senny żywot Leonory de la Cruz” (2004, 2011; tłumaczona na język francuski i angielski), „Abecadło Topora” (2005), „Okruchy amerykańskie” (2006), „Spiskowcy wyobraźni. Surrealizm” (2007), „Wieloryb, czyli przypadek obiektywny” (2010), a także przekłady książek Philippe’a Soupaulta, Gisèle Prassinos i Spaldinga Graya. Jej bajki dla dorosłych i dzieci ukazały się w Polsce, Niemczech, Japonii i Korei. Od 1988 r. dzieli swój czas między Warszawę i Providence (USA), gdzie w Rhode Island School of Design wykłada historię sztuki.


GRZEGORZ JANKOWICZ jest filozofem literatury, krytykiem i tłumaczem. Współpracownik Centre for Advanced Studies in the Humanities UJ. Wiceprezes Fundacji Korporacja Ha!art, redaktor jej dwóch serii wydawniczych: Linia Krytyczna i Proza Obca. Juror Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius. Redaktor działu kultura „Tygodnika Powszechnego”. Dyrektor wykonawczy Międzynarodowego Festiwalu Literatury im. Josepha Conrada w Krakowie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodzony w 1978 r. Aktywista literacki, filozof literatury, eseista, redaktor, wydawca, krytyk i tłumacz. Dyrektor programowy Festiwalu Conrada. Redaktor działu kultury „Tygodnika Powszechnego”. Dyrektor programów literackich Fundacji Tygodnika Powszechnego.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2013

Artykuł pochodzi z dodatku „Conrad (01/2013)