Cyfry cyfryzacji

38 menedżerów, urzędników i jeden wiceminister z zarzutami, a także miliardowe spustoszenie w publicznych środkach to wstępny bilans e-afery. Wstępny, bo ostateczny rachunek wystawi Bruksela i może on przekroczyć nawet trzy miliardy złotych.

25.11.2013

Czyta się kilka minut

Dla mnie osobiście e-afera zaczęła się już w 2009 r. To wtedy usłyszałem od policjantów z Komendy Głównej o przestępstwie, którego byli świadkami, ale... najwyżsi przełożeni raporty wrzucili do niszczarek.

– Najpierw nagle zamknęli nam projekt na stworzenie „Elektronicznego Modułu Procesowego”, który po kilku latach pracy finalizowaliśmy. Jego celem było przeniesienie akt śledztw do komputera, porzucenie tych papierowych tomiszczy. Później ogłosili przetarg na stworzenie EMP – brzmiała relacja jednego z funkcjonariuszy.

W przetargu wzięła udział dolnośląska firma N., która komisji konkursowej pokazała zaawansowany już projekt „EMP”. Policjanci, którym wcześniej odebrano możliwość dokończenia swoich wysiłków, przyszli na prezentację jako publiczność, kierowani ciekawością, a może również zawodowym instynktem.

Tak czy inaczej zostali nagrodzeni – prezesi N. prezentowali komisji owoc ich pracy. Aplikacja była identyczna, zawierała nawet te same błędy ortograficzne, które popełnili.

– Ktoś wyniósł nasz projekt, to było więcej niż oczywiste. Napisaliśmy raporty o popełnieniu przestępstwa, które otrzymał komendant główny Andrzej Matejuk – wyjaśniał mi wtedy rozmówca z policyjnej centrali.

Jednak szef policji nie skierował doniesienia swoich funkcjonariuszy do prokuratury. Po konsultacji z ministerstwem spraw wewnętrznych, kierowanym wtedy przez Grzegorza Schetynę (za policję odpowiadał Adam Rapacki, za pion informatyczny Witold D.) sprawą zajęło się biuro kontroli resortu. Po miesiącach raport podpisał sam minister Schetyna i skierował sprawę do prokuratury.

W tym czasie jednak – jak później zeznali prezesi firmy N. – laptop, z którego odtwarzali prezentację komisji przetargowej, uległ zniszczeniu albo zaginął. Czytaj: nie było już możliwości porównania wersji stworzonej przez policjantów z tą przedstawioną przez informatyków z Wrocławia.

CBA NA SCENIE

Wkrótce autor raportu z Komendy Głównej Policji przeniósł się do Centralnego Biura Antykorupcyjnego. „Kop w bok” otrzymał też jego bezpośredni przełożony, którego przeniesiono do Opola.

Ten pierwszy jednak dostał od swoich nowych przełożonych możliwość powrotu do sprawy firmy N. i już w służbie antykorupcyjnej zaczął ją prześwietlać. Mnie również sama firma wydała się fascynująca (czego efektem był m.in. tekst opublikowany w 2011 r. na łamach „Tygodnika Powszechnego”, który później uzyskał nominację do nagrody im. Andrzeja Woyciechowskiego). Z oficjalnej strony internetowej dolnośląskiej spółki N. wynikało, że jeszcze w 2006 r. była jak tysiące innych. Cały przychód wynosił 4,1 miliona zł, aby w kolejnych latach wzrastać: 3-krotnie, 13-krotnie, 7-krotnie i jeszcze 2-krotnie! To wyniki porównywalne wyłącznie z największymi globalnymi korporacjami informatycznymi – w efekcie menedżerowie N. wkrótce cieszyli się z deszczu biznesowych nagród. Co jednak ważne, ich głównym klientem, któremu zawdzięczali sukces, były nie prywatne podmioty, ale administracja: policja, ministerstwo spraw wewnętrznych, armia, ministerstwo spraw zagranicznych oraz Główny Urząd Statystyczny.

UKŁAD RODZINNY

Śledząc proces decyzyjny dotyczący „Elektronicznego Modułu Procesowego”, agenci Centralnego Biura Antykorupcyjnego zainteresowali się Andrzejem M. Niespełna 40-latek, miał tytuł doktora i kończył habilitację, a po okresie błyskawicznej kariery w policji, którą zawdzięczał Ludwikowi Dornowi, zaczął tworzyć Centrum Projektów Informatycznych MSWiA. Tę instytucję wymyślił wiceminister Witold D., aby skutecznie wydawać strumień unijnych środków na „cywilizacyjne” projekty dla Polski. Ich efektem miał być nowy dowód osobisty, wyposażony w warstwę elektroniczną, cała platforma umożliwiająca korzystanie z usług administracji za pośrednictwem internetu czy systemy światłowodowej łączności dla agend rządowych. Budżety projektów wynosiły od kilkudziesięciu do ponad stu milionów. Agenci CBA szybko zauważyli, że Andrzej M. żyje ponad stan i że często kontaktuje się ze ścisłym kierownictwem firmy N. – ale także z menedżerami globalnych potęg komputerowch, takich jak IBM czy HP, które również brały udział w tych „cywilizacyjnych” projektach i otrzymywały największe zamówienia.

Podejrzenia CBA były na tyle solidnie udokumentowane, że nadzorujący śledztwo prokuratorzy z elitarnego wydziału przestępczości zorganizowanej i korupcyjnej prokuratury apelacyjnej w Warszawie zdecydowali o zatrzymaniu Andrzeja M. Wraz z nim wpadła jego konkubina, ojciec, a także mieszkająca w Niemczech siostra.

– Ona była w zaawansowanej ciąży. Nie wiedziałem, że ją również zatrzymali, do momentu, gdy ją zobaczyłem na korytarzu. Pękłem, postanowiłem współpracować z organami ścigania – mówił mi Andrzej M., gdy po niemal dwóch latach wyszedł na wolność.

Dzięki jego zeznaniom i dowodom materialnym prokuratorzy postawili zarzuty czołowym menedżerom HP i IBM, a także zatrzymali całe kierownictwo firmy N. W sumie mieli wręczyć ponad 3 mln zł łapówek Andrzejowi M.

KORUPCJA 2.0

Według moich informacji Andrzej M. zaczął odkrywać przed śledczymi mechanizmy rządzące rynkiem zamówień publicznych na informatyzację. Robił to w zamian za status „małego świadka koronnego”. To znaczy, że może mieć nadzieję, iż sąd uzna jego postawę za godną „nadzwyczajnego złagodzenia kary”, co w praktyce oznacza, że nie trafi już do więzienia nawet na jeden dzień – bo spędził w areszcie dwa długie lata.

– Byłem blisko profesury, a osunąłem się na sam dół. Na moim kocu w nocy pojawiał się lód, w misce z jedzeniem robaki, a współosadzeni wiedzieli, że byłem „psem”. Nie mam emerytury, moje życie jest w rozsypce – mówił.

Jednak to, że dziś CBA i prokuratura bada przetargi w niemal każdym ministerstwie i urzędzie centralnym w Polsce, jest efektem jego współpracy. Oficjalnie rzecznik CBA Jacek Dobrzyński mówi: „To największa afera korupcyjna w historii Polski”. Jego szef Paweł Wojtunik apeluje zaś za pośrednictwem mediów do menedżerów i urzędników: „Zgłaszajcie się do nas, nim my przyjdziemy po was”.

Co ciekawe, wątek miłosny w aferze nie dotyczy wyłącznie Andrzeja M. Jego znajomy, jeden z szefów firmy N., był partnerem pani naczelnik wydziału zamówień publicznych Ministerstwa Spraw Zagranicznych. To dzięki tej relacji, wraz z dwoma innymi firmami miał zdobyć warte 34 mln zamówienie na „obsługę polskiej prezydencji w Unii Europejskiej”. Urzędniczka trafiła do aresztu, wraz z wiceprezesem GUS, w efekcie ubiegłotygodniowych zatrzymań. Ale w tych działaniach najważniejsze było przedstawienie zarzutów „sprawstwa kierowniczego” oraz „przekroczenia uprawnień w celu osiągnięcia korzyści” byłemu wiceministrowi spraw wewnętrznych Witoldowi D.

– Jako wiceminister odpowiadał za pion informatyzacji w rejestrach państwowych. Andrzej M. był zbyt mało znaczącą osobą, aby mogła rozprowadzić w tylu instytucjach publicznych nikomu wcześniej nieznaną firmę N. – mówi nasz rozmówca.

Dobra passa Witolda D. trwała również po opuszczeniu wraz z Grzegorzem Schetyną ministerstwa spraw wewnętrznych. Najpierw zajął się budową elektrowni jądrowej w kontrolowanym przez skarb państwa gigancie energetycznym PGE. Gdy przedstawiano mu zarzuty karne, był jednym z kluczowych menedżerów w „narodowym operatorze komunikacyjnym”, czyli firmie Orange. Zaledwie miesiąc przed zatrzymaniem był gościem ministerstwa spraw wewnętrznych na uroczystości odsłonięcia pomnika Krzysztofa Kozłowskiego. Zjawił się tam z mecenasem Wojciechem Brochwiczem, który teraz pełni rolę jego obrońcy.

ZACIERANE ŚLADY

Już po ostatniej fali zatrzymań i przeszukań (zarzuty dotyczą w sumie 39 osób) zareagowała Komisja Europejska. Urzędnicy żądają wyjaśnień, gdyż w 75 proc. wydatków na naszą cyfryzację pokrywała Bruksela.

– Według ostrożnych ocen nawet 3 miliardy mogą nie zostać rozliczone. Do tego trzeba doliczyć kary – uważa jeden z urzędników ministerstwa rozwoju regionalnego.

Poza korupcją, zmowami cenowymi, brakiem stosowania obiektywnych kryteriów wyboru firm, urzędnikom z Brukseli rzuci się w oczy inny efekt naszych wieloletnich wysiłków „informatyzacyjnych”. Otóż z tych wszystkich projektów realne są wyłącznie koszta. Idące w miliardy. – Nie mamy nowego dowodu osobistego, nie wiadomo, kiedy i czy w ogóle będziemy się nim cieszyć. Elektroniczna administracja to wciąż marzenie. Nawet absolutnie strategiczny system ewidencji Polaków opiera się na trzonie stworzonym jeszcze w czasach Służby Bezpieczeństwa – rozkłada ręce doświadczony urzędnik.

Warto przyjrzeć się temu ostatniemu przykładowi, bo jak w soczewce skupia taktykę urzędników i firm informatycznych. Jeszcze za czasów ministra Dorna postanowiono zastąpić wywodzący się z czasów SB system Jantar: teraz Polaków miał „ewidencjonować” nowoczesny i wydolny system PESEL. Nie wiadomo, czym się skończył, ale następcy ogłosili stworzenie PESEL 2, który również nie funkcjonuje. Ten chwyt z nazwami stosowany jest częściej – tylko w ostatnich 4 latach miały miejsce 4-krotne zmiany wydziałów i departamentów w MSW zajmujących się informatyzacją. W tym samym czasie powstało samodzielne ministerstwo – Administracji i Cyfryzacji, które przejęło część zadań. Po drodze niektóre z nich wróciły do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.

– Samo ustalenie: kto, w jakim czasie i jakim zakresie był za co dokładnie odpowiedzialny, jest drogą przez mękę. W naszym legalistycznym kodeksie karnym to niemal uniemożliwia stawianie zarzutów – dzieli się uwagą jeden z funkcjonariuszy pracujących przy tych śledztwach. – Wcześniej ścigałem gangsterów. Mam wrażenie, że urzędnicy robią to, co rasowi przestępcy: zacierają za sobą ślady.

Wśród obserwatorów nie brak głosów, że Bruksela uzna nasze przewiny za tak poważne, iż wycofa wszystkie środki z części Programu Operacyjnego Innowacyjna Gospodarka. A ponieważ śledczych interesują również projekty Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej, nie jest wykluczone, iż stracimy także środki z niektórych osi Programu Operacyjnego Kapitał Ludzki.

ŚLEPA ŚCIEŻKA

Choć politycy, szczególnie opozycji, komentują kolejne zatrzymania i sumy domniemanych łapówek, trudno usłyszeć generalną refleksję. Pojawia się nawet postulat powołania sejmowej komisji śledczej do zbadania e-afery, której zwolennikiem są politycy Prawa i Sprawiedliwości. Jednak warto sobie zadać inne pytanie: czy wszystkie procesy cyfryzacyjne są nam naprawdę potrzebne? Anglicy niedawno – po wydaniu setek milionów funtów – stwierdzili, że nie stać ich na druk dowodu osobistego z czipem, zawierającego np. informacje o ich zdrowiu. Brytyjczycy nagle zrozumieli, że nawet nie chodzi o koszta wydrukowania nowoczesnego dowodu, co bardziej o późniejsze utrzymanie całego systemu.

Najdroższą dotychczasową informatyzacją w Polsce była budowa systemu dla Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Koszt rocznego utrzymania wynosi 800 mln. W tym samym czasie lawinowo wzrosła liczba pracowników ZUS – z kilkunastu tysięcy do niemal pięćdziesięciu tysięcy! Podobnie jest w Głównym Urzędzie Statystycznym, który również wydał dziesiątki milionów na swój komputerowy awans cywilizacyjny. Redakcyjny kolega autora, który niemal 30 lat przygląda się pracy ZUS, skomentował to w ten sposób: – Żadna z danych nie jest podawana szybciej niż wtedy, gdy zaczynałem pracę. Mam też coraz większe wątpliwości wobec jakości tych danych. 


ROBERT ZIELIŃSKI jest dziennikarzem śledczym „Dziennika Gazety Prawnej”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2013