Domki z kart

Mimo socjaldemokratycznych deklaracji premiera i ogłoszenia nowego programu PiS, główne partie nie skręcają na lewo. Ich zmęczeni liderzy stawiają raczej na populistyczny etatyzm.

24.02.2014

Czyta się kilka minut

PO i PiS chcą wygrywać wybory, obiecując rozwiązanie wszystkich problemów, a zarazem mają po temu coraz mniejsze możliwości. To rządy lewicy i PiS obniżały podatki. To rząd PO wykonał najbardziej antyliberalną operację gospodarczą ostatnich lat, przenosząc środki z OFE do ZUS. Czy to mówi coś o poglądach polityków, czy raczej o ich braku?

Tym, co potrafimy przewidzieć niemal bezbłędnie, nie jest sposób sprawowania władzy, ale retoryka każdej z partii. Znamy argumenty, znamy mechanizmy przykrywania niewygodnych tematów i odwracania uwagi opinii publicznej. Coraz więcej osób zdaje sobie sprawę, że ostrość debaty nie wiąże się wcale z nieprzekraczalnymi barierami, takimi choćby, jakie dzieliły kiedyś ludzi prześladowanych przez władze PRL z tymi, którzy byli po stronie prześladujących. Polityka potrafi bowiem łagodzić poważne różnice. Potrafi też wyolbrzymiać te mało istotne.

WSPÓLNA DROGA

Kiedy analizujemy rywalizację między głównymi partiami, ważne jest nie tylko to, o co się spierają, ale także to, w czym są podobne. W przypadku PO i PiS było to zresztą jedno ze zmartwień ich strategów: jak zacierać podobieństwa i wzmacniać różnice. Jednak podobieństw nie da się wyeliminować w sytuacji, gdy społeczeństwo jest – z punktu widzenia specjalistów od spinu – niedostatecznie podzielone. Wówczas trzeba wyszukiwać punkty, które ożywiają emocje: personalne, symboliczne, statusowe.

To odwraca uwagę widzów od podobieństw, np. od wspólnego przekonania, że rozwój można napędzić głównie przez aktywną obecność państwa w gospodarce – czy to poprzez rządowy program Inwestycje Polskie, czy też zapowiedzianą przez PiS jego rozbudowaną wersję. Nie chodzi o wolny rynek, o taki lub inny model kapitalizmu (tu korekty z pewnością są zasadne, choć nie jestem przekonany, czy ich przesłanką może być któraś z tradycyjnych ideologii). W zwrocie etatystycznym chodzi o coś poważniejszego niż gospodarka. Tkwi w nim przekonanie, że państwo wie, jaka będzie przyszłość, potrafi zaprogramować funkcjonowanie przedsiębiorstw, lepiej niż prywatny właściciel lokować środki, najlepiej troszczyć się o szczęśliwe życie obywateli.

Dobrym przykładem tego przekonania są zmiany w szkolnictwie wyższym, dostosowującym jego działania do „potrzeb rynku pracy”. Do potrzeb, jakie będą – dodajmy – za kilka lat. To nic, że 10 czy 15 lat temu rynek potrzebował zupełnie czego innego niż dzisiaj. To nic, że za 10 czy 15 lat dzisiejsze prognozy dotyczące potrzeb tego rynku wydadzą nam się całkowicie anachroniczne. Politycy nie zapłacą wszak ani grosza za obecne pomyłki. Bez względu na to, jak oceniamy dzisiejsze działania rządu w sprawie OFE, jedno jest pewne: w polityce żaden błąd, nawet na skalę wielu miliardów złotych nie ma w Polsce sprawcy.

Jednak w zwrocie ku populistycznemu etatyzmowi istotna jest nie tylko pycha politycznego rozumu, ale także prozaiczny rachunek wyborczych zysków. Partia Donalda Tuska szybko zorientowała się, że to sektor publiczny może być jej najlepszym i najtrwalszym zapleczem. Zamiast łudzić się budową formacji dbającej o rozwój przedsiębiorstw, zajęła się zapleczem prostszym do zagospodarowania. Dziś w poszukiwaniu środków na finansowanie sektora publicznego raz po raz sięga do kieszeni nie tylko przedsiębiorców, ale – jak ostatnio – zamierza sięgnąć także po niewielkie zarobki tych, którzy są zatrudniani na umowach zwanych niesłusznie „śmieciowymi”.

Różnica statusu i uprawnień między zatrudnionymi na etatach, zwłaszcza w sektorze publicznym, a tymi, którzy świadczą pracę w inny sposób lub pozostają czasowo bezrobotni, jest szczególnie dotkliwa w mniejszych miastach, gdzie średnia płaca poza państwową posadą bywa bardzo niska. Jest szczególnie dotkliwa dla osób, które muszą ukrywać swoje kwalifikacje, by dostać jakąkolwiek pracę, zwłaszcza gdy wiedzą, że o zatrudnieniu w sektorze publicznym decydują przede wszystkim znajomości.

Gdybyśmy mieli do czynienia z prawdziwą „lewicową wrażliwością” partii politycznych, to ich program skupiałby się przede wszystkim na tej formie wykluczenia, jaką jest brak stałej umowy o pracę, a nie na rozbudowie sektora publicznego i kolonizowaniu jego kolejnych agend przez układy klientelistyczne.

DUCH ETATYZMU

Ducha afirmacji wolnej przedsiębiorczości, charakterystycznego dla lat 90., zastąpił duch etatyzmu. Tak jak wówczas – z silną skłonnością do przesady. Tak jak wówczas – z silną motywacją pragmatyczną. W pierwszych latach transformacji ekonomicznej sektor prywatny oferował znacznie atrakcyjniejsze zarobki. Osoby, które zamieniały tradycyjnie inteligenckie zawody na te związane z zarządzaniem, reklamą czy operacjami finansowymi, bardzo szybko dorabiały się pieniędzy zmieniających ich status społeczny. To tworzyło atmosferę, w której ta droga do sukcesu była oceniana szczególnie pozytywnie w tzw. elitach opiniotwórczych. Towarzyszyło temu przekonanie, że sektor prywatny jest także głównym źródłem rozwoju materialnego całego społeczeństwa.

Gdy przestrzeń szybkich i względnie powszechnych karier w sektorze prywatnym zaczęła się zamykać, pojawiła się okazja, jaką było wykorzystywanie środków europejskich. Zbudowano wokół nich spory segment „rynku pracy”, oferujący posady zarówno po stronie dysponentów środków, ekspertów oceniających wnioski, jak i osób pomagających rozmaitym instytucjom publicznym i prywatnym w ich pozyskaniu i rozliczeniu. Samorządy i inne podmioty sektora publicznego starały się dowieść swojej wartości w możliwie szerokim pozyskiwaniu środków. Nic zatem dziwnego, że kult wolnej przedsiębiorczości ustąpił nie mniej bałwochwalczemu uznaniu dla ekspercko-urzędniczej zręczności w kreowaniu nowych projektów unijnych.

Gdy przeczyta się uważnie strategie rozwoju powstałe pod kątem korzystania z tych środków, jasne staje się, że ich twórców ożywia duch etatyzmu. Eksperckiego, ale działającego według schematu, który zakłada zdolność państwa do tworzenia polityki rozwoju we wszystkich sferach życia społecznego. Schematu, który skutkuje często źle ulokowanymi inwestycjami, marnowaniem publicznych pieniędzy, deformowaniem rynku poprzez uprzywilejowanie podmiotów korzystających ze środków europejskich.

Prosta teoria nadrabiania zapóźnienia, tworzenia infrastruktury komunikacyjnej, wspierania transportu publicznego, wypełniania dziur powstałych w wyniku transformacji (na terenach, gdzie zamykano przedsiębiorstwa, likwidowano PGR) – ustąpiła groteskowej niekiedy ideologii rozwoju opartego na kapitale ludzkim lub społecznym (najczęściej zresztą rozumianym dość pokrętnie). Przerażająca jest lektura setek takich samych „strategii lokalnych”, propagujących rozwój turystyki w miejscach pozbawionych niemal atrakcji i dogodnego dojazdu, albo różnorodność kulturową w gminach, w których jedyne różnice dotyczą antagonizmu między wsiami. Jednak tworzenie tych papierowych pozorów nie było przecież bezinteresowne.

W pierwszym momencie nie zauważono zresztą tego, kogo – w relacjach wewnętrznych – wzmocniła, a kogo osłabiła akcesja do UE i napływ środków z Brukseli. Pierwszy z brzegu przykład: słabe i niemające podczas pierwszej kadencji (1998–2002) dostatecznych narzędzi realizacji swych zadań samorządy wojewódzkie nagle stały się jednym z istotnych centrów dystrybucji środków europejskich. Wizyta marszałka bardziej mobilizuje lokalny samorząd niż przyjazd ministra. Ale ten, kto napisałby, że jest to najlepsza miara decentralizacji – byłby w błędzie. Po zakończeniu kolejnej perspektywy finansowej regiony nie będą posiadały porównywalnych środków własnych na rozwój.

Drugie wzmocnienie dotyczyło czynnika biurokratyczno-eksperckiego, tworzącego z czasem swego rodzaju „państwo w państwie”. Wykształcono rzesze nowych urzędników i ekspertów, którzy znają się niemal wyłącznie na sztucznej rzeczywistości unijnych wniosków i rozliczeń. Nie stanowią oni władzy w tym sensie, w jakim myślą o niej politycy lub media, ale są władzą „strukturalną”, wymuszającą akceptowanie własnych (niekoniecznie tożsamych z brukselskimi) standardów, jako warunku otrzymywania środków.

Duch projektów europejskich – ukryty duch etatyzmu – zdominował logikę działania wielu instytucji publicznych i prywatnych. Narzucił im, choćby poprzez kryteria kwalifikowalności kosztów i oceny wniosków – własną bezwzględną i trudną do negocjowania logikę. Zdeformował debatę o realnych strategiach lokalnych i regionalnych, podporządkowując wszystko, co się mówi i o co się walczy, logice pozyskania środków.

Podobnie jak kult wolnej przedsiębiorczości wykreował wiele gwiazd o wątpliwych kwalifikacjach moralnych i merytorycznych, tak kult projektów europejskich będzie miał na swoim koncie wiele podobnych porażek. Sukcesów, które dobrze wyglądały na papierze i wysokimi kwotami maskowały swą wątpliwą pożyteczność.

KOGO SIĘ BOI MARCIN KRÓL

Społeczny, polityczny i strukturalny renesans etatyzmu ma swoje odbicie w postawach i poglądach elit intelektualnych.

 Wraz z kryzysem gospodarczym załamała się hegemonia neoliberalnych wyobrażeń o gospodarce i państwie. Nie mówimy o praktyce politycznej, bo ta nawet w czasach uwielbienia dla Thatcher i Reagana pozostawała wolnorynkowa bardzo selektywnie. Jeżeli jednak premier najdłużej trwającego lewicowego rządu na serio rozważał wprowadzenie podatku liniowego, to wyobraźnia elit musiała być w dużym stopniu zdominowana przez paradygmat strywializowanego neoliberalizmu.

Załamanie się hegemonii tego poglądu na gospodarkę i społeczeństwo wprowadziło elity intelektualne krajów takich jak Polska w stan pewnej dezorientacji. To, co było skutecznym językiem perswazji, wspieranym każdym raportem Banku Światowego czy OECD, nagle straciło swój nieodparty urok. Nie stał za nimi autorytet Zachodu ani władza.

Znamienny dla zrozumienia nowej sytuacji elit jest szczery wywiad, jakiego udzielił „Gazecie Wyborczej” Marcin Król. Sprawa OFE była momentem szczególnym, w którym dawną zgodę ekspertów zastąpiła, jego zdaniem, sytuacja, w której nie sposób ufać nikomu. „Bo jeden pracował w banku, który jest właścicielem OFE, inny po prostu doradza OFE i się bezczelnie wypowiada, a trzeci nie chce sobie robić kłopotów w środowisku i uchodzić za oszołoma, więc mówi to samo, co tamci dwaj”.

Proces utraty złudzeń dotyczących postaw ekspertów ma zresztą swoje dalsze konsekwencje. „Zorientowałem się – mówi Król – że w liberalizmie zaczyna dominować składnik indywidualizmu, który po kolei wypiera inne ważne wartości i zabija wspólnotę. To zresztą łatwo wyjaśnić. Indywidualizm ma bardzo mocne wsparcie ze strony sił wolnego rynku, który na indywidualistycznym modelu życia zbija pieniądze. Natomiast wartości społeczne i obywatelskie, solidarność, współdziałanie nie mają takiego dopalacza. One są »nieefektywne« z punktu widzenia ekonomii”. Tyle mniej więcej można było znaleźć w każdym podręczniku myśli politycznej, w książkach recenzowanych na łamach „Res Publiki”. Bez wątpienia wiedzieli to twórcy pisma, zanim wyszedł jego pierwszy numer.

„Głupi byliśmy” – stwierdza Marcin Król. Nie wierzę w to wyznanie. W elicie tamtego okresu nie brakło – jak zwykle – głupców, ale Marcin Król nigdy do nich nie należał. Po prostu kalkulował zupełnie inaczej. Polskie elity przyjęły nie tylko idee wolnego rynku, ale w pakiecie z nimi taką wizję modernizacji, której przeszkodą są rozmaite stare struktury i stare przesądy społeczeństw zacofanych. Były przekonane o swojej roli akuszerów tej modernizacji, zobowiązanych do jej uzasadniania, uciszania sprzeciwów, dyskredytowania krytyki. Posługiwały się zresztą pojemną kategorią „nieuchronnych kosztów transformacji”.

Dzisiejszy odwrót od idei wolnego rynku ma jednak jeszcze jeden sens. Wyraża głębokie zmęczenie elit, które mają poczucie coraz słabszego wpływu na rzeczywistość. Zmęczenie, które sprawia, że dominuje wizja świata, którego nie wypełniają już wielkie idee i wielkie sprawy. Poglądy polityczne opiera się na małych racjach: „Tuska osobiście bardzo lubię i bym żałował, gdyby przegrał wybory, bo jest inteligentny i czyta książki. Co prawda głównie historyczne, no ale jednak czyta, co niewielu politykom się zdarza”... Zmęczenie toruje drogę lękom. Nie przeczuciom, które można po chwili niepewności zracjonalizować, nazwać, opisać. Ale lękom – „bo jak się zdarzy to »coś« – mówi Król – to możemy wisieć na latarniach. Po prostu. Nic nie robiąc, hodujemy siły, które zmienią świat po swojemu. I nie będą negocjować”.

Były naczelny „Res Publiki” wyraża swoje obawy w sposób świadomie ­irracjonalny. Towarzyszą one nie tylko zmęczonym wspieraniem transformacji intelektualistom, ale także elitom politycznym. Chętnie ulegają one wygodnym obietnicom etatyzmu. Zwłaszcza etatyzmu finansowanego z zewnętrznych środków. Pogląd ten wydaje się nie tylko modny, ale także wygodny. Odpowiada poczuciu winy i niespełnienia jednych, lękom innych, chęci sprawowania kontroli przez polityków i pysze eksperckiego rozumu.

Jest jednak bardzo daleki zarówno od państwowej orientacji konserwatystów, jak też społecznej wrażliwości socjalistów, choć – dla celów retorycznych – chętnie sięga po argumenty jednych i drugich. Jeżeli ów pogląd uznamy za patologię idei silnego państwa i patologię sensownej ochrony nad słabszymi, może będziemy w stanie na czas dokonać korekty kursu i nie zaciągać kolejnych, trudnych do spłacenia długów. 


RAFAŁ MATYJA jest politologiem i publicystą. Opublikował m.in. „Państwo, czyli kłopot” oraz „Konserwatyzm po komunizmie”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Politolog, publicysta, wykładowca Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie. W wydawnictwie Karakter wydał niedawno książkę „Miejski grunt. 250 lat polskiej gry z nowoczesnością”. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2014