Czekając na Starzyńskiego

Czy Warszawa da się lubić? Zapewne, jeśli patrzy się na nią wyłącznie przez pryzmat liczby klubów i ogródków, nie tylko kawiarnianych. Jest ich istotnie dużo, coraz więcej, bo na tym polu Warszawa żyje. Na innych, niestety, zamiera i brzydnie.

24.06.2013

Czyta się kilka minut

Wieczór zmienia perspektywę. Na lepszą. Jak ładnie, myślimy dojeżdżając do centrum. Od ciemnego nieba odcinają się rozświetlone kolumny kilkudziesięciopiętrowych drapaczy chmur. Jest ładnie, bo ciemność i feeria świateł ukrywają wszystko, co w dzień aż nadto bije w oczy: nagromadzenie szkaradnych wieżowców, mnogość billboardów, brzydotę, bałagan, zaniedbanie, brak harmonii. Nie ma się co oszukiwać: ścisłe centrum Warszawy, wokół Dworca Centralnego i Pałacu Kultury, to kwintesencja szpetoty.


MIASTO, KTÓREGO NIE MA


Uprzedzę kontrargument: są w Warszawie miejsca piękne. Ale, po pierwsze, wychwalać Trakt Królewski z przyległościami czy znakomite przedwojenne dzielnice – Saską Kępę, Stary Żoliborz, Ochotę, Górny Mokotów – to „oczywista oczywistość”. Po drugie, rządzący Warszawą przez ostatnie 20 lat do tego piękna nie przyłożyli ręki. Najwyżej niczego nie zepsuli.

Prawdziwy paradoks stanowi socrealistyczne budownictwo z lat 40. i 50. Niegdyś, nie bez racji, odrzucane jako przejaw obcych wzorów, z biegiem lat nabrało szlachetności i doskonale wtopiło się w otoczenie. Nie stało się to przypadkiem. MDM i Muranów, sztandarowe dzielnice owych czasów, mają przecież wszelkie cechy miasta: ulice z pierzejami, sklepy na parterze, bramy, placyki, zakątki. Plac Konstytucji jest dziś placem naprawdę, nie tylko z nazwy, inaczej niż Plac Bankowy, zdegradowany do żenującej roli fragmentu przelotowej arterii. Prawdziwa miejska perełka – o czym można się przekonać na dawnych zdjęciach i filmach – po wojnie została zmarnowana, być może bezpowrotnie.

Plac, który nie jest placem, i miasto, które nie jest miastem... Czy jest w Europie inna stolica, w której centrum zieje wielka pustka – nie dość, że bez granic, to i bez funkcji? W przedwojennej Warszawie miejsce, które dziś zajmuje Plac Defilad, wypełniała gęsta, żywa siatka ulic. To pokazuje nie tylko, jak bardzo tkanka miejska może zostać zniszczona. Widać również, że trudno ją odbudować, zwłaszcza gdy teren jest cenny, a koncepcje przeznaczenia sprzeczne.

Problemem Warszawy nie są codzienne i niecodzienne trudności, o których, słusznie zresztą, rozpisuje się prasa: niedogodności związane z budową metra, zamknięte ulice, dokuczliwe objazdy, mało miejsc do parkowania, wycinanie drzew ponad miarę. Owszem, wszystko to jest kłopotliwe, ale nie wieczne. O wiele gorsze jest to, że żyjemy w mieście bez koncepcji i ładu, nie tylko przestrzennego, bez szacunku dla tradycji i bez zrozumienia, że miasto powinno być piękne.


RZĄDY DEWELOPERÓW


Piękno i harmonia to nie są kategorie w cenie. Wystarczy przyjrzeć się doniesieniom, co i gdzie ma się w Warszawie budować. Okazuje się, że najważniejsze jest to, ile miasto zarobi na sprzedaży działki (bo to przecież, a jakże, nasze wspólne miejskie środki). W drugiej kolejności ważne jest, czy budynek jest ekologiczny, energooszczędny, „inteligentny” (cokolwiek to znaczy), bo nowoczesność to powód do dumy. Ale piękny? Tak się dzisiaj nie mówi i chyba także nie myśli. W każdym razie trudno odnieść wrażenie, by władze Warszawy brały pod uwagę kryterium tak niemodne.

Wróćmy do Placu Defilad i Pałacu Kultury. To, co w ostatnich latach działo się wokół tego miejsca, doskonale ilustruje warszawskie problemy. Punkt wyjścia był taki: skoro Pałacu zburzyć się nie da, należy go zasłonić i zneutralizować, jako twór obcy architektonicznie i politycznie. Co w wymiarze konkretnym oznaczało pomysł obudowania go budynkami o takiej skali, by na ich tle stał się malutki.

W teorii brzmi to dobrze. Gorzej ze skutecznością, a tę łatwo sprawdzić. Chociaż bowiem projekt nie został przyjęty, w praktyce jest poniekąd realizowany. Czymże innym bowiem jest seryjne stawianie drapaczy po zachodniej stronie Pałacu? Jego wielkości zniwelować się nie da, za to dysonans stylistyczny między wieżowcami widać jak na dłoni. Stara dobra zasada, w myśl której to, czego nie da się ukryć, należy umiejętnie wyeksponować, poszła w niepamięć.

Natura nie lubi próżni, dlatego w miejsce urody miasta wdarła się jego „wielkomiejskość”. Warszawa podobno musi piąć się w górę, bo takim prostym sposobem udowadnia, że jest metropolią. Cóż z tego, że Manhattan w centrum Warszawy to wersja dla ubogich? Bardziej wiarygodne wyjaśnienie brzmi więc raczej tak: grunt w centrum jest zbyt drogi, by opłacało się budować nisko. Inwestor musi zarobić, a na niskim budynku zarobi mało. Jeśli miasto wyda zgodę na budynek wysoki, ono także zarobi więcej. Być może dlatego wycofano się z realizacji planu zagospodarowania okolic Pałacu Kultury, który został przyjęty w 2006 r., a przewidywał m.in. stworzenie nieistniejącej od wojny północnej pierzei Alei Jerozolimskich, z zachowaniem dawnej wysokości, analogicznej do wysokości kamienic po stronie południowej. Po co komu zabawa tak nieopłacalna?


SZALEŃSTWO BEZ METODY


„Może to i dobrze, że po wojnie Warszawa nie do końca została odbudowana, może to wcale nie szkodzi, że w Śródmieściu tyle jeszcze zostało luk i pustych miejsc. Za komuny prędzej czy później postawiono by tam jakieś nieciekawe budynki czy osiedla, w rodzaju tego Za Żelazną Bramą. W wolnej Polsce swoboda budowania i poczucie wspólnoty dadzą w efekcie dobrą architekturę i doskonale zorganizowane miasto” – tak sobie dumałam u progu lat 90. i była to, jak widać, naiwność wysokiej próby. Owszem, powstało parę budynków, na które patrzy się z przyjemnością, choćby BUW czy Sąd Najwyższy. Ale co powiedzieć o – nazwijmy to po imieniu – szale niszczenia, którego nadejścia nikt się nie spodziewał? Warszawa została najdosłowniej ogołocona z wielu budowli ważnych czy choćby tylko ciekawych. Miejsce kina „Moskwa” zajął najbrzydszy moloch w mieście, pięknego kina „Skarpa” – tzw. apartamentowiec, popularnego Supersamu – kilkunastopiętrowy biurowiec, przytłaczający dobrą przedwojenną okolicę. Czy było to konieczne? Tak, bo cena gruntu... Nawet całkiem nowe, 15-letnie budynki idą do rozbiórki, bo trzeba budować wyżej.

W tym szaleństwie nie ma ani metody, ani sensu. Władze Warszawy, choć przecież powinny, rzadko występują jako rzecznik interesu zbiorowego. Nie robią nic, gdy całe połacie miasta (najlepszym przykładem osiedle Marina na Mokotowie) przekształcają się w ogrodzone i strzeżone enklawy. Nie wzbraniają się przed stawianiem upiornych ekranów akustycznych. Nie kiwnęły palcem, by coś zrobić ze zmorą estetyczną, którą stanowią gigantyczne reklamowe płachty zasłaniające domy aż po dach. I pewnie nawet nie wiedzą, że za rządów prezydenta Stefana Starzyńskiego w nowych dzielnicach najpierw wytyczano ulice i działki budowlane, później określano, co i jak można na nich zbudować, a dopiero na końcu działki te sprzedawano.

Nie przypadkiem do dziś są to najlepsze i najwyżej cenione dzielnice Warszawy. Tak bowiem powstaje miasto, które naprawdę daje się lubić. 


Czy Warszawa da się lubić? – czytaj więcej na powszech.net/warszawa

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, współpracowniczka działu „Świat”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2013