Długa śmierć socjalizmu

Krysnia i Tita. Fot.Autor

08.08.2007

Czyta się kilka minut

27 kwietnia, piątek

Kuba istnieje naprawdę, już to wiem, bo zobaczyłam na własne oczy.

Senora Ana z mojej casa paricular (pokoju wynajmowanego w prywatnym domu), miła pani koło sześćdziesiątki, pokoik maciupci, ale czysty. Blisko uniwersytet, biblioteka i targ z owocami. Dzielnica Vedado, ponoć dobra, jak mówią gospodarze, cała w ruinach. W pokoju telewizor Sony, cztery programy, lodówka Samsung. Wszędzie wiadomości o przygotowaniach do obchodów pierwszomajowych.

28 kwietnia, sobota

Rano śniadanie z gospodynią, załatwianie formalności, wymiana waluty na dworcu autobusowym. Oprowadza mnie jej córka o imieniu Krisnia. Pracuje na uniwersytecie jako socjopsycholog. Jej praca polega na opiece nad sprzętem w akademikach oraz uczeniu studentów poszanowania zdobyczy rewolucji. Po moim wyjściu z domu pojawia się funkcjonariuszka, która spisuje dane fiskalne, a przy okazji robi wywiad na mój temat. Kim jestem? Czy przybywam jako turystka, studentka, czy jako dziennikarz? Tego ostatniego - rzecz jasna - nie można wyznać.

Ana docenia to, co dał jej system: wykształcenie, świetną służbę zdrowia (to jest mantra, którą powtarzają wszyscy). Oczywiście jej życie nie jest typowe, wynajmowanie pokoju pozwala na utrzymanie całej rodziny i dobre (klimatyzacja, sprzęty kuchenne, lodówki, telewizory itd.), choć nieluksusowe życie. Podekscytowana obchodami 1 maja, wierzy, że Fidel się pojawi i idzie, by go zobaczyć. Z nostalgią wspomina czasy obfitości pod radzieckimi skrzydłami. Mieli wszystko: lodówki, pralki, szkoły itd., mleko dla dzieci. A kiedy po 1989 r. nastąpił krach, Fidel wymyślił turystykę. A więc są turyści, imperialiści oddający się żądzy pieniądza, a za nimi także Hawańczycy i mieszkańcy nadmorskich kurortów. Ile na tej linii odbywa się szwindli, wiedzą ci, którzy nie zapomnieli początków lat 90. - naszych kantorów, cinkciarzy, pirackich kaset, jednym słowem tego, co moja gospodyni nazywa "invento", a co tylko język polski jest w stanie odpowiednio przetłumaczyć: kombinować.

30 kwietnia, poniedziałek

Wybrałam się niedzielnym popołudniem do teatru na rodzaj kabaretu, może bardziej wieczorek ze skeczami. Na tle wyblakłych czerwonych zasłon stał jeden pan przed mikrofonem, z boku kilka jeszcze innych mikrofonów i duże głośniki jak w domu kultury. Deski wybrakowane. Przetarte kurtyny. Najgorsze jednak były ściany i sufit. Dziury zapewne po żyrandolach, zupełny brak ozdób na czymś, co widać, że kipiało kiedyś barokiem. Pustka, beznadzieja, a przy tym ta widownia bardzo żywiołowa, śmiejąca się do rozpuku z żartów dotyczących sytuacji, kartek, braku chleba, zwierzęcości chłopów z prowincji, rozpadu Hawany.

Krisnia oczekuje w przyszłą niedzielę wizyty pewnego Francuza, którego poznała przez internet (choć czy Francuz on, to nie wiem, bo jak dla mnie imię ma arabskie). Mąż obcokrajowiec jest tu niezwykle pożądany. Krisnia żyje nadzieją. Jak będzie z nim chodziła po mieście, skoro wyłapuje się jineteras (prostytutki) spacerujące z turystami? Jako szefowa syndykatów w swej Partii, moralnie nieskalana, z dobrej rodziny itd., sądzi, że uniknie nieprzyjemności. Z Titą tłumaczą mi, że nie mogą swobodnie podróżować po własnym kraju. Żeby gdzieś wyjechać, trzeba zaklepać sobie miejsce na liście i czekać wieki. Poza tym nie stać ich na hotele w walucie, a innych nie ma. To, co zarabiają, nie starcza na nic. Matki nie mogą dzieciom kupić butów. Po 7 roku życia dziecko już nie widzi na oczy mleka.

Ana czuje się źle i mówi, że może będzie potrzebowała lekarstw, których dla Kubańczyków nie ma. Pyta, czy pójdę z nią do apteki internacional, gdzie obsługują tylko turystów. A więc tu cię mamy - myślę sobie. Więc jak z tą służbą zdrowia na Kubie?

Wieczorem przeszłam się na plac Rewolucji. Przygotowania do obchodów. Ponoć święto ma upłynąć pod hasłem, jak nakazuje zwyczaj, potępienia USA i niejakiego Posady Carrilesa, terrorysty, którego Stany wypuściły właśnie z więzienia. Zadanie odnalezienia rodziny Pinery, przyjaciela Gombrowicza, i skopiowania jego archiwum rozpocząć mogę dopiero po 1 maja.

1 maja, wtorek

Od piątej rano nie można spać. Mieszkam przy Plaza de la Revolución i słychać, jak tłumy schodzą się i zjeżdżają autobusami. W większości w czerwonych koszulkach z napisami na plecach, a na nich złote myśli rewolucji. Początek pochodu o ósmej. Wychodzę. Z jednej strony jakieś hymny rewolucyjne, z drugiej bębny i konga. Tłum tańczy, uśmiecha się do dziennikarzy, pozuje do zdjęć. Młodzież w objęciach. Dzieci z planszami z Che, z napisami, że Bush morderca i wszędzie oficjalne zapewnienia, że tak, że w tym roku potępiamy USA za wypuszczenie Posady, a ponieważ każdy mówi to tymi samymi słowy, pojawia się podejrzenie, że to wyuczona lekcja. Wszystko się kręci w zawrotnym tempie, aż nagle - jakoś po dziesiątej - koniec. I wkrótce zaczyna się sprzątanie, mycie, wkraczają odpowiednie służby, autobusy z dziećmi i pracownikami odjeżdżają, zaczynają zdejmować bardzo szybko i sprawnie plakaty, wizerunki więźniów kubańskich, których uwolnienia domaga się Kuba. Zabrakło Fidela. Pochód był krótki, bo bez Wodza to nie to samo.

Wieczorem poszłam do kina Actualidades w Habana Vieja. Zdewastowane jeszcze bardziej niż teatr. Stary film kubański, komedia "Mi tía es de América". Siadam, oglądam i czuję, że dzieje się coś dziwnego. Co rusz ktoś zmienia miejsce, wielkie poruszenie. Po obu stronach ekranu - drzwi. Jedne zamknięte, drugie otwarte. Ciągle ktoś wstaje i przechadza się po sali, wchodząc i wychodząc do pomieszczenia za otwartymi drzwiami. Widać światło, ścianę w brudnych kafelkach, po jakimś czasie domyślam się po dochodzącym zapachu uryny, że to toalety. Męskie. Bo wchodzą sami mężczyźni, do damskiej nikt nie idzie, bo prawdę mówiąc, jestem jedyną kobietą na sali. Na film nakładają się te wędrówki ludów. Tworzą się przelotne pary, romantyczne przytulanki, pocałunki. Aha... W jeden dzień rewolucja genialnie połączyła mi się z homoseksualizmem. Bo to dwa najbardziej charakterystyczne oblicza kubańskiej kultury. Przypomina mi się Arenas i kubańscy tancerze w Buenos Aires, o których wspominał Gombrowicz. To oni byli inspiracją przy tworzeniu postaci Gonzala z "Trans-Atlantyku".

4 maja, piątek

Wieczorem odczytywano w całości, niezwykle poważnym tonem, tekst odezwy Fidela, liczący 4-6 stron zaledwie, bo też i o czym tutaj pisać. Fidel, Comandante en Jefe rozpadającego się państwa, wypowiedział się na temat przyszłości świata, udzielając rad Brazylii na temat alternatywnych metod produkowania energii. Mędrzec, nazywają go tutaj "sabio". Telewizja pokazywała wiadomości z obchodów pierwszomajowych z całego świata. W krajach postępowych, jak Wenezuela czy Salwador, przebieg obchodów był pokojowy, radosny, a w krajach imperialistycznych, jak Niemcy czy Stany, manifestanci byli atakowani przez policję. Zawsze zaczynają wiadomości ze świata od Wenezueli. Od razu wiadomo, czyją utrzymanką jest Kuba.

Przywiozłam zapas lekarstw do rozdania, zebranych na spacerach wśród matek w parku. Wybrałam jeden adres z przewodnika, który wysłał mi Instytut Wałęsy. Czaiłam się trochę, bo niby konspira itd. Dzielnica Playa. Otworzyła mi Miriam Leiva Viamonte, żona Oscara Espinosy Chepe, jednego z uwięzionych na 20 lat w 2003 r. i wypuszczonych warunkowo z powodów zdrowotnych. Ona jest jedną z założycielek Damas en Blanco. Przyjęli mnie bardzo ciepło. Opowiadali dużo o sytuacji Kuby. Miło było wysłuchać normalnych ludzi mówiących bez ściemnień i fałszu. I widzieć zdrowy błysk w oczach niegdysiejszych rewolucjonistów, którzy na stare lata muszą przemienić się w "opozycjonistów".

Zwiedziłam Muzeum Rewolucji. Jedno spostrzeżenie, które wydaje mi się kluczem do zrozumienia historii Kuby. Otóż Fidel, Che i Camilo Cienfuegos, trzej muszkieterowie rewolucji, byli przystojnymi i robiącymi wrażenie mężczyznami. Dobrze wychodzili na zdjęciach i w ogóle zadziwiająco dobrze została udokumentowana cała rewolucja. Wygląda na to, że zawsze był ktoś pod ręką, żeby cyknąć fotkę. Sam Che był fotografem amatorem, Fidel z kolei interesował się aktorstwem. Po prostu gwiazdy filmowe. Tita mówi, że od 10 roku życia była zakochana w Che i jak zobaczyła naturalnej wielkości postacie Che i Camilo w muzeum, to się popłakała ze wzruszenia. Są też fanki Camilo i Fidela, wzdychają do nich, wieszają zdjęcia i plakaty w pokojach. Taka telenowela.

6 maja, niedziela

Wciąż jestem zablokowana sprawą Pinery. Rodzina w ogóle nie odbiera moich telefonów, a niezbyt wygodnie czuję się dzwoniąc z domu, bo gospodyni jest ciekawska i nie można swobodnie rozmawiać. W końcu Antón Arrufat, przyjaciel Virgilia Pinery, którego też jeszcze nie widziałam, bo wszyscy się jakoś tutaj kryją, opisał mi przez telefon dom Juana Pinery. Łaziłam w piątek wzdłuż i wszerz Avenidy C w upale, próbując namierzyć dom. Nie znałam numeru mieszkania, a budynek zamknięty, nie ma dzwonków, wszędzie ciemno, na szczęście na jednym balkonie stał jakiś chłopak. Pytam go, czy nie wie, gdzie tu mieszka Pinera, on mówi, że nie jest stąd. Więc nalegam, żeby poszedł kogoś zapytać.

Widzę jak z drugiego okna ktoś przygląda mi się z ukrycia, potem ta sama osoba, jak się okazuje matka owego Pinery, czyli szwagierka Virgilia, wychodzi na balkon i prowadzimy dziwny dialog. Ona krzyczy do mnie z balkonu, ja do niej z ulicy, ona udając, że nie dosłyszy, ja nie popuszczając i głośno nalegając, że chcę zobaczyć archiwum, że to bardzo ważne, że taka misja itd., itp. W końcu mówi, żebym zadzwoniła następnego dnia. OK. Na pewno zadzwonię. W niedzielę popędziłam więc do telefonu i wreszcie ktoś odebrał. Matka mówi, że syn bardzo zajęty, bo nagrywa płytę, ale obiecał, że do mnie zadzwoni. Mam czekać.

8 maja, wtorek

Po zmroku, ciemne ulice. Przerwy w dostawie prądu są tu wprawdzie codziennością, ale wszyscy mówią, że teraz to z powodu obchodów. W dzienniku telewizyjnym ogłaszają, że żyjemy "en el mejor de los mundos", w najlepszym z możliwych światów, w Niemczech jest dziesięcioprocentowe bezrobocie, ludzie cierpią nędzę, a u nas jest raj, bo wszyscy mają pracę i nikomu nic nie brakuje. To kolejne przemówienie Fidela do narodu. Najzabawniejsze były komentarze w TV. Pani siedząca przed komputerem robiła statystyki, ile krajów przedrukowało tekst Fidela w całości, ile we fragmentach, potem podawała liczbę komentarzy internautów po każdym tekście, gdzieś tam było ponad dwieście, zadowolenie, ale rzecz jasna bez cytatów.

Sprawa Pinery stoi w miejscu. Dzwoniłam, czatowałam i nic. Za to dodzwoniłam się do Reynaldo Gonzáleza. Ten jako jedyny od razu i po ludzku spytał, kiedy się zobaczymy. Jesteśmy umówieni na sobotę.

10 maja, czwartek

O siedemnastej był film "Páginas del diario de Mauricio" w ramach uniwersyteckiego klubu dyskusyjnego. DYSKUSJA? Wspaniale. Kino ciut lepsze niż to, które dane mi było poznać. Tylko trochę zapachu brudnej starości. Opis akcji: historia pewnego Mauricio dorastającego w czasie rewolucji, wierzy, zostaje profesorem, nie jest nadgorliwy, w porządku człowiek. Żeni się, ma córkę Tatianę. Najciekawsze zaczyna się wraz z upadkiem komunizmu i rokiem 1989. Na Kubie niepokój, ludzie wyjeżdżają, jego córka też, zostaje w Moskwie. Mauricio bardzo cierpi i nie może się pogodzić ideologicznie z tym faktem. Małżeństwo się rozpada, spotyka Mirtę, też rozwódkę, też wierzącą po swojemu w rewolucję, też ma córkę - Lucíę. Lucía nie akceptuje Mauricia, jej ojciec pewnego dnia ucieka do Stanów, ona o tym wie i nie mówi matce, która uznaje to za zdradę i spisek z jej strony. Ucieczka z kraju jest dla niej zdradą i nie może przebaczyć ukochanej córce. Mirta jest energiczna, odnajduje się w nowych czasach, tzn. zakłada casa particular. Ale słaba fizycznie, zaczyna chorować i pewnego dnia umiera. Tak więc Lucía i Mauricio zostają sami, ale się nie lubią. Mauricio pewnego dnia spotyka się na kilka godzin z córką, gdzieś za granicą, bo zajmuje się teraz sprawami, które pozwalają mu podróżować. Córka jest szczęśliwa z rodziną w Rosji, on cierpi, ale uważa, że też jest szczęśliwy. Akcja kończy się gdzieś w 2000/2003.

Dyskusja, w której uczestniczył także reżyser, dotyczyła głównie tematów: skąd pomysł, jak doszło do realizacji. A mnie interesowało, co myślą młodzi ludzie. W końcu zadałam pytanie, mówiąc, że jestem z Polski, że byłam akurat w 1989 roku w ich wieku, czy oni się identyfikują z postaciami córek w czasie "que están viviendo la muerte del socialismo", gdy przeżywają śmierć socjalizmu. Ja - zadowolona, że dorwałam się do świeżych umysłów, że wreszcie coś usłyszę ciekawego... A tu jeden mówi, że on się utożsamia raczej z Mauricio, czyli ideologicznym kontynuatorem rewolucji. Piękne to i szlachetne, myślę, ale oczekiwałam innych odpowiedzi. Niekoniecznie chce stąd zaraz uciec, ale może ma jakiś pomysł na to, co dalej zrobić z tym krajem. Okazało się, że wielu chciałoby zabrać głos, więc przenieśliśmy się poza kino. Na schodach już dopadła mnie jedna hiena, zadając pytanie: "que te hace pensar que es la muerte del socialismo", czyli dosłownie "co mi każe myśleć, że to śmierć socjalizmu". Ja pokojowo, że jest OK, że mogą być dumni, że ja nie do tego piję, ale że ewidentnie widać, że ten model socjalizmu się nie sprawdza. Jeden z chłopców wyglądał trochę roztropniej, więc wzięłam go na stronę i pytam, co myśli. A ten prowadzi mnie na drugą stronę ulicy, do FEU. Co to? Federación de Estudiantes Universitarios, ta sama, w której kiedyś działał Fidel. No cóż, z deszczu pod rynnę. Rubiel, w odróżnieniu od companery, która mnie tak zaatakowała, ma przynajmniej trochę wdzięku. Więc siadamy i rozmawiamy. Chcę z niego coś wyciągnąć, podpytuję, czy go to po prostu nie drażni, nie irytuje, czy nie chciałby być bardziej niezależny, że tu wszystko jest zorganizowane, że trzeba przynależeć itd. Mówi, że tak, że są takie rzeczy jak obecna sprawa Posady Carrilesa, że to męczące, ale on wierzy, pochodzi ze wsi i rewolucja dała mu wykształcenie i że opieka medyczna jest gratis. Chyba już to gdzieś słyszałam...

13 maja, sobota

Spotkanie z Reynaldo. Mieszka na Vedado, w pięknej willi, zielono dookoła, ma komputer (podkreślam takie głupie szczegóły, bo tutaj nie są takie głupie). W latach 70. jak większość pisarzy był na cenzurowanym, teraz publikuje, dostaje państwowe nagrody. Spokojny, serdeczny, był w Polsce w latach 80., wydali mu w Wydawnictwie Literackim książkę. Z wielką nostalgią wspominał ten pobyt, zauroczony, bo przyjęli go Wajda, Kantor, Hasior. Każdy poświęcił mu swój czas. I dla mnie też był łaskaw. Opowiedziałam mu moją komiczną historię z namierzaniem Pinery. Znają się, zadzwonił do Juana, ten odebrał telefon i tym samym wpadł. Musiał ze mną rozmawiać. Bardzo nerwowy, muzyk. Tłumaczył, że nie chciał mnie widzieć. Nie ma jak szczerość.

16 maja, środa

W niedzielę postanowiłam zjawić się na Mszy w kościele Santa Rita w Playa, gdzie o 10.30 zbierają się Damas en Blanco, Damy w Bieli, by dopominać się o uwolnienie swoich mężów. Po Mszy udały się do kaplicy św. Rity od spraw beznadziejnych. Dookoła czekało już kilku fotografów. One z tego żyją. Tzn. tutaj zupełnie ignorowane, urządza się im czasem wiece "de repudio", nienawiści, zbierając jakieś grupy kobiet, które stają naprzeciw nich i krzyczą, zagłuszają, wyzywają. Istnieją tylko dzięki swojej silnej woli i poparciu mediów zagranicznych. Po marszu stanęły frontem do kościoła i wołały: "Libertad, libertad!", a przechodząca tymczasem przypadkowo kobieta z mężem i dzieckiem przekrzykiwała je: "Viva Cuba! Viva Fidel!".

Udało mi się zostać przyjętą przez Pinerów. Juan Pinera, bratanek Virgilia, bardzo do niego podobny. Piękne mieszkanie, obszerne, a w nim tylko on z matką. Chyba od razu, jak się zobaczyliśmy, zdaliśmy sobie sprawę, że te podchody były głupie i że ani on, ani ja nie mieliśmy się czego obawiać. Juan P. wyjął papiery: korespondencja Gombrowicza z Pinerą, także kilka listów Pinery, których mi brakowało, listy Gombra do Humberto oraz Humberto do Virgilia z komentarzami na temat Witolda. Poza tym rękopis (sic!) "Aurory", kilka recenzji po hiszpańsku, w tym jedna nieznana z dzienników Amiela, zdaje się, że fragment rękopisów Ferdy, teksty Pinery o Ferdy, w tym jeden nieznany, bardzo ciekawy. I bomba: kilka kartek czegoś, co było projektem artykułów albo książki na temat doli emigranta oraz psychiki Kreola. Nie miałam czasu, by dokładnie się temu przyjrzeć, ale albo jest to związane z artykułami w "Viva Cien Anos", albo jest czymś zupełnie nowym. Moja misja dobiega zatem końca.

Hawanie nie można odmówić uroku, widać przepych eks-życia, ale pod względem kultury słabo. Tzn. jak na stolicę państwa o dużym potencjale. Nie myślę o dzisiaj, chodzi mi o kubańskie życie kulturalne w ogóle. W latach 40. apogeum bogactwa, a Pinera z tego powodu właśnie wyjechał do Buenos. Jak to pisał Tomeu w jednym z listów, które zdołałam wczoraj przeczytać przy kopiowaniu archiwum: "Buenos Aires jest Babilonią". Tutaj kultura jest pochowana gdzieś po kątach, spocona, zszarzała, dotycząca wąskiego kręgu i - jak mówię - nie sądzę, aby to wynikało tylko z obecnego systemu. W tym sensie Hawana nie ma cech metropolii, żyje jak małe miasteczko mimo rozmiaru i funkcji stolicy.

Krisnia wróciła, bo arabski chwilowy narzeczony wyjechał do Sancti Spiritus, ale teraz przyszła kolej na Titę, wczoraj miała spotkanie z Hiszpanem poznanym przez internet, a 6 czerwca ma się zjawić jakiś Francuz, z którym wiąże większe nadzieje. Trochę się dziewczyny chyba wstydzą przede mną tych spotkań, ale nie mogą się powstrzymać, żeby nie opowiedzieć tego i owego. Krisnia dostała różne prezenty, a Tita euro. Nikt się już przy mnie nie krępuje powiedzieć w czasie oglądania wiadomości, kiedy po raz milionowy pokazują wiece pracowników i konferencje młodzieży potępiające Posadę Carrilesa, że mają już tego po dziurki w nosie.

17 maja, czwartek wieczorem

W telewizji wiadomości: Fidel znowu napisał coś mądrego, tym razem na temat neoliberalizmu. No, tak. Bo on jest taki nowoczesny. W sporcie nic wielkiego, wciąż Kubańczycy walczą z Wenezuelczykami, choć w różnych dziedzinach.

Zdążyłam się przyzwyczaić do Hawany. Do syfu. Już tego tak nie widzę, już nie razi, wydaje się, jakby tak miało być. Na początku trochę było to przerażające, jak oswoić tak inną rzeczywistość i nauczyć się w tym poruszać? Ale można się przyzwyczaić. Najważniejsze, że cel osiągnięty. Juan Pinera okazał się człowiekiem (a nawet zainteresował się skomponowaniem muzyki do "Operetki"), Krisnia z Titą zwykłymi dziewczynami, a nie żadnymi rewolucjonistkami, senora Ana małą kapitalistką, a nie komunistką. Tylko Fidel wciąż pilnuje image'u zatwardziałego rewolucjonisty i buntownika.

Hm... Jak długo jeszcze?

KLEMENTYNA SUCHANOW jest autorką książki "Argentyńskie przygody Gombrowicza" (Wydawnictwo Literackie 2005).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 32/2007