Człowiek z misją

Nagrywał wszystkich, nikomu nie wierzył. Teraz to jemu nie wierzy prokuratura.

03.01.2012

Czyta się kilka minut

Gdy w 2005 r. poznałem Włodzimierza Olewnika, był zdruzgotany i kompletnie przybity. Rozgoryczony, ale żądny zemsty.

- Musi pan wiedzieć, że ja już nikomu nie ufam. Panu też nie - usłyszałem na początku spotkania. Nie ufał dziennikarzom, ale także gangsterom, prokuratorom i ministrom. Dlatego wszystkich nagrywał.

Traktorzysta z maturą

Rocznik 1949. Absolwent technikum rolniczego. Karierę zawodową zaczynał jako traktorzysta w państwowym gospodarstwie rolnym.

- Byłem traktorzystą, ale z maturą! - podkreślił kiedyś. Był dumny ze zdobytego wykształcenia. Polski self-made man. Pierwsze kroki w biznesie stawiał w latach 70., w erze Edwarda Gierka. Na podwórku koło domu zaczął produkować betonowe pustaki. Pomagała mu żona. W Drobinie do dziś stoją domy i zabudowania gospodarskie wybudowane z takich pustaków. Miał cztery hektary ziemi, zaczął hodować świnie - z roku na rok na coraz większą skalę. Początkowo sprzedawał świnie na ubój, ale z czasem zaczął je samodzielnie przerabiać na mięso. To był początek zakładów mięsnych "Olewnik". Dziś jest największym pracodawcą w okolicy, zatrudnia pół miasteczka. Co drugi mieszkaniec Drobina pracuje lub pracował "u Olewnika".

Polska Ludowa podejrzanie patrzyła na prywatną inicjatywę, a prowadzenie większego biznesu bez przyzwolenia odpowiednich "czynników" partyjnych było wykluczone. Włodzimierz Olewnik twierdzi, że jemu budowanie firmy udawało się nawet bez przynależności do PZPR (do partii należał bardzo krótko, na początku swojej drogi zawodowej). Oburza się na sugestie układów z władzą. Mówi, że wszystko, co ma, zdobył ciężką pracą.

- Od trzydziestu lat nie miałem wakacji - dodaje. Twierdzi, że na wakacjach się męczy, bo jego żywiołem jest praca. Wstaje bardzo wcześnie. Dzień zaczyna od odprawy kierowników w swoim zakładzie.

- Strzelam do nich jak do kaczek - opisuje atmosferę takich zebrań. Lubi kontrolować sytuację i nie znosi sprzeciwu. Apodyktyczny. Jak mało kto zna się na zarządzaniu firmą produkującą mięso. Oprowadzając po swojej firmie, z pasją opowiada o produkcji szynek i kiełbas, częstuje jeszcze gorącymi wędlinami, które właśnie wyjechały z wędzarni.

Prywatnie od kilkudziesięciu lat żonaty z Ewą. Ożenił się, mając niewiele ponad dwadzieścia lat. Najpierw na świat przyszła córka Anna, potem Danuta. Trzecim, najmłodszym dzieckiem był syn Krzysztof, urodzony w 1976 r.

To on w zamyśle ojca w przyszłości miał stanąć na czele mięsnego biznesu.

Przekreślone plany

Krzysztof, w przeciwieństwie do sióstr, nie miał głowy do nauki. Miał za to talent do zarabiania pieniędzy. Przy pomocy ojca założył firmę handlującą stalą, sprowadzał także z Niemiec używane maszyny rolnicze.

Nadzieje ojca zostały przekreślone przez zniknięcie syna w nocy z 26 na 27 października 2001 r. Dwa dni później zadzwonili porywacze i zażądali okupu.

- Człowiek cały czas czekał na sygnał - opowiada Włodzimierz Olewnik. - Sądziliśmy, że może Krzysiowi uda się uciec, liczyliśmy na jakiś błąd porywaczy. Przez ponad rok spałem w salonie, w ubraniu. Musiałem być czujny. Może będzie jakiś telefon i ja muszę natychmiast ruszać, jechać, nie tracić czasu na ubieranie. Ciągłe życie w napięciu. Rano się tylko przebierałem, zmieniałem koszulę, goliłem się.

Po porannej odprawie kierowników Włodzimierz Olewnik wsiadał do samochodu i ruszał na poszukiwania syna. Spotykał się z ministrami, gangsterami, politykami, dziennikarzami i prawnikami. Wszystkich nagrywał, nikomu nie wierzył.

Dlaczego miał wierzyć, skoro po porwaniu musiał sam nagrywać rozmowy telefoniczne z porywaczami, bo sprzęt, który przywieźli policjanci, był przestarzały i zepsuty?

Był nieufny, bo już na samym początku zawiedli go ludzie, na których pomoc bardzo liczył.

Komendant

Jedną z takich osób był nieżyjący już były komendant wojewódzki policji w Płocku, a potem zastępca mazowieckiego komendanta policji w Płocku, Maciej Książkiewicz. Byli z Olewnikiem na "ty", choć dziś Włodzimierz Olewnik twierdzi, że to Książkiewicz - choć parę lat młodszy - zaproponował przejście na "ty", mimo jego oporów. Jak twierdzi, Książkiewicz składał mu kilkakrotnie propozycje intratnych biznesów, na przykład kupienia po specjalnej cenie upadających państwowych zakładów mięsnych. Włodzimierz Olewnik odmawiał. W tej sytuacji dziwi śmiałość komendanta, bo przecież takich propozycji nie składa się przypadkowym osobom. Komendant chciał być cichym wspólnikiem takich przedsięwzięć.

Gdy doszło do porwania, Książkiewicz pełnił funkcję zastępcy mazowieckiego komendanta policji i to jemu podlegał cały pion kryminalny, w tym grupa policyjna, która szukała Krzysztofa. Ojciec natychmiast chwycił za telefon i próbował się dodzwonić do Książkiewicza, lecz ten nagle przestał odbierać od niego telefony.

Jak już pisaliśmy na łamach "TP", raport sejmowej komisji śledczej w bardzo złym świetle postawił komendanta. Posłowie wyraźnie napisali, że Książkiewicz "w działaniach biznesowych podpierał się rozległymi znajomościami w świecie polityki, zaś na szczególną uwagę zasługują relacje Macieja Książkiewicza z bardzo blisko z nim związanym Romanem Kurnikiem - doradcą Zbigniewa Sobotki, sekretarza stanu w MSWiA odpowiedzialnego za Policję". W ostatecznej wersji raportu posłowie wykreślili jedno zdanie, które następowało po tych już przytoczonych: "Można też wskazać, iż [Książkiewicz - przyp. RS] znał Edwarda Mazura [polonijny biznesmen podejrzany o zlecenie zabójstwa gen. Papały - przyp. RS], był też na imieninach Romana Kurnika w restauracji Belvedere w Łazienkach".

Oczywiście znajomość z określonymi osobami nie jest przestępstwem ani nie ma bezpośredniego związku ze sprawą Olewnika. Jest jednak o tyle ciekawa, że pozwala naszkicować polityczno-towarzyski krąg, który otaczał wówczas Włodzimierza Olewnika.

Komendant Książkiewicz świetnie znał polityczne środowisko Płocka, a przede wszystkim polityków lewicy. W Płocku przebiegała cała jego milicyjna, a potem policyjna kariera. Podczas stanu wojennego - jako szef komendy miejskiej milicji w Płocku - stanął na czele oddziału, który pacyfikował strajk w ówczesnych Mazowieckich Zakładach Rafineryjnych i Petrochemicznych, czyli w firmie będącej poprzednikiem Orlenu.

Jak twierdzi Włodzimierz Olewnik, podobne "biznesowe" propozycje otrzymywał od lewicowych polityków z Płocka. Dotyczyły one udziału w prywatyzacjach zakładów mięsnych w Mławie, Płocku czy na warszawskim Służewcu. Odmawiał. Twierdzi, że skończyłoby się to przejęciem jego firmy.

Politycy

Do kręgu bliskich znajomych Włodzimierza Olewnika należał Andrzej Piłat, ówczesny mazowiecki baron SLD, poseł z Płocka i wiceminister infrastruktury w rządzie Leszka Millera. Obaj byli na "ty", wzajemnie się odwiedzali. Dziś Andrzej Piłat nie chce rozmawiać o sprawie Olewnika. Gdy kilka lat temu zadzwoniłem do niego z prośbą o rozmowę, usłyszałem, że "nie udziela żadnych rozmów".

Do porwania Krzysztofa Olewnika doszło tuż po wyborach 2001 r., które wygrał Sojusz Lewicy Demokratycznej. To ludzie lewicy piastowali wówczas najważniejsze stanowiska w państwie, a także kierowali resortami sprawiedliwości i spraw wewnętrznych. Jednocześnie lata 2001-05, gdy rządził SLD, to czas największych zaniedbań w śledztwie w sprawie porwania Krzysztofa Olewnika i wyjątkowej niemocy funkcjonariuszy państwa.

Posłem SLD z Płocka i znajomym Włodzimierza Olewnika był także Zbigniew Siemiątkowski, wówczas szef Urzędu Ochrony Państwa, a potem Agencji Wywiadu. Olewnik również jego prosił o pomoc w odnalezieniu syna. Dziś Zbigniew Siemiątkowski wypiera się znajomości z nim.

Nadzór policyjno-polityczny

Z protokołu przesłuchania Remigiusza M. w charakterze świadka w prokuraturze (Remigiusz M. był szefem policyjnej grupy, która w pierwszych latach szukała Krzysztofa, jego zwierzchnikiem był z kolei Maciej Książkiewicz. Obecnie Remigiusz M. jest podejrzany o niedopełnienie obowiązków podczas pracy nad sprawą Olewnika):

"Otrzymałem polecenie od mojego bezpośredniego przełożonego Macieja Książkiewicza (...), aby kierować grupą operacyjną powołaną do sprawy Olewnika. Były to polecenia ustne i pisemne. Relacje i decyzje dotyczące kluczowych kwestii podejmował komendant Książkiewicz. Ja zdawałem mu relacje ustne (...). Zostałem zobligowany przez komendanta Książkiewicza do osobistego kontaktu z rodziną Olewników, ponieważ, jak on powiedział, sprawą jest zainteresowany minister [Zbigniew] Siemiątkowski i chyba wiceminister [Andrzej] Piłat. Kiedyś w rozmowie Włodzimierz Olewnik powiedział, że on finansował kampanię Siemiątkowskiego i Piłata i w związku z tym dużo może".

Do kręgu znajomych Włodzimierza Olewnika należał również Zbigniew Komorowski, w latach 2001-05 poseł PSL z Płocka. Jego Olewnik także prosił o pomoc i wstawiennictwo w sprawie śledztwa. Komorowski bardziej jest znany ze swojej działalności biznesowej. W 1989 r. razem z Edwardem Mazurem zakładał jedną z największych polskich firm zajmujących się produkcją jogurtów. Olewnik zapytany, czy kiedykolwiek poznał Mazura, zaprzeczył.

Triumf

Dniem największego triumfu Włodzimierza Olewnika był 20 luty 2009 r. Wówczas Sejm jednogłośnie powołał komisję śledczą do zbadania sprawy jego syna, a ściślej - zaniedbań funkcjonariuszy państwa przy tym śledztwie. Wszyscy politycy jednogłośnie poparli pomysł powołania komisji, czego Włodzimierz Olewnik domagał się od lat. Po swojej stronie miał nawet premiera.

Było to na krótko przed oziębieniem stosunków z prokuraturą, czego kulminacją stało się listopadowe przeszukanie w domach i firmie rodziny Olewników. Z komunikatu prasowego prokuratury wynika, że szukano nagrań monitoringu domu Krzysztofa oraz nagrań rozmów z porywaczami, bo te, którymi dysponuje prokuratura, są niekompletne i mają luki. Było to jawne wotum nieufności wobec rodziny. Do tego doszła informacja, że prokuratorzy dysponują nagraniem głosu Krzysztofa, który instruuje porywacza, jak ma rozmawiać z rodziną, a samo nagranie zostało wykonane w biały dzień w Warszawie, co przeczy tezie, że Krzysztof Olewnik leżał wówczas w piwnicy przykuty łańcuchami do ściany. Stąd pojawiły się rozważania o samouprowadzeniu, czyli sfingowanym porwaniu, w czym miałby brać udział Krzysztof, a być może nawet jego rodzina.

Trudno rozstrzygnąć, jak było. Wśród wielu sugestii i niedomówień pojawiły się takie, że być może rodzina coś ukrywa; być może prowadzi nieczyste interesy; być może... Nie można zapomnieć o podstawowej sprawie. To policjanci i prokuratorzy prowadzili śledztwo, a nie rodzina. Krzysztof Olewnik był przetrzymywany w nieludzkich warunkach i został bestialsko zamordowany. Kimkolwiek był, kimkolwiek byłaby jego rodzina i jakie interesy by prowadziła, nic nie usprawiedliwia wyjątkowej nieudolności funkcjonariuszy państwa. A ci nie potrafili uratować życia młodego człowieka, mimo ogromnej ilości tropów, w tym anonimów, telefonów, świadków i billingów; mimo osobistego zaangażowania polityków i ministrów.

Trudno uznać, że żal Włodzimierza Olewnika był udawany. Sam przecież uparcie dążył do nagłośnienia sprawy i do powołania komisji śledczej. Jasne, że nigdy już nie będzie usatysfakcjonowany, bo nikt nie wróci mu syna. Równocześnie nie ustanie w poszukiwaniu enigmatycznych zleceniodawców porwania.

A co, jeśli to było samouprowadzenie? Na takie pytanie Włodzimierz Olewnik zawsze reagował bardzo nerwowo.

- Jeśli było, to proszę to udowodnić, a nie posługiwać się insynuacjami i sugestiami - mówi. Ma rację. Poza poszlakami, że było inaczej, niż do tej pory sądziliśmy, twardych dowodów na samouprowadzenie wciąż nie ma.

Po rewolucji

Zdesperowani prokuratorzy, choć pełni dobrych chęci, stoją obecnie pod ścianą. Wykonali ogromną pracę i wiedzą, że początek tej sprawy wyglądał zupełnie inaczej, ale nie bardzo wiadomo jak. Robią umizgi do przyjaciela i wspólnika Krzysztofa, Jacka Krupińskiego (obecnie także podejrzanego o współudział w porwaniu swojego przyjaciela), aby "coś powiedział na Olewnika". Ten odpowiada, że nic nie wie. Czuje się panem sytuacji, bo wie, że postawione mu zarzuty w sądzie się nie obronią.

CBA, na polecenie gdańskich prokuratorów, wypytuje świadków o wspólne interesy Włodzimierza Olewnika i Macieja Książkiewicza.

Włodzimierz Olewnik od dawna jest pokrzywdzonym w tej sprawie. Ostatni rozwój wypadków każe przypuszczać, że wkrótce może być pokrzywdzonym podwójnie. Próbował doprowadzić do rewolucji w naszym wymiarze sprawiedliwości, ale teraz wygląda na to, że rewolucja chce zjeść jego samego.

ROBERT SOCHA jest dziennikarzem TVN, autorem książki "Nie chodziło o okup. Kulisy porwania Krzysztofa Olewnika" (wyd. Nowy Świat, 2010).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 02/2012