DRUGI DZIENNIK PILCHA

Wszystko z miłości, z miłości wielkiej i nieogarnionej: podziwiam i kocham sztukę, siebie wszakże bardziej, a już siebie w sztuce ach, ach!!

10.12.2012

Czyta się kilka minut

 / Rys. Andrzej Dudziński
/ Rys. Andrzej Dudziński

Zachwyt Tycjanem tak, ale zachwyt dla mojego zachwytu zachwyconego Tycjanem to jest wyżej albo głębiej, jak kto woli, stąd zachwyt dla własnego gadulstwa...

17 listopada | W dzisiejszej „Gazecie Wyborczej” krótki tekst Anny Arno o wystawie Rafaela w Luwrze. Rafael mnie interesuje, ale pióru autorki ufam umiarkowanie, nazbyt mi się ono zdaje dobrotliwe. Dobrotliwość to jest żywioł groźny: nie wiadomo jak zasobną erudycję zmiecie, zdrowy rozsądek omija z daleka, nawet wielkich pisarzy (np. Prusa w „Emancypantkach”) w poczciwych bajarzy przerobi, z sentymentalnych wzruszeń energię czerpie, napęd ten na długo nie starcza, ale do nieobliczalności doprowadzić może.

Parę miesięcy temu nakładem wydawnictwa DodoEditor ukazał się zbiór esejów Daniela Arasse’a „Nie widać nic. Opowiadanie obrazów”. Przekład i posłowie Anna Arno. Pierwsze tak, drugie nie. Dlaczego wielcy artyści są tak poważni, że praktycznie wyłącznie żarty im w głowie?

Powiedzieć, że nie znam się na sztuce, to nic nie powiedzieć. Z tego zawstydzającego kompleksu – wola nauki. Jak powszechnie wiadomo, nigdy nie jest na nią za późno, ale im później, tym bardziej bywa w przebiegu chaotyczna, w efektach zerowa. Moja wola poznania równie spóźniona, co przypadkowa. Widząc, że rzecz wygląda wystarczająco elitarnie i prawie na pewno różni się od rozmaitych zalegających rynek antologii typu: „Sto arcydzieł z komentarzem / Jak czytać zagadki sztuki współczesnej” – z jakiegoś niejasnego powodu nie każdy tak ponętny tytuł mnie pobudza – widząc przeto, że „Nie widać nic” może mi pomóc to i owo zobaczyć, poleciłem rzecz sprowadzić.

Przeczytałem od deski do deski i doznałem w stosunku do niestety nieżyjącego już autora pewnej ambiwalencji. Z jednej strony wybitna inteligencja, perfekcyjna znajomość tematu, zręczność pióra, pasja i namiętność; z drugiej: miłość własna w dawce nawet jak na te kręgi śmiertelnej, niepohamowane gadulstwo, skłonność do marnego dowcipu i typowe dla historyków sztuki zapowiadanie nie wiadomo jakich szarad, tryumfalne obiecywanie ich rozpościerania, ich stawiania, ich analizowania, ich rozwiązywania – po czym spokojne ignorowanie przyrzeczonych cudów. Jest to upośledzenie zastanawiająco wszechobecne. Przykładu daleko szukać nie muszę, samaż przed chwilą wspomnianaż Arno – w wspomnianymż tekście o wspomnianymż Rafaelu – sugeruje intrygującą zagadkę: „Widza może zaintrygować pojawiająca się chyba z dziesięć razy (na różnych obrazach) charakterystyczna pleciona kołyska”.

Niewątpliwie. Może go również zaintrygować zapowiedź jak nie fundamentalnego, to choć fragmentarycznego objaśnienia kwestii „plecionych kołysek”. (Z samej konstrukcji frazy to wynika – jak komuś mówisz: „zapewne zaciekawi cię pojawiająca się za oknem postać”, to niezbicie świadczy, że coś – może nawet wszystko – o tajemniczej postaci wiesz i zaraz się tą wiedzą podzielisz, w innym przypadku jest to ponury ekscentryzm, złamanie wszelkich reguł zarówno komunikacji, jak i sztuki).

Ale tak widocznie być musi, łamanie reguł bywa zasadą, nie tylko o kołyskach ani kukuryku; sam Mistrz w książce nie wiadomo jakie cuda obiecując, mizerie w pointach oferuje. Wszystko z miłości, z miłości wielkiej i nieogarnionej: podziwiam i kocham sztukę, siebie wszakże bardziej, a już siebie w sztuce ach, ach!! Zachwyt Tycjanem tak, ale zachwyt dla mojego zachwytu zachwyconego Tycjanem to jest wyżej albo głębiej, jak kto woli, stąd zachwyt dla własnego gadulstwa, dowcipów niesłychanie mało śmiesznych, a w rozdziale „Runo Magdaleny” chwilami nazbyt – powiedziałbym – chłopięcych.

„Stwierdzenie, że Magdalena była farbowaną blondynką, i tak niczego by nie rozwiązało. Zgoda, hipoteza jest ciekawa; to dobre pytanie: czym różni się blondynka naturalna od sztucznej”.

Zgoda, brawurowe otwarcie, ale do historii eseistycznej lekkości – choć autor niezmiernie zadowolony – nie wejdzie.

Dla jasności: w mojej generalnej ocenie plusy tej eseistyki przeważają. Dlatego gościem zaprzątam sobie głowę; za duży i za wielki ze mnie w dziedzinie malarstwa analfabeta, bym mógł trwonić czas i siły na jakichś kuglarzy, Arasse’owi do kuglarstwa niedaleko, ale jednak dystans zachowany. Jak ten śp. błyskotliwy przystojniak znał się na sztuce – nie ocenię, ale jak pisał – widzę: „frapujące szpanerstwo” zwie się ten gatunek literacki. Z niejasnych powodów jest mi to bliskie, w każdym razie wystarczy, by plusy przeważyły, i wystarczy, by zacząć od minusów.

Dalej – po ciężkawym otwarciu – nie jest ani lżej, ani lepiej, jest gorzej, bo włochato. Włochato w sensie ścisłym. W pewnej mierze jest to nieuniknione: akcja toczy się w czasach nieco poprzedzających dzisiejszą epokę totalnej depilacji. Jaki jest wpływ bezwłosia – jeszcze nie zbadano; od stuleci natomiast wiadomo: włochatość ogłupia w sensie elementarnym, ergo włochatość ogłupia znacznie dotkliwiej od dobrotliwości. Zwłaszcza tych, co pragną „w temacie” bez osłonek, odważnie pobłaznować. Rezultaty kłopotliwe. Odwaga gaśnie, bo często gaśnie; desperacja więdnie, bo często więdnie; komiczna swada obraca się w oblechowatość, bo taka jest mechanika etc., etc. Zgoda – raz nabytej bezkarności nie wypleni się nigdy, ale skąd przy tym wszystkim – skąd, na Boga! – skłonność do maniakalnej podejrzliwości: „Na pewno niektóre kobiety sobie farbują” (sic!); „Są też naturalne blondynki, które mają brązowe czy nawet czarne runo i zachowują je takim, jak je Pan Bóg stworzył. Zresztą zawsze się zastanawiałem, dlaczego runo często bywa ciemniejsze niż włosy. Powinienem zwrócić się do specjalisty”.

Gdybym był nie tyle nawet specjalistą, co z temperamentu podobnym facecjonistą, zaleciłbym noszenie majtek na głowie i prowadzenie obserwacji – niestety w takich sytuacjach ogarnia mnie powaga.

18 listopada | „Takie sytuacje” oznaczają też „inne sytuacje”, a nawet „wszystkie inne sytuacje”. Wszystkie inne i nie inne sytuacje, w ogóle wszystko jest we władzy narracyjnego szaleństwa. Gdy np. w części „Spojrzenie ślimaka” zaczyna się jazda z motywem ślimaka w scenach Zwiastowania – nie ma wybacz! Narrator (tożsamy z autorem, ale też wykreowany, bo szaleństwem podkręcony) nie pisze, nie opowiada, nie przekonuje – on tańczy! Ale jak! Dziko i zarazem harmonijnie! Wiruje, w powietrze się wzbija, w zderzeniu z posadzką iskry krzesze! Quelle belle! Jakież pozy! Pląsy! Figury nieznane, a rytm utrzymany! I jakież przegięcia! Nie ma kości! Nie ma ciała! Sama dusza się ostała! Ona pędzi i wiruje! Nie widzicie tego, bezduszni ignoranci? Skupcież się, nieloty!

„Czy waszym zdaniem nie ma nic dziwnego w tym, że w wystawnym pałacu Maryi ogromny ślimak sunie z wysuniętymi czułkami, w samej (jakże świętej!) chwili Zwiastowania? W dodatku na pierwszym planie. Nieomal można dostrzec ciągnącą się za nim strużkę śluzu. W czystym, lśniącym pałacu Maryi niepokalanej Dziewicy ten śliniący się gość (sic!) wprowadza nie lada zamieszanie i w dodatku nie ma za grosz dyskrecji” etc., etc.

Jaki śluz? Jaki – niezmierzona ohydo językowa – „śliniący się gość”? Przecież ten ślimak żadnego zamieszania na XV-wiecznym obrazie Francesco del Cossy nie czyni, nie jest żadnym dysonansem, skorupę ma tak samo odrobioną jak zwiastujący anioł zbroję, czułki jak palce Marii, tu wszystko pasuje! Jeśli na niebiosach występuje wychylony z nich Pan Bóg, czemuż na posadzce nie może występować konwencjonalny w formie i oczywisty w ikonograficznej wymowie ślimak? Brawurowa teza, że w umowną rzeczywistość średniowiecznego malowidła wpełza „naturalistyczny” oblepiony śluzem ślimak – jest pobożnym życzeniem autora. Nawiasem: jeśli myślicie, że naciągana „dziwność” ślimaka zostanie jakimiś innymi wymysłami wyjaśniona, jesteście w rytualnie naiwnym błędzie. Postawienie fałszywego problemu celem jego efektownego obalenia – stary chwyt. Tu się stawia fałszywe problemy, bajeruje się o możliwości ich udowodnienia, i ani się nie udowadnia, ani nie obala. Jakieś napomknienia, ewentualności, sugestie – wszystko przypuszczalne. Refren: Może tak musi być? Może jakieś tajne rytuały są tu przestrzegane? Może inaczej się nie da?

Z pewnością natomiast da (dałoby) się pisać w sposób mniej „taneczny” – egzaltacja prowadzi donikąd, sam Arasse w ostatecznym efekcie umie się wykaraskać, wyjść obronną ręką. Do niestabilnej metody opowiadania o obrazach trybem z jednej strony wszechmogącego gawędziarza, a może wieszcza – z drugiej zapalonego i do szaleństwa rozkochanego w tym, co czyni, speca o chłopięcym uroku, do tak męczącej (bo zawsze w stanie wrzenia się znajdującej) mieszaniny można przywyknąć, w końcu coś (nie byle coś) z tej metody wynika. Lektura D.A. po odcedzeniu błazenad to nie jest facecja, to jest inspiracja; być może w ogóle dla takich ignorantów jak ja jest to lektura obowiązkowa, w każdym razie kolejną pozycję autora – „Detal. Historia malarstwa w zbliżeniach” – już kazałem sprowadzić i zachwyca mnie piękno własnego gestu. Tak – Arasse irytuje, ale zarazem się broni, permanentnie podniesiony nastrój, swoisty „haj” izoluje go od polemik, daje to poczucie suwerenności, i to suwerenności radosnej, wręcz tryumfującej.

Prawdziwą ofiarą wiecznie wesołkowatego stanu ducha pada autorka posłowia Anna Arno (tłumaczka Anna Arno – nie; przekład brzmi świetnie). Otwarcie (początek) tego posłowia jest swoistym rekordem świata i swoistym świadectwem zarażenia. Zarażenia urokiem mistrza. (Od mistrza trzeba się uczyć, a nie fascynować jego urokami. Zwłaszcza jak nieosiągalne).

Kontrowersyjni Mistrzowie mają uczniów dyskusyjnych, próby przerastania wypadają groteskowo, jak majstrowi ledwo wychodzi, czeladnikowi całkiem się posypie. Anna Arno usiłująca nie tyle przebić, co skromnie podrobić retorykę Arasse’a wpada w czeluść: „Czy o obrazach trzeba mówić poważnie? Czy wielcy artyści nigdy nie żartują? I czy historyk sztuki może się pomylić i ze swego potknięcia wyciągnąć ciekawe wnioski? Do tych trzech rac, trzech błyskawic, trzech eksplozji (trotylu) dodaję kwestię czwartą: Jak głupie musi być pytanie, by historyk sztuki był go w stanie nie zadać?”.

19 listopada | Wszystko dobrze – jak mawia J.O. – ale gdzie się podziała muzyka? Wszystko dobrze, ale gdzie się podział Rafael? Gdzie on? I kiedy? Teraz w Luwrze? Też. Ale przede wszystkim w Rzymie pod koniec 1510. Bawi się i pracuje. Rozmaici go odwiedzają, różnych spotyka, Rzym to jest miasto, w którym – nie lękajmy się frazesów – możliwe są wszelkie spotkania, zwłaszcza – nie lękajmy się dziewczęcości – fantasmagoryczne. Właśnie dociera tam z pierwszą pielgrzymką rówieśnik Rafaela: niemiecki augustianin Marcin Luter.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, dramaturg, scenarzysta, felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie pracował do 1999 r. Laureat Nagrody Literackiej Nike oraz Nagrody Fundacji im. Kościelskich. Autor przeszło dwudziestu książek, m.in. „Bezpowrotnie utracona leworęczność” (1998), „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 51/2012